Читать книгу Robale rządzą światem - David MacNeal - Страница 9

Gabinet osobliwości

Оглавление

Pomalowane na trupi kolor drzwi nie rzucają się w oczy wśród witryn eleganckich butików Soho. W pierwszej chwili przechodzę obok, nie zauważając plakietki z adresem „107 Spring”, zrobionej z matowego mosiądzu. Patrzę na listę lokatorów przy brzęczyku i po chwili dostrzegam nazwisko „Stevens”. Pod spodem, drukowanymi literami (krojem pisma Baskerville) wypisano słowo ENTOMOLOGIA.

Przez zbrojoną szybę widzę ciemną sylwetkę u szczytu stromych schodów. Kiedy mężczyzna podchodzi bliżej, zauważam, że ma na sobie szorty w kolorze khaki, koszulkę ozdobioną obrazkiem ośmiornicy i sportowe sandały. To Lawrence Forcella, czy też Lorenzo, który zaprosił mnie do tego odosobnionego zakątka na Dolnym Manhattanie. Stylowo ogolona głowa, broda, grube srebrne kolczyki i charyzma sprawiają, że przypomina współczesnego dżina – co wydaje się dość trafnym porównaniem, zważywszy, czym się zajmuje. Przywitawszy się ze mną, prowadzi mnie bowiem na górę, do swojej pracowni o powierzchni około 35 metrów kwadratowych, wspólnie z grupką innych artystów dzień po dniu dają martwym owadom drugie życie.

– Przerabiamy tysiące owadów rocznie – mówi, gdy mijamy gigantyczne witryny wypełnione insektami, które wyglądają zupełnie jak żywe. Ta świątynia bioróżnorodności budzi dreszczyk emocji. Preparatorzy – pracownicy zakładu pogrzebowego dla owadów, którzy delikatnie rozwijają skrzydła i nastawiają czułki swych „klientów”, jak gdyby stroili odbiornik radiowy – umieszczają tu motyle, pareczniki i koniki polne. W ciągu jednego dnia pracy widzą więcej fragmentów egzoszkieletu niż ja i moi czytelnicy przez całe swoje życie.

Pracownia należy do znajdującego się naprzeciwko sklepu Evolution Store, który byłby rajem dla każdego przyrodnika-hobbysty z epoki wiktoriańskiej. Klient życzy sobie muchy w różnych stadiach rozwoju zatopione w żywicy? Żaden kłopot. Afrykańską pochwę na penisa z tykwy? Proszę wybrać rozmiar. Klientami są zarówno fotografowie kolorowych magazynów, ośmiolatki gotowe wydać wszystkie pieniądze z urodzin na ludzką czaszkę, jak i japońscy biznesmeni, którzy kupują owady w ogromnych ilościach. Lorenzo dobrze pilnuje swojego zespołu, dzięki czemu entuzjaści nauk przyrodniczych, jak choćby słynny reżyser James Cameron, są gotowi zapłacić nawet 10 tysięcy dolarów za witrynę wypełnioną insektami.

Dzięki wysiłkom Lorenza w Evolution Store powstał cały niezależny dział entomologii. Po sześciu miesiącach od otwarcia sklepu w 1997 roku Lorenzo zaproponował, że będzie sam preparował owady zamiast sprowadzać je od zewnętrznych dostawców. Lorenzo i jego zespół pracowali początkowo w sklepie. Potem, w 2005 roku, Damien Hirst zaczął kupować tysiące motyli na szpilkach, by tworzyć z nich kalejdoskopowe mandale mieniące się feerią barw. W tym samym roku Hirst zamówił około 24 000 sztuk tych owadów, które weszły w skład mozaikowych witryn okiennych. Szesnastu preparatorów pracowało niemal bez przerwy, by zrealizować to zamówienie – wskazówki, koszty, zabiegi fumigacyjne i terminy wpisywano do „Dziennika owadów”.

