Читать книгу Dragon Age: Utracony tron - David Gaider - Страница 6

1

Оглавление

– Uciekaj, Maricu!

Zatem uciekał.

Słowa umierającej matki podcięły go niczym batem. Wspomnienie jej straszliwej śmierci wracało do Marica raz po raz, gdy kluczył między drzewami na skraju polany. Nie zwracał uwagi na gałęzie, które chłostały go po twarzy i szarpały za pelerynę, tylko gnał na oślep w zarośla.

Silne dłonie pochwyciły go od tyłu. Ktoś z ludzi jego matki czy może jeden ze zdrajców, którzy zgotowali jej śmierć? Zdrajcy, uznał natychmiast. Stęknął z wysiłku, próbując się cofnąć i uwolnić z uścisku. Ale tylko więcej gałęzi smagnęło go po twarzy, tylko znowu oślepiły go liście. Napastnik próbował wciągnąć Marica na polanę, lecz chłopak zaparł się ze wszystkich sił, wbijając stopy w ziemię i węźlaste korzenie drzew. Szarpnął się, jego łokieć trafił w coś mocno… rozległ się mokry trzask i zaskoczony, bolesny jęk.

Chwyt zelżał i Maric rzucił się między drzewa. Jednak peleryna mu na to nie pozwoliła, pociągnęła w tył. Długi skórzany płaszcz o coś zahaczył. Chłopak odwrócił się i począł miotać gorączkowo jak dziki zwierz złapany w sidła. Wreszcie udało mu się uwolnić – poszarpane okrycie zawisło na gałęzi. Nawet nie zerknął za siebie, tylko pomknął w mrok jak najdalej od polany. Las był stary i gęsty, blade promienie księżycowego blasku ledwie przebijały się przez korony drzew. Dawały za mało światła, by coś zobaczyć, lecz dość, by zmienić puszczę w labirynt przerażających kształtów i cieni. Wysokie, rozłożyste dęby wyglądały jak ulepieni z mroku strażnicy, pilnujący splątanych krzewów, pod którymi zalegała ciemność tak czarna, że mogła skrywać niemal wszystko.

Maric nie miał pojęcia, dokąd biegnie, wiodło go jedynie pragnienie ucieczki. Potykał się o korzenie, przeciskał między starymi pniami. Błotnisty grunt zdradziecko chlupotał przy każdym kroku i Maric ledwie utrzymywał równowagę, i nieustannie ryzykował, że zapadnie się po kolana. Był całkowicie zdezorientowany. Możliwe, że cały czas biegał w kółko. Słyszał nawoływania pogoni, a także wyraźne odgłosy walki. Zgrzyt ścierających się stalowych ostrzy, krzyki umierających – ludzi matki. Wielu z nich znał całe swoje życie.

Biegł, nie zwalniając, a w głowie tłoczyły mu się wspomnienia ostatnich wydarzeń. Jeszcze przed chwilą na leśnej polanie drżał z zimna, przekonany, że jego obecność na tajnym spotkaniu jest co najwyżej formalnością. Ledwie zwracał uwagę na to, co się dzieje. Matka poinformowała go wcześniej, że zyskawszy wsparcie tych nowych ludzi, rebelia nareszcie stanie się znaczącą siłą. Ludzi gotowych zwrócić się przeciw swym orlezjańskim panom. Matka nie chciała przepuścić takiej okazji – nie po tylu latach ukrywania się i ucieczki, gdy stawali do walki jedynie wtedy, gdy pojawiały się jakiekolwiek szanse na zwycięstwo. Maric nie miał nic przeciwko spotkaniu, ani przez chwilę nie pomyślał, że mogłoby okazać się niebezpieczne. Jego matka była niesławną Królową Rebeliantów, to ona pierwsza nawoływała do buntu i ona poprowadziła armię przeciwko najeźdźcom. Jednakże walka była zawsze jej sprawą, nie Marica. On nigdy nawet nie widział tronu swojego dziadka, nawet nie docierało do niego, jaką władzą dysponował jego ród przed najazdem Orlais. Osiemnastoletni Maric niemal całe swoje życie spędził w obozach partyzantów i niewielkich warowniach, ciągle w marszu, zawsze prowadzony wolą matki. Nie potrafił sobie wyobrazić innego życia, dwór i władza stanowiły dlań zupełnie obce pojęcia.

Ale teraz matka nie żyła. Chłopak stracił równowagę, potknął się na niewielkim wzniesieniu pokrytym zgniłymi liśćmi. Runął na ziemię. Ześlizgnął się pokracznie, uderzył głową o kamień i krzyknął z bólu. Wzrok mu się zmącił.

Z oddali dobiegły stłumione okrzyki. Usłyszeli go.

Leżał w mroku rozjaśnianym jedynie księżycowym blaskiem, trzymając się za głowę. Miał wrażenie, że czoło mu płonie i w tym piekielnym pożarze spala się cały jego rozsądek. Maric przeklął własną głupotę. Udało mu się szczęśliwie uciec głęboko w las tylko po to, by teraz zdradzić swoją pozycję wrogom. Pod palcami poczuł gęstą wilgoć. Krew zlepiła mu włosy, popłynęła za uszy i na szyję – w mroźnym powietrzu zdawała się niemal gorąca.

Maric drgnął, z ust wyrwał mu się cichy szloch. Może lepiej się stąd nie ruszać, pomyślał. Niech pogoń go dopadnie, niech wrogowie zabiją. Zamordowali matkę, zarobili na swoją sutą nagrodę, jaką na pewno obiecał im uzurpator. Kim był dla nich Maric? Co najwyżej jeszcze jednym zbiegiem, którego mieli zaszlachtować, tak samo jak wybili tę zbyt nieliczną eskortę, z którą przybyła na spotkanie Królowa Rebeliantów… I w tym momencie Maric zamarł. W nagłym przebłysku uzmysłowił sobie to, co dotąd czaiło się na obrzeżach świadomości.

Był królem.