Stopniowo preparatorzy przenosili się na drugą stronę ulicy do należącego do właściciela sklepu mieszkania – w którym właśnie stoimy, Lorenzo i ja. W pewnym momencie Hirst, chyba największy klient w historii sklepu, zaczął zamawiać motyle od innych dostawców, aby obniżyć koszty; tym niemniej, dział entomologii sklepu Evolution utrzymał się na rynku przez dziesięć lat. Gdy jednak umawialiśmy się mailowo na skrócony kurs owadziej anatomii, Lorenzo wspomniał niechętnie, że dział zostanie niebawem zamknięty z powodu cięć budżetowych. Czym prędzej zarezerwowałem lot. Chciałem dowiedzieć się dokładnie, jaki robak[1] jest tu pogrzebany.


Preparatorka odbija kartę czasu pracy i wychodzi; Lorenzo przygotowuje dzisiejsze okazy do przyszpilenia w witrynie. Deski skrzypią miarowo, gdy przechadzam się po słabo oświetlonej pracowni. W metalowych szafach ustawionych w pobliżu drzwi wejściowych kryją się plastikowe pudełka pełne nieprzetworzonego surowca, opatrzone etykietami taksonomicznymi: Orthoptera (Prostoskrzydłe), Phasmatidae (Straszykowate), Homoptera (Pluskwiaki równoskrzydłe). Te poddziały i podzbiory ciągną się tu w nieskończoność, ale wolę nie zanudzać czytelników nazwami brzmiącymi niczym fragmenty czarodziejskich receptur z Hogwartu*. W szafie magazynowej przerobionej z kabiny prysznicowej leży zrolowana mata do jogi. W kostki lodu trzeba zaopatrywać się w pobliskim sklepie monopolowym – gdyby przechowywano lód w należącej do pracowni lodówce, nabrałby niewątpliwie aromatu „martwego robala”. Lorenzo pochyla się nad swoim stołem roboczym w pomieszczeniu o eklektycznym wystroju, który jest wynikiem radosnej działalności poszczególnych członków personelu: oto skulony płód kosmity w słoju pełnym cieczy, nieodpakowana figurka z serii Insect Warrior firmy Funtastic, ul typu langstroth, pełen lokatorów, i plakat z końca XIX wieku reklamujący pestycydy.

Pod kręgiem światła biurkowej lampy Lorenzo wyjmuje właśnie pluskwiaka z tacki na jedzenie, w której okaz moczył się przez całą noc. Uprzednio wysuszony, zapakowany i wysłany w świat z małej wioski gdzieś w Tajlandii, brązowy, owalny owad, przypominający grubą piszczałkę, jest gotów do spreparowania. Po niemal dwudziestu latach pracy w Evolution Store Lorenzo ma wszystkie cechy wytrawnego handlowca. Wie, co chcesz kupić, zanim sam do tego dojdziesz. Kolekcjonerzy lubują się w najbardziej dziwacznych okazach, ale przeciętny klient sklepu Evolution szuka wrażeń estetycznych, jak twierdzi Lorenzo. „Woli pan drewno dębowe czy może raczej z orzecha? Mahoń? W jakim stylu urządził pan dom?” Nabywca z „dobrym wyczuciem designu”, jak mówi Lorenzo, mógłby zainteresować się delikatną kreską, naniesioną jakby tuszem na żółtawe skrzydełka motyla Idea leuconoe. Tymczasem wytatuowany klient z kółkiem w nosie wolałby zapewne pluskwiaka krwiopijcę.

Na wypadek gdyby odnóża preparowanego właśnie okazu zesztywniały, Lorenzo ma na podorędziu strzykawkę – iniekcja z ciepłej wody sprawi, że się rozluźnią. Za pomocą żyletki Lorenzo rozcina podbrzusze owada, aby usunąć wnętrzności, łyżeczka jest zaś szczególnie przydatna, gdy trzeba opróżnić wnętrze odwłoku tarantuli. W głośnikach komputerowych rozbrzmiewają tymczasem dźwięki utworu kapeli L7, reprezentującej gatunek znany jako Riot Grrl – w latach 80. XX wieku był to prekursor grunge’u. Liderka zespołu zasłynęła głównie tym, że zdarzyło jej się rzucić zakrwawionym tamponem w rozwrzeszczaną publiczność podczas koncertu. – Mają dziewczyny jaja – mówi Lorenzo spokojnie, przecierając grzbiet owada spirytusem; na papierowym ręczniku zostaje tłusty brązowy ślad. Bez tego zabiegu pluskwiak wyglądałby „jak posmarowany olejem spożywczym”.

Informacja specjalnie dla osób, które nie miały przyjemności oglądać go osobiście: pluskwiak różnoskrzydły wygląda jak karaluch, który wyhodował sobie ogromne bicepsy. Ma chwytne odnóża przednie, dzięki którym jest w stanie wbić się w grzbiet żaby lub innego stworzenia wodnego w stawie czy strumyku; niekiedy trafia na ludzką stopę, dzięki czemu zyskał przydomek „obgryzacza palców u nóg”. Lorenzo przygotowuje ten okaz na dzisiejszą lekcję – nowojorczycy często mylą bowiem pluskwiaki z karaluchami, latem zaś być może uda się go sprzedać. – Szczególnie w Nowym Jorku mówią o nich „pluskwiaki” – wyjaśnia Lorenzo, ożywiając się nieco. – Wydaje mi się, że ludzie po prostu wolą nie myśleć, że w swoich mieszkaniach mają gigantyczne karaluchy. „Pluskwiak” chyba po prostu brzmi sympatyczniej, i tyle. A na Florydzie nazywają karaluchy chrząszczami palmowymi. Jak to mówią, róża pod każdą nazwą pachnie tak samo słodko…

Mój gospodarz, jak wielu entomologów, jest stereotypowo dziwaczny. Tą profesją parają się ludzie równie dziwni i różnorodni jak badane przez nich owady. Lorenzo wyróżnia się, bo jest twardzielem, ale pełnym uroku – w przeciwieństwie do większości specjalistów z tej branży jest też całkowitym samoukiem.

– Nie robię tego dla nauki – mówi. Posiadacze dyplomów skupiają się na wybranych gałęziach entomologii. Entomolog medycyny zajmuje się walką z nosicielami chorób, na przykład komarami, które przenoszą malarię. Specjalista od rolnictwa może poszukiwać naturalnych pestycydów do zwalczania dziesiątkujących lasy chrząszczy bielojadów. – Moja specjalizacja – zdradza Lorenzo – polega na tym, że się nie specjalizuję. – Jego pasja wykracza poza obszar ekologii. Najbardziej urzeka go piękno owadów.

Fascynacja Lorenza narodziła się, gdy jako czterolatek znalazł martwego jelonka wielkości dłoni na podjeździe domu przyjaciela na Bronksie – „to była jedna z tych rzeczy, które na zawsze zostają w pamięci”. Gdy pokazał go mamie, ta wyjęła pudełko z chrząszczem znalezionym przez jego tatę w okresie, gdy stacjonował w bazie wojskowej w Wirginii. – Zdałem sobie sprawę, że one są wszędzie… Od tej pory chciałem zdobyć każdego owada, jaki żyje na tej planecie. Dostałem po prostu kręćka na ich punkcie.

Z biegiem lat jego kolekcja to powiększała się, to znów kurczyła, padając ofiarą chrząszczy skórnikowatych. – Na tym polega największa ironia zbierania owadów – narzeka. – Jeśli prawidłowo ich nie zabezpieczysz, zostaną pożarte przez owady. Koszmar[2]. – Porządna kolekcja powinna zawierać informacje na temat daty i miejsca schwytania owada – jakby powiedział Frank Krell, to jak gdyby twój pamiętnik został pożarty przez mole. (Choć zniszczenie akurat takiego dowodu przeszłości bywa niezłym rozwiązaniem). Po tym, jak jego kolekcja zmieniła się w chmurę pyłu, Lorenzo stracił serce do swego hobby na całe pięć lat. Poświęcił się studiom na wydziale sztuki do czasu, gdy dowiedział się o gigantycznej wyprzedaży organizowanej przez nowojorską firmę handlującą owadami – Butterfly Company. Dziś Lorenzo jest właścicielem około 500 000 egzemplarzy, które trzyma w mieszkaniu wydzielonym z jego apartamentu w Hastings-on-Hudson.

Dzięki umiejętnościom ilustratora i wieloletniej obserwacji owadów w ich naturalnym środowisku Lorenzo potrafi sprawić, że jego preparaty wyglądają jak żywe – patrząc na nie, ma się wrażenie, że gdyby nie liczne szpilki przytrzymujące je w miejscu, mogłyby w każdej chwili wyfrunąć z gabloty. Nie sposób nie zachwycić się ich symetrią i budową.