Żałosne doprawdy. On? Ten, który nieustannie wywoływał zniecierpliwione westchnienia i mnóstwo zmartwionych spojrzeń? Ten, za którego matka musiała się wiecznie tłumaczyć? Zawsze zapewniała Marica, że kiedy będzie starszy, bez trudu zdobędzie autorytet, który u niej zdawał się wrodzony i tak naturalny. Ale jej słowa nigdy się nie ziściły. Nie żeby Maric szczególnie się tym przejmował, nigdy nawet nie przyszło mu do głowy, że matka mogłaby naprawdę umrzeć. Matka była niepokonana, niezłomna i niesamowita. Jej śmierć stanowiła koncepcję czysto teoretyczną, która nijak nie odnosiła się do rzeczywistości.

Ale matka nie żyła, a Maric został królem? I to niby on miał poprowadzić rebelię?

Wyobraził sobie uzurpatora, siedzącego na tronie w stolicy i śmiejącego się szyderczo na wieść, że teraz Maric jest królem. Już lepiej umrzeć w lesie, pomyślał. Lepiej umrzeć od miecza wbitego w brzuch, jak matka, niż stać się pośmiewiskiem Fereldenu. Może nawet znajdzie się jakiś daleki krewny Marica, który poprowadzi siły buntowników. A jeżeli nie, to niech wygaśnie linia krwi Kalenhada Wielkiego, niechaj umrze teraz i na wieki. Lepiej niech się skończy upadkiem Królowej Rebeliantów, o krok od zwycięstwa, niż łańcuchem upokorzeń spowodowanych przez jej niewydarzonego syna.

Te myśli niosły pewien spokój. Maric leżał na plecach, wilgotne liście i chłodne błoto zdawały się niemal wygodnym posłaniem. Urywane okrzyki pogoni rozlegały się coraz bliżej, ale udało mu się nie zwracać na nie uwagi. Próbował skupić się na szeleście wiatru w koronach drzew. Wysokie dęby pochylały się nad Marikiem niczym olbrzymy nad maleństwem, które padło im do stóp. Nozdrza wypełnił mu zapach żywicy, niemal czuł na języku cierpki smak soku spływający po szorstkiej korze. Tylko ci leśni strażnicy będą świadkami śmierci Marica, następcy Królowej Rebeliantów.

Kiedy tak leżał, ból głowy zmienił się w ćmiące pulsowanie i Maric zaczął myśleć jaśniej. Ludzie, którzy omamili matkę obietnicami pomocy i wsparcia, należeli do szlachty Fereldenu. Ugięli kolana przed Orlezjanami, by nie odebrano im ziem. Zamiast dotrzymać przysiąg złożonych przez przodków, woleli raczej zdradzić prawowitą władczynię. A jeżeli nikomu z buntowników nie udało się uciec, wieść o zdradzie nie dotrze do reszty rebelianckich sił i nikt nie pozna prawdy. Pojawią się domysły, ale cóż będą warte bez pewności? Zdrajcy mogą w ogóle nie odpowiedzieć za swą zbrodnię.

Maric usiadł, choć głowa zaprotestowała gwałtownym uderzeniem bólu. Zadrżał – dopiero teraz uświadomił sobie, że przemókł i przemarzł do szpiku kości. Niełatwo mu było wziąć się w garść, jednak miał wrażenie, że dotarł już niemal do skraju lasu. Wiedział, że nie wbiegł zbyt głęboko między drzewa, no i nawoływania pogoni rozbrzmiewały niedaleko. Jednak teraz głosy słychać było słabiej. Może Maric powinien leżeć nieruchomo i czekać? Stoczył się w niewielkie zagłębienie i możliwe, że szukający go nie zauważą, o ile tylko sam się nie zdradzi. Miną go, a on zdąży odpocząć. Może nawet uda mu się wrócić na polanę i sprawdzić, czy komuś z ludzi matki udało się przeżyć.

Trzask łamanej gałązki sprawił, że Maric znieruchomiał ponownie. Chyba przez wieczność wsłuchiwał się w ciemność, na próżno. Jednak nie miał wątpliwości, że dźwięk, który przed chwilą usłyszał, był odgłosem kroków. Maric czekał. Nie ośmielił się nawet mrugnąć… i wtedy usłyszał. Tym razem dźwięk był cichszy. Ktoś się do niego podkradał. Może zbliżający się wróg mógł dostrzec Marica, nawet jeśli ten nikogo nie widział?

Chłopak rozejrzał się desperacko. Po przeciwnej stronie niewielkiego zagłębienia, w którym się skrył, teren łagodnie opadał. W bladym świetle księżyca trudno było zobaczyć cokolwiek, ale Maricowi udało się wypatrzyć sylwetki drzew i zarys sterczących z ziemi korzeni, i splątanych krzewów. W żadnym razie nie zdołałby się tam wczołgać. Mógł albo zostać w przypadkowej kryjówce, albo… wspiąć się na wzniesienie.

Wilgotne liście zaskrzypiały cicho i Maric przywarował nisko w wilgotnej ziemi. Nasłuchiwanie napotykało pewne przeszkody, ze wszystkich stron niosły się stłumione okrzyki pogoni, a w koronach drzewa szumiał wiatr, ale Maricowi udało się wychwycić odgłos cichych kroków. Bardzo, bardzo blisko. Uznał, że jednak nie został dostrzeżony. Prawdę powiedziawszy, było tak ciemno, że prześladowcy mogłoby się przydarzyć to samo co wcześniej Maricowi – bolesny upadek w błotnistą nieckę.

Oczywiście myśl, że wróg mógłby mu spaść na plecy, w żadnym razie go nie zachwyciła, dlatego Maric spróbował wstać. Zęby ostrego bólu wbiły mu się w kolana i ręce. Twarz i dłonie podrapane miał od uderzeń gałęzi, na głowie głęboką ranę… ale wszystko to wydawało się odległe, jakby to nie Maric cierpiał, lecz ktoś inny, zupełnie obcy. Starał się poruszać ostrożnie, powoli i cicho. Płynnie. I nasłuchiwał czujnie, nerwowo przygryzając wargi. Serce tak mu waliło, że ledwie mógł usłyszeć cokolwiek przez ten łomot. Jego prześladowcy na pewno też to słyszeli… Może już podkradali się do Marica, gotowi zabić, zaśmiewając się w duchu ze strachu chłopaka.

Zmusił się, by oddychać powoli. Pomimo chłodu nocy czuł płynące po skórze strużki potu. Ostrożnie uniósł się odrobinę i podciągnął nogi pod siebie tak, aby pewnie oprzeć stopy o ziemię. Prawe kolano drgnęło spazmatycznie, przeszyła je błyskawica bólu. Tę ranę Maric poczuł naprawdę, nie tak jak inne. Syknął przez zaciśnięte zęby, z wysiłkiem zdławił jęk.

Niemal w tej samej chwili zasłonił usta i zacisnął powieki, karcąc się w duchu za własną głupotę. Skulony, znowu z napięciem wsłuchiwał się w mrok. Kroki się zatrzymały. Nieco dalej wśród drzew zabrzmiał okrzyk. Nie dało się rozróżnić słów, ale niewątpliwie było to pytanie – zapewne o zbiega. Jednak odpowiedź nie nadeszła. Ten, którego kroki Maric słyszał, nie zamierzał zdradzić swojej pozycji.

Z największą ostrożnością Maric przekradł się nieco wyżej. Mrużył oczy, próbując przebić spojrzeniem ciemność i wychwycić choćby zarys ludzkiej sylwetki. Prześladowca niechybnie robił to samo. Bawili się w kotka i myszkę – a ten, który pierwszy wypatrzy drugiego, wygra. Nieco zbyt późno Maric uświadomił sobie, że nawet jeżeli dojrzy przeciwnika, to i tak niewiele zrobi. Nie miał broni. U pasa wisiała mu pusta pochwa, sztylet jakieś dwie godziny temu pożyczył Hiramowi do przecięcia zaplątanej liny. Hiram, jeden z najbardziej zaufanych ludzi matki, prawy i uczciwy, którego Maric znał od dzieciństwa, najpewniej leżał teraz martwy u boku królowej, a jego krew krzepła w chłodzie nocy. Chłopak przeklął własną głupotę i spróbował zapomnieć tę myśl.

I wtedy dostrzegł błysk wśród cieni. Przymrużył powieki, dzięki czemu udało mu się wypatrzyć w mroku klingę miecza – wypolerowane ostrze odbijało bladą poświatę księżyca. Jednak wśród spowitych ciemnością gęstych krzaków i pni drzew nie był w stanie dojrzeć tego, który trzymał broń. I tak poczuł się raźniej, bo przynajmniej wiedział, gdzie znajduje się przeciwnik.

Nie spuszczając wzroku z wroga, uniósł ręce i ostrożnie podciągnął się wyżej. Ramiona bolały, ale zdołał to jakoś znieść. Wydostał się z niecki, nie odrywając spojrzenia od jasnego ostrza. Poruszyło się, gdy tylko znalazł się ponad krawędzią zagłębienia. Mroczna sylwetka zaczęła się zbliżać, unosząc broń z głuchym warknięciem.

Bez zastanowienia Maric rzucił się do ataku. Miecz świsnął mu koło ucha, minął ramię ledwie o włos. Maric uderzył przeciwnika głową w brzuch, pozbawiając go tchu. Na nieszczęście mężczyzna nosił kolczugę i czoło chłopaka eksplodowało bólem. Równie dobrze mógłby rąbnąć w pień. Zachwiał się i byłby upadł boleśnie, ale siła zderzenia zwaliła przeciwnika z nóg. Przewrócili się obaj, jednak to uzbrojony mężczyzna znalazł się na dole. Upadek wykręcił mu ramię, miecz wypadł z niepewnej dłoni i poszybował w ciemność.

Oszołomiony i niemal całkowicie oślepiony Maric dźwignął się, chwytając przeciwnika za głowę. Pod palcami wyczuł silną, zarośniętą szczękę. Mężczyzna próbował odepchnąć młodzieńca lub choćby krzyknąć, by wezwać pomoc, ale na próżno. Maric wykorzystał przewagę. Prześladowca jęknął, gdy jego potylica uderzyła o wystający korzeń.

– Ty draniu! – Maric obnażył zęby we wściekłym grymasie.

Tamten desperacko sięgnął do jego twarzy, uderzył za odlew i zaraz zagiął palce niczym szpony, pochwycił chłopaka za nos i wbił mu palec w oko. Maric uwolnił się szarpnięciem i ponownie pchnął głowę przeciwnika na korzeń. Mężczyzna jęknął, spróbował zrzucić mniejszego napastnika, ale tym razem ciężka kolczuga okazała się przeszkodą dla swego właściciela. Raz jeszcze sięgnął do twarzy Marica, wszystkie jego wysiłki spełzały jednak na niczym.

Łupanie w głowie było torturą, Maric miał wrażenie, że napięte mięśnie karku lada chwila pękną jak sparciałe postronki. Kiedy puścił głowę przeciwnika, by złapać za ramię, którym tamten próbował go z siebie zepchnąć, brodacz wierzgnął, usiłując pozbyć się ciężaru. Na okamgnienie Maric stracił równowagę, lecz tyle wystarczyło, by przeciwnik zwinął dłoń w pięść i uderzył chłopaka w twarz. Maricowi zakręciło się w głowie i zobaczył wirujące przed oczyma gwiazdy, zwalczył jednak oszołomienie i ponownie chwycił wroga za długie włosy. Tym razem zdrajca wrzasnął z bólu, gdy Maric uniósł mu głowę pod dziwnym i z pewnością bolesnym kątem. Młodzik również krzyknął, lecz z wysiłku, i po raz trzeci uderzył o korzeń czaszką przeciwnika. Jeszcze mocniej.

– Zabiłeś ją! – wycharczał. Znów szarpnął głowę brodacza w górę i znów uderzył nią o korzeń. – Ty draniu, zabiłeś ją!

I jeszcze raz.

Do oczu napłynęły mu łzy, słowa z trudem dobywały się z krtani.