Pod względem budowy zewnętrznej owady łączy trójsegmentowy kształt ciała, na który składa się głowa, tułów i odwłok. Być może tłumaczy to, że słowo „insekt” po angielsku oznacza także „wcinać się w coś”. Do tułowia przyczepione są trzy pary odnóży. Jedna para czułków pełni wiele ważnych funkcji – mieszczą się w nich receptory dotyku, smaku, zapachu i słuchu. Układ oddechowy, złożony z połączonych ze sobą rurek, nazywanych tchawkami, pobiera powietrze przez otwory w powłoce tułowia zwane przetchlinkami. Nie będę tutaj zagłębiał się w szczegóły, ale mogę zapewnić was, że to skomplikowane[3].

– Pierwszy krok to nabicie owada na szpilkę – mówi Lorenzo, biorąc w palce szpilkę i przebijając powłokę tułowia pluskwiaka, znaną także jako tarczka. Przeciętna szpilka entomologiczna ma średnicę 0,45 milimetra, pokryta jest czarną emalią, zapobiegającą rdzewieniu, i zakończona okrągłą, nylonową główką. Jej wepchnięcie nie wymaga zwykle użycia siły, gdy jednak mamy do czynienia z tarantulą o parzących włoskach, bywa bolesne. Lorenzo przekonał się o tym na własnej skórze. Wkładając tarantule do piekarnika[4], aby wysuszyć je w temperaturze 150 stopni, nie założył rękawiczek ochronnych, nie zdając sobie sprawy, że parząca szczecina wbija mu się w skórę. Kręci głową.

– Kciuk swędział mnie potem przez dwa lata – mówi. – Dwa pieprzone lata! – Masuje tę część kciuka. – Miałem pod skórą tyle ułamanych włosków, że wyglądały jak ziarenka pieprzu.

Kolejne szpilki lądują w ciele pluskwiaka leżącego na porowatym styropianie. Papierowy ręcznik, na którym położył go Lorenzo, jest przesiąknięty zielonkawą mazią.

– Wkurza mnie, kiedy ludzie wzdrygają się na ich widok – mówi, okalając chrząszcza szpilkami niczym wytrawny miotacz noży. – Mówię ci, nic mnie tak nie denerwuje: mówię, że jestem entomologiem, a wszyscy na to: „Ooo, jak w Milczeniu owiec!”. – Kiwa głową. – Taaa – mówi sarkastycznie. – Obdzieram kobiety ze skóry. – Śmiejemy się, a ja nie mogę się powstrzymać, zaczynam nucić piosenkę Goodbye Horses, która była w filmie podkładem dźwiękowym dla sceny budzącej grozę przebieranki.

Rozmowa schodzi na powieść Johna Fowlesa i film Kolekcjoner – główny bohater, porywacz, także ma swoją kolekcję motyli. – Mnóstwo jest negatywnych stereotypów entomologa, a może nawet i preparatora – mówi. – Prawda? – Przytakuję, gdy wbija ostatnie szpilki wokół nieruchomego odnóża. – To chyba zaczęło się od Normana... Batesa – kończymy obaj chórem. Opowiadam mu o niezdrowej relacji BDSM z entomologiem w filmie Reguły pożądania. Lorenzo rewanżuje się przykładem Kobiety z wydm, psychoseksualnego romansu, w którym to znowu entomolog jest ofiarą. Stwierdzam, że społeczeństwo z zasady nie lubi tych, którzy zajmują się zwłokami. – Brytyjczycy bardzo różnią się pod tym względem od Amerykanów – stwierdza Lorenzo. Wymienia tytuł innego filmu – ekranizacji powieści A.S. Byatta Anioły i owady, umiejscowionego w epoce wiktoriańskiej. Bohater zajmuje się preparowaniem owadów dla angielskiej elity. W tamtych czasach mediatorzy pomiędzy człowiekiem i owadem nie tylko objaśniali społeczeństwu, czym jest owad, lecz także przyczyniali się do rozwoju nauki, wskazując swoim następcom niezliczone obszary potencjalnych badań. To ci pasjonaci stworzyli podwaliny entomologii. Zaczęło się od gabinetów osobliwości. Słynny brytyjski bankier John Lubbock zapisał swoje spostrzeżenia z tego okresu w artykule z 1856 roku, opublikowanym w czasopiśmie „Entomologist’s Annual”: „Czasy obecne nazywa się erą owadów; obecne stulecie można w każdym razie określić mianem ery kolekcjonowania owadów, i nie tylko owadów, gromadzimy bowiem zbiory niemal wszystkiego, muszli i wypchanych ptaków, paproci i kwiatów, traw i monet, autografów i starej porcelany, asyryjskich marmurów, a nawet znaczków pocztowych”.