– Była twoją królową, a ty ją zabiłeś!

Powtórzył uderzenie. Jeszcze mocniej. Brodacz przestał się bronić. Nozdrza chłopaka wypełnił lepki, metaliczny zapach. Maric dopiero teraz zauważył, że ręce ma we krwi i to nie jego krew. Niemal bezwiednie zsunął się niezgrabnie z pogrążonego w bezruchu przeciwnika. Dłonie mokre od czerwieni ślizgały się na zimnych liściach, kolana znów bolały nieznośnie. Niemal oczekiwał, że wróg się podniesie i zaatakuje ponownie. Ale zdrajca nawet nie drgnął. Ciało leżało wśród cieni, niewyraźny kształt czerniący się pod drzewem. Potężny dąb wznosił się nad zabitym niczym ponury nagrobek.

Maricowi zrobiło się niedobrze, żołądek ścisnął się w węzeł, ramionami wstrząsnęły dreszcze. Półprzytomnie uniósł dłoń do ust, by powstrzymać mdłości, jednak tylko umazał sobie policzki świeżą krwią. Spomiędzy palców wysunęły się kępki włosów i skóry. Maric zatoczył się konwulsyjnie i zwymiotował cały niewielki posiłek, który spożył wcześniej. Rozpacz zaczynała go przytłaczać.

Jestem królem, napomniał się w duchu.

Matka Marica, królowa Moira, miała w sobie niespożytą siłę, potrafiła prowadzić zaprawionych w bojach mężów do zwycięstwa. Mówiono, że w każdym calu przypomina swojego dziada. Królowa Moira umiała przekonać kilku z najpotężniejszych szlachciców Fereldenu, by powstali przeciwko okupantowi i przywrócili jej tron, i nikt nie miał cienia wątpliwości, że tak właśnie być powinno.

Lecz teraz matka nie żyje, a ja jestem królem, powtarzał sobie. Wciąż wydawało mu się to całkowicie nierealne.

Okrzyki pogoni znowu zaczęły się zbliżać. Zapewne zdrajcy usłyszeli odgłosy walki Marica z brodaczem. Musiał się zebrać. Musiał uciekać i nie zatrzymywać się ani na chwilę. A jednak nie potrafił ruszyć nawet palcem. Siedział w ciemnym lesie, trzymając przed sobą zakrwawione dłonie, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić.

Nie mógł myśleć o niczym innym jak tylko o brzmieniu głosu matki, kiedy wróciła z ostatniej potyczki. W pełnej zbroi, brudna od krwi i potu, uśmiechała się dziko. Marica przyprowadził przed jej oblicze nauczyciel, za karę, królewicz pobił się bowiem z synem kmiecia. Jakby tego było mało, matce towarzyszył arl Rendorn i to on zapytał, czy Maric przynajmniej wygrał, chłopak zaś, płonąc ze wstydu, przyznał, że zebrał solidne lanie. Arl prychnął pogardliwie, gdy to usłyszał, i dodał: „Jakiż król z ciebie będzie?”.

A wtedy matka roześmiała się wesoło, tym śmiechem, który przeganiał wszelką powagę. Ujęła syna pod brodę i patrząc mu w oczy, kazała nie zwracać na arla uwagi. Jesteś światłem mojego życia i ja w ciebie wierzę.

Młodzieńca ogarnęła żałość tak wielka, że niewiele brakowało, a roześmiałby się i zaszlochał jednocześnie. Matka wierzyła w niego, a on zgubił się w lesie bez mała w pół godziny. Jeżeli nawet umknie pogoni, wydostanie się z gęstwiny i zdobędzie konia, to będzie jeszcze musiał odnaleźć armię. Przywykł do tego, że podążał, dokąd mu kazano, i nawet nie zwracał uwagi, jaką obierał drogę. I dlatego teraz nie miał bladego pojęcia, gdzie się znalazł.

I tak oto skończyły się przygody prawowitego następcy tronu Fereldenu, pomyślał z rozbawieniem zabarwionym rozpaczą. Chciał zostać królem, ale nie potrafił odróżnić własnej dupy od dziury w ziemi.

Obłąkańczy chichot wezbrał w nim nawet silniej niż ochota do płaczu, ale Maric stłumił oba te uczucia. Nie pora, by wspominać i pogrążać się w żałobie. Właśnie gołymi rękami zamordował człowieka, a w pobliżu czaili się inni wrogowie. Musiał uciekać. Wziął głęboki, choć drżący oddech i zamknął oczy. Czuł, że gdzieś głęboko w sobie ma tę waleczność, tę niezłomność, z której słynęli jego przodkowie, ma stal. Sięgnął po nią, posmakował jej gorzkich, ostrych krawędzi i pozwolił, by ukoiła szalejący w sercu i umyśle wir. Musiał się uspokoić, choćby na chwilę.

Kiedy otworzył oczy, był gotów.

Rozejrzał się, szukając miecza, upuszczonego przez pokonanego zdrajcę. Wszystko wokół poruszało się jakoś dziwnie, niezwykle powolne i nic nie wydawało się realne. Zbyt wiele krzewów, zbyt wiele splątanych i pokrzywionych korzeni, które mogły skryć zaginione ostrze. Maric nie potrafił go dostrzec. W pobliżu rozległ się okrzyk, zbyt blisko. Czas się skończył.

Maric podniósł się szybko, nasłuchując, skąd dobiegł głos, a potem ruszył w przeciwnym kierunku. Pierwsze kroki stawiał niezdarnie, nogi miał posiniaczone i odrętwiałe, może podczas walki złamał kość lub dwie, lecz ignorował ból. Z wysiłkiem, przytrzymując się niższych gałęzi, zagłębiał się w mrok.

Zdrajcy zapłacą za to, co uczynili. Nawet jeżeli miałoby być to jedyne dokonanie Marica jako króla – dopilnuje, żeby zdrajcy zapłacili.

– Coś się dzieje – mruknął Loghain, marszcząc brwi.

Stał na skraju lasu, bezmyślnie ścierając błoto ze skórzanego stroju. Był to daremny trud, odzienie było bowiem znoszone i tak brudne, jak tylko brudne może być ubranie kłusownika. Orlezjanie, rzecz jasna, mieli na takich jak Loghain wiele innych, mniej przychylnych określeń: „kryminaliści”, „złodzieje”, a nawet: „bandyci”, aczkolwiek to ostatnie padało głównie pod presją okoliczności.

Nie żeby Loghaina obchodziło, jak nazywają go Orlezjanie, tym bardziej że to przez nich on i jego rodzina musieli porzucić swoje gospodarstwo. Najeźdźcy nie wierzyli, że ziemię może posiadać ktoś, kto nie należy do ich zadufanej w sobie, wymuskanej, malowanej szlachty, nic zatem dziwnego, że nie spoglądali przychylnie na wolnych włościan z Fereldenu. Orlezjański imperator nałożył na włościan dodatkowy „podatek” i tym, którzy nie mogli go uiścić, konfiskowano ziemię. Ojcu Loghaina udało się uzbierać dość, by zapłacić haracz w pierwszym roku, więc oczywiście uznano, że daninę można podnieść. Następnego roku ojciec odmówił zapłaty, a kiedy przyszli żołnierze, okazało się, że nie tylko gospodarstwo przepadnie, ale i krnąbrny włościanin trafi do więzienia za uchylanie się od płacenia podatków. Rodzina Loghaina stawiła opór i teraz żyła w fereldeńskiej dziczy wraz z innymi desperatami, którzy próbowali przetrwać na wszelkie możliwe sposoby.

Loghain może i nie dbał o to, jak nazywają go Orlezjanie, ale bardzo obchodziło go, by nie trafić do więzienia. Miejscowy konstabl rezydujący w Lothering pochodził z Fereldenu, więc tolerował banitów – dopóki nie napadali na podróżnych, a że kradli niedużo i raczej przedmioty niewielkiej wartości, udawał jedynie, że ich ściga. Loghain zdawał sobie sprawę, że pewnego dnia stróż prawa będzie pewnie musiał podjąć jakieś bardziej stanowcze działania, liczył jednak, że konstabl ma dość przyzwoitości, by uprzedzić banitów, co się święci. A ci wówczas przeniosą się w inne miejsce, jak robili to już wiele razy. W królestwie Fereldenu było dość wzgórz i lasów, by ukryć niejedną armię – Królowa Rebeliantów wiedziała to doskonale. Lecz co się stanie, jeśli konstabl nie pośle ostrzeżenia? Ta właśnie myśl niepokoiła teraz Loghaina i skłoniła go do intensywnego spoglądania w las. Ludzie nie zawsze mogą zrobić to, co by chcieli.

Mroźny wiatr przemknął między drzewami i kłusownik zadrżał. Zrobiło się późno, księżyc opuszczał już bezchmurne nocne niebo. Mężczyzna odgarnął z oczu ciemne loki i z rezygnacją pomyślał, że włosy ma równie brudne jak dłonie. Naciągnął kaptur. Tego roku wiosna tak naprawdę przypominała bardziej ociągającą się z odejściem zimę. Zimne noce Loghain i inni towarzysze spędzali w prowizorycznych szałasach, które, łagodnie rzecz ujmując, nie należały do zbyt przytulnych i wygodnych, nadal były jednak lepsze od więziennej celi.

Dannon – wielki osiłek nieustannie emanujący podejrzliwością – zatrzymał się za plecami Loghaina. Kłusownik podejrzewał, że olbrzym był ongiś złodziejem, jednym z tych, którzy żyli w miastach, rabowali sakiewki i napadali na podróżnych, ale niezbyt dobrym i dlatego teraz musiał mieszkać w lesie z banitami. Nie żeby Loghain mógł go osądzać. Każdy z nich robił, co było w jego mocy, w tym również Dannon. Co nie oznaczało, że kłusownik czuł się dobrze w towarzystwie wielkoluda.

– Co mówiłeś? Zauważyłeś coś? – Dannon podrapał się po haczykowatym nosie i poprawił ubitą zdobycz. Przez ramię miał przewieszone trzy zające, nagroda za nocny trud – zwierzęta złapane na ziemiach pana znanego z orlezjańskich sympatii.

Polowanie po ciemku nie należało do łatwych, szczególnie kiedy myśliwemu bardziej zależało na tym, by go nie zauważono, niż na zwierzynie, jednak Loghainowi i Dannonowi dopisało szczęście.

– Powiedziałem, że coś się stało – powtórzył kłusownik z irytacją i obrzucił Dannona takim spojrzeniem, że ten aż cofnął się o krok.

Loghain potrafił wywołać takie wrażenie. Słyszał często, że jego błękitne oczy są zimne jak lód i odpychające. Jemu to odpowiadało. Większość banitów uważała go za młodego, szczególnie Dannon był tego zdania, i Loghain wolał, by wielkolud nie wpadł na pomysł, że może tu wydawać rozkazy.

– Mam rozumieć, że ty nic nie zauważyłeś?

Dannon wzruszył ramionami.

– Widziałem jakieś ślady. Pewnie kręcili się tutaj żołnierze.

– I uznałeś, że to nic ważnego?

– Ach! – Złodziej przewrócił oczyma. – Przecież Karolyn z miasteczka uprzedziła, że możemy napotkać żołnierzy, prawda? Mówiła, że rankiem widziała banna Ceorlica idącego z grupą na północ.

Na dźwięk tego imienia Loghain zmarszczył brwi.

– Ceorlic to orlezjański pachołek. Za wszelką cenę chce się wkraść w łaski uzurpatora, wszyscy to wiedzą…

– Tak, cóż… Karolyn wspomniała, że Ceorlic przemykał się opłotkami i nawet nie zajrzał do zajazdu, jakby nie chciał być widziany. – Wskazał na zające na ramieniu. – Nieważne, co knuje Ceorlic, nas to nie dotyczy. Nikt nas nie przyłapał na polowaniu. Udało się nam. A teraz musimy wracać. – Uśmiechnął się nieco wymuszonym i nerwowym uśmiechem, w założeniu z pewnością pokrzepiającym.