Trafiały one do tak zwanych gabinetów osobliwości. Evolution Store bazuje na tej właśnie tradycji, podobnie jak słynny paryski sklep Deyrolle, założony w 1831 roku, który nie tylko kształtował trendy, lecz także miał udział w opisywaniu nowych gatunków, które ochrzczono, odwołując się do jego nazwy. Prywatne gabinety ówczesnej elity przekształciły się stopniowo w muzea. Tych, którzy traktowali je jako wiktoriańską wersję sklepów z maskotkami, Lubbock ocenia dość surowo, zauważając przy tym trafnie: „Kolekcja owadów, której nikt nie bada, jest tak samo bezużyteczna, jak nieprzeczytana książka. (…) Jednak bez tych zbiorów nie mielibyśmy entomologii. (…) Opisywanie gatunków w taki sposób, aby umieli je rozpoznać inni obserwatorzy, to sztuka dużo trudniejsza, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać (…) [a] gdybyśmy dbali o to w każdym przypadku, uniknęlibyśmy wielu błędów i sporego zamieszania”.

A były to czasy absolutnego chaosu.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.


1 Cofnijmy się do czasów elżbietańskich – słowo „bug”, czyli „robak”, nasuwało wówczas skojarzenia z duchami, o czym świadczy cytat z Hamleta: „With, ho! such bugs and goblins in my life.” [(dosł. „Ach! Wszystkie upiory i duchy w moim życiu”), w tłumaczeniu S. Barańczaka „plagi” – przypis tłumaczki]. Słowo to zapisywano na różne sposoby: w XIV wieku pojawiła się wersja „bugge”, a następnie zbliżony do niej wyraz niemiecki „bogge” – skąd wywodzi się nocny postrach, „bogeyman” (w filmie Tima Burtona The nightmare before Christmas Oogie Boogie składa się właśnie z insektów). Dlaczego słowo to zmieniło znaczenie i odnosi się dziś do owadów, nie wiadomo, choć pojawiają się spekulacje, że mogło to mieć związek z bezsennością, powodowaną przez pluskwy, obserwowaną ponoć w latach 20. XVII wieku.

2 Thomas Say, znany jako ojciec amerykańskiej entomologii, gromadził owady, podróżując od wybrzeża do wybrzeża w pierwszej dekadzie XIX wieku – w tym czasie opisał 1575 nowych gatunków i zgromadził kolekcję imponującą niczym złoty Graal. Jednak po jego śmierci w 1836 roku ukochany przez niego zbiór trafił w ręce bibliotekarza Harvard College, T.W. Harrisa. Gdy Harris wreszcie zabrał się do katalogowania owadów po tym, jak spędziły CAŁY ROK w jego szopie, ze zdumieniem stwierdził, że „nie zawiera on nawet połowy gatunków opisanych [przez Saya]”. Brakująca część stała się pożywieniem dla moli, chrząszczy i roztoczy. Myślę, że warto zgłosić ten przypadek do księgi rekordów głupoty.

3 Nie żartuję. XVIII-wieczny prawnik holenderski (i kolekcjoner owadów) Pieter Lyonet opublikował liczącą 600 stron księgę z 18 rycinami przedstawiającymi szczegółowo budowę anatomiczną jednego owada! Około roku 1762 pracowicie odwzorowywał budowę mięśni larwy trociniarki czerwicy, których jest łącznie 1647 – trzy razy tyle co u człowieka. Prawdziwy mikrokosmos.

4 Najnowszy hit kanału Food Network.

Robale rządzą światem

Подняться наверх