Dannon się bał młodszego kłusownika. A Loghainowi to odpowiadało.

Raz jeszcze zerknął na las, gładząc rękojeść miecza przy pasie. Dannon podążył za jego spojrzeniem i skrzywił się lekko. Złodziej nieźle radził sobie z nożem, ale większe ostrza sprawiały mu zawsze problem.

– Ach, chodźmy już. Nie pakujmy się w kłopoty.

– Nie zamierzam pakować się w kłopoty – zapewnił Loghain. – Chcę ich uniknąć.

Ruszył do lasu, schodząc ze wzgórza, zza którego przybyli z Dannonem.

– To, że nikt nie widział nas w trakcie polowania, nie znaczy jeszcze, że nie wie o naszej obecności. Zdajesz sobie sprawę tak jak ja, że zostaliśmy tu dostatecznie długo.

– Nie tobie to osądzać – odparł Dannon, ale ruszył za towarzyszem.

Ta decyzja należała do ojca Loghaina. Ale nawet ktoś taki jak Dannon wiedział, że Loghain i jego ojciec rzadko są odmiennego zdania, gdy chodziło o bezpieczeństwo obozu banitów. I tak być powinno, pomyślał Loghain. Ojciec nie wychował głupca.

Obaj mężczyźni weszli w las. Zatrzymali się tylko na chwilę, żeby ich oczy przywykły do półmroku rozpraszanego jedynie bladą poświatą księżyca pod baldachimem listowia. Dannona coraz bardziej niepokoił niepewny grunt pod nogami, złodziej miał jednak dość rozsądku, by się nie odzywać. Tymczasem Loghain zaczynał myśleć, że jego towarzysz może mieć rację.

Już miał zawrócić, gdy Dannon zamarł.

– Słyszałeś? – wyszeptał.

Dobry słuch, pomyślał kłusownik.

– Zwierzę?

– Nie… – Dannon potrząsnął głową z wahaniem. – Brzmiało raczej jak okrzyk.

Obaj znieruchomieli. Loghain zmusił się do cierpliwości i nadstawił uszu. Wiatr szeleścił wśród liści, zagłuszając wszystkie dźwięki, jednak po chwili kłusownik wychwycił odgłos, o którym mówił towarzysz. Odległe nawoływania ludzi, wyraźnie zajętych poszukiwaniem.

– To polowanie na lisa.

– Hę?

Loghain powstrzymał się od przewrócenia oczyma.

– Miałeś rację. Nie chodziło o nas.

Dannona chyba ucieszyło to stwierdzenie. Poprawił zające na ramieniu i zawrócił.

– Więc nie zwlekajmy. Robi się późno.

Jednak Loghain nadal się wahał.

– Powiedziałeś, że bann Ceorlic mijał miasto. Jak myślisz, ilu ludzi miał ze sobą?

– Skąd mam wiedzieć, przecież go nie widziałem.

– Co dokładnie powiedziała ta twoja dziewucha z karczmy?

Złodziej wzruszył ramionami, ale gniew wyraźnie napiął mu mięśnie. Loghain z cieniem zainteresowania uznał, że chyba trafił w czuły punkt. A zatem miłostka? Nie żeby go to obchodziło, ale wielkoluda lepiej było nie prowokować nadaremnie.

– Nie pamiętam – wycedził Dannon. – Nie mówiła, że wielu.

Loghain bez problemu wywnioskował, że w lesie nie mogło być więcej niż dwudziestu ludzi. Gdyby bann Ceorlic przyprowadził do Lothering większy oddział, to w miasteczku huczałoby od plotek. Zatem co się tutaj działo? Wieść, że brał w tym udział jeden ze szlachciców, otwarcie popierający orlezjańskiego tyrana, budziła niepokój Loghaina. Bez względu na to, co Ceorlic i jego ludzie robili w lesie, nie wróżyło to banitom nic dobrego – nawet jeżeli nie dotyczyło ich bezpośrednio.

Loghain zlekceważył ewidentne zniecierpliwienie Dannona, ponieważ uświadomił sobie, że tak czy inaczej zapewne nic nie można zrobić. Obecna polityka Fereldenu właściwie go nie obchodziła. Ważne było przetrwanie, a polityka zyskiwała znaczenie tylko wówczas, gdy miała bezpośredni wpływ na owo przetrwanie. Westchnął z irytacją, gdy wbił wzrok w leśne cienie, jakby mogły udzielić mu odpowiedzi i rozwiać wątpliwości.

Dannon chrząknął.

– Wyglądasz teraz zupełnie jak twój ojciec.

– To pewnie pierwszy komplement, jaki od ciebie usłyszałem.

Złodziej prychnął z odrazą i posłał Loghainowi twarde spojrzenie.

– Nie o to mi chodziło. – Splunął pod nogi. – Skoro to nas nie dotyczy, jak rzekłeś, to idziemy.

Loghain nie lubił, gdy nim dyrygowano. Odpowiedział złodziejowi równie twardym spojrzeniem.

– Jeśli chcesz iść – rzucił cicho po chwili milczenia – to idź.

Wielkolud jednak nie zrobił ani kroku, choć nerwowo przestąpił z nogi na nogę, co nie umknęło Logahainowi. Dannon nie lubił takich sytuacji. Kłusownik wiedział, że jego towarzysz myśli o nożu i panującej wokół ciemności, na pewno zastanawia się, czy będzie musiał go użyć i co w takim wypadku powie po powrocie do obozu… Loghaina kusiło, by sprowokować wielkoluda jeszcze bardziej. Miał ochotę stanąć przed nim i spojrzeć wyzywająco w oczy. Kto wie, może Dannon ma dość jaj, by wrazić kłusownikowi ostrze i załatwić sprawę raz na zawsze. Z tego, co Loghain wiedział, złodziej był także zabójcą, takim, który lubi zadawać ból ofiarom i słuchać ich krzyków – właśnie dlatego musiał uciekać z Denerim. Może jednak Loghain popełniał błąd, nie słuchając sugestii wielkoluda?

Wątpił w to jednak.

Zapadła długa, pełna napięcia cisza zakłócana jedynie szumem wiatru w gałęziach i dalekimi okrzykami myśliwych. Loghain zmrużył oczy, ale nawet nie sięgnął ku rękojeści miecza. Poczuł satysfakcję, gdy Dannon odwrócił wzrok.

Ciszę przerwał odgłos zbliżających się kroków.

Dannon drgnął czujnie, ale udał, jakby nic się nie stało. Jakby się nie cofnął. I jakby tak naprawdę nie doszło do konfrontacji. Ale Loghain wiedział swoje.

Ktoś się zbliżał – pośpiesznie i niezdarnie. Przedzierał się w panice przez zarośla, łamiąc gałęzie i robiąc mnóstwo hałasu. Lis – skonstatował Loghain. No, jasne – i musiał wyleźć akurat prosto do nich, czyż nie? Jeżeli w niebiosach był Stwórca, jak twierdziły kapłanki, to miał niewątpliwie kłopotliwe poczucie humoru.

Dannon nerwowo cofnął się o kilka kroków, podczas gdy Loghain wyciągnął miecz i czekał. Przybysz nagle pojawił się na widoku, wychynąwszy spośród cieni jak niechciany dar, a potem zamarł z szeroko otwartymi oczami wypełnionymi przerażeniem.

To był młodzieniec, co najwyżej w wieku Loghaina, a chyba nawet młodszy. Jasne włosy i jeszcze jaśniejszą skórę znaczyły zadrapania, liście, brud i wcale spore smugi krwi. Z pewnością nie był odziany do wędrówek po lesie – cienka, poszarpana koszula tak przesiąkła błotem, jakby chłopak uciekał prześladowcom, czołgając się przez kałuże. Na twarzy i na rękach miał zakrzepłą krew. Chyba nie tylko swoją. Kimkolwiek był, bez wątpienia musiał zabić, aby ujść pogoni, co pozwoliło Loghainowi osądzić, jak bardzo młodzik był zdesperowany.

Nieznajomy skulił się wśród cieni niczym złapane w pułapkę zwierzę, zamarłe między pragnieniem ucieczki i walki. W pobliżu zabrzmiały głośniej okrzyki pościgu. Loghain powoli uniósł dłoń, by pokazać uciekinierowi, że nie chce mu zrobić krzywdy, i schował miecz. Jasnowłosy chłopak się nie poruszył, tylko podejrzliwie zmrużył oczy. Nerwowo zerknął za siebie, skąd rozbrzmiewały okrzyki, a potem na Loghaina i jego towarzysza.

– Wynośmy się stąd! – syknął Dannon. – Za tym smarkaczem przybiegną inni!

– Czekaj – szepnął Loghain, nie spuszczając wzroku z uciekiniera.

Dannon najeżył się i kłusownik dostrzegł błysk noża. Uniósł ręce, by uspokoić zarówno towarzysza, jak i młodego zbiega.

– Kto cię ściga? – zwrócił się do młodzieńca skrytego w cieniu.

Jasnowłosy zwilżył usta i Loghain dostrzegł w jego oczach namysł.

– Orlezjańskie psy – odparł chłopak spokojnie. Nadal się nie ruszał.

Loghain zerknął na Dannona. Wielkolud miał gniewną minę, ale dało się zauważyć, że współczuje młodemu. Jak zwykle interesowało go jedynie to, czy ocali własną skórę, ale przynajmniej nie próbował przeszkodzić Loghainowi i ograniczył się jedynie do niechętnego pomruku.

– Dobra odpowiedź. – Kłusownik obrócił się bokiem i postąpił krok naprzód. – Chodź z nami.

Dannon zaklął pod nosem i ze wzrokiem wbitym w ziemię schował nóż, a potem zaczął przekradać się wśród drzew. Loghain udał, że idzie w jego ślady, jednak obserwował, czy zbieg również dołączy. Jeszcze przez chwilę jasnowłosy chłopak bił się z myślami. Zaraz jednak zerwał się i ruszył bez dalszego wahania za przypadkowymi przewodnikami.

Cała trójka w milczeniu wróciła na ścieżkę, którą przybyli Dannon i Loghain. Złodziej prowadził, zostawiając towarzyszy w tyle, jakby chciał od nich uciec. Postawa wielkoluda zdradzała niechęć i gniew. Loghaina mało to obchodziło.

Poruszali się szybko i w niedługim czasie okrzyki pogoni ucichły w oddali. Obcemu najwyraźniej ulżyło, sprawiał wrażenie nieco swobodniejszego, zwłaszcza gdy wyszli z lasu i księżyc począł oświetlać im drogę. Loghain wreszcie mógł lepiej przyjrzeć się uciekinierowi i mimowolnie poczuł się zaintrygowany. Odzienie chłopaka, choć brudne i podarte, było naprawdę dobrej jakości, żeby nie powiedzieć: strojne. Szczególnie buty miał solidne i wykonane z dobrej skóry – takie obuwie nosili templariusze, których Loghain widywał od czasu do czasu. Czyli zbieg na pewno nie był nędzarzem. Trząsł się z zimna i podskakiwał nerwowo z każdym odgłosem dobiegającym z lasu, zatem znalazł się w niecodziennych dla siebie okolicznościach.

– Zaczekaj, Dann – zawołał Loghain i przystanął.

Złodziej posłuchał, choć z wyraźnym oporem. Loghain odwrócił się do jasnowłosego młodzieńca, który teraz znowu przyglądał się im podejrzliwie, przenosząc wzrok to na jednego, to na drugiego, jakby oceniał, kto zaatakuje go pierwszy.

– Tutaj możemy się rozstać – oznajmił Loghain niechętnie.

– Stwórcy niech będą dzięki – mruknął Dannon.

Jasnowłosy zamyślił się i rozejrzał po okolicy, zapewne chciał jakoś zorientować się w sytuacji. Z miejsca, gdzie stali, widać było pola uprawne.

– Dalej już sobie poradzę.

Loghain nie potrafił rozpoznać akcentu, ale ze sposobu, w jaki chłopak mówił, jasno wynikało, że jest wykształcony. Syn kupca?

– Czyżby? – Kłusownik wskazał na podarte odzienie. Uciekinier nie miał nawet peleryny czy płaszcza. – Prędzej zamarzniesz na kość, zanim dotrzesz do miasta. – Uniósł brew. – O ile w ogóle tam się wybierasz… skoro cię ścigają.

– Dlaczego właściwie cię ścigają? – zapytał dociekliwie Dannon, wysunąwszy się przed Loghaina.

Jasnowłosy milczał, patrzył gdzieś między obu mężczyzn, jakby nie wiedział, komu winien odpowiedzieć najpierw. A potem spuścił wzrok na swoje dłonie, na smugi krwi, czarnej w blasku księżyca. Ten widok budził w nim wyraźną odrazę, choć chłopak starał się na tym zapanować.

– Chyba zabiłem jednego z nich… – wykrztusił.

Dannon gwizdnął z aprobatą.

– No, to łatwo nie odpuszczą.

Loghain zmarszczył brwi.

– To ludzie banna Ceorlica, jak rozumiem?

– Po części – zgodził się uciekinier. – Oni… Zabili… mojego przyjaciela.

Ból, który przemknął mu po twarzy, przekonał Loghaina, że przynajmniej ta informacja była prawdziwa. Zbieg zamknął oczy i zadrżał ponownie, a potem bezskutecznie spróbował wytrzeć krew z policzków. Kłusownik spojrzał na Dannona, wielkolud w odpowiedzi wzruszył ramionami. Wątpliwe, by zdołali wyciągnąć z chłopaka całą historię. Zresztą Loghain nie sądził, aby to było konieczne. Nie po raz pierwszy natknęli się na kogoś, kto wszedł w drogę Orlezjanom. Na miejscu tego młodzika też nie ufałby przypadkowo spotkanym ludziom. Niewątpliwie w młodzieńcu kryło się więcej, niż dało się dostrzec na pierwszy rzut oka, jednak Loghain czuł, że może mu zaufać. A intuicja rzadko go zawodziła.

– Słuchaj – westchnął ciężko. – Nie mamy pewności, kto cię ściga. Powiedziałeś, że współpracują z Orlezjanami, i wierzę ci na słowo.

Młodzieniec otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ale Loghain uniósł dłoń.

– Nieważne, kto cię ściga, ale jest ich wielu. Niedługo zorientują się, że wyszedłeś z lasu. Najpierw zaczną cię szukać w Lothering. Znasz inne miejsce, gdzie mógłbyś się ukryć?

Zbieg ponuro zwiesił głowę.

– Nie… Ja… Nie wydaje mi się. Nie takie, do którego mógłbym dotrzeć bez trudu. – A potem zacisnął zęby i spojrzał Loghainowi w oczy. – Ale poradzę sobie.

Kłusownik nie wątpił, że młodzieniec spróbuje. Oczywiście poniesie klęskę, ale i tak spróbuje. Czy była to oznaka uporu, czy głupoty, czy jeszcze czegoś innego – tego Loghain nie potrafił powiedzieć.

– Mamy obóz – rzucił. – Ukryty.

– Wy… Wiem, że nie musieliście mi pomagać. Jestem wdzięczny. – Chłopak popatrzył niepewnie na banitów. – To nie jest konieczne.

– Jeśli nawet, to przynajmniej możemy ci znaleźć jakąś pelerynę. Będziesz też mógł się umyć… i wyglądać mniej podejrzanie. – Loghain wzruszył ramionami. – Albo możesz iść swoją drogą. Twój wybór.

Chłopak zadrżał, gdy od pól dmuchnął mroźny wiatr. Przez chwilę wydał się zgubiony, niewątpliwie czuł, że życie, jakie wiódł dotychczas, właśnie się kończy. Los nie był dla nikogo łaskawy, zwykle człowiek tracił oparcie w najmniej spodziewanym momencie – Loghain wiedział to aż za dobrze. Rozpoznawał oznaki, choć nie współczuł zbiegowi ani trochę. Zaoferował mu pomoc i na tym zamierzał poprzestać.

Dannon ze złością pociągnął nosem.

– Na tchnienie Stwórcy, człowieku! Spójrz na siebie! Myślisz, że poradzisz sobie sam?

Loghain zmierzył wielkoluda powątpiewającym spojrzeniem.

– Coś szybko zmieniłeś zdanie…

– Ha! To tyś go tu zaciągnął. A skoro już tu jest, równie dobrze może dalej iść z nami. – Odwrócił się na pięcie i ruszył naprzód. – Jeśli tylko dzięki temu szybciej znajdę się przy ogniu, to jestem za.

Jasnowłosy młodzieniec nadal spoglądał pod nogi, wyraźnie niepewny i zawstydzony.

– Ja… Nie mam nic cennego. To znaczy – dodał zaraz – żeby wam odpłacić za pomoc.

Nic cennego, co można ukraść – to tak naprawdę miał na myśli. Ale Loghain nie poczuł się urażony, wszak on i Dannon byli w rzeczy samej złodziejami.

– No, tego to akurat nietrudno się domyślić, czyż nie?

Jasnowłosemu młodzieńcowi nie przyszła do głowy stosowna odpowiedź, więc tylko bez przekonania skinął głową.

Loghain wskazał na oddalającego się coraz bardziej Dannona.

– Zatem lepiej go dogońmy, zanim wpadnie w jakąś dziurę. – Wyciągnął rękę. – Na imię mi Loghain.

Chłopak zawahał się na okamgnienie, zanim uścisnął dłoń.

– Hiram.

Kłamstwo było tak oczywiste, że Loghain zaczął się zastanawiać, czy jednak nie pożałuje, że udzielił pomocy zbiegowi. Intuicja dotychczas go nie zawiodła, ale przecież zawsze jest ten pierwszy raz. Jednak teraz za późno było już na zamianę zdania. Skinął na Hirama i razem ruszyli śladem Dannona.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Dragon Age: Utracony tron

Подняться наверх