Читать книгу Księga wyzwań Dasha i Lily - David Levithan - Страница 8

drugi
(Lily)

Оглавление

21 grudnia

Kocham Boże Narodzenie.

Uwielbiam w nim wszystko: światła, śmiech, duże spotkania rodzinne, ciasteczka, prezenty zgromadzone pod choinką, „a na ziemi pokój”. Wiem, że dokładny cytat brzmi „a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania”, ale w głowie opuszczam ostatni człon, bo takie wyróżnienie trąci segregacją, elityzmem, seksizmem (czy innym negatywnym -izmem). Nie tylko wybrani ulubieńcy mają prawo do pokoju na ziemi, zwierzęta również – nawet ohydne szczury, które mieszkają w metrze. Osobiście rozciągnęłabym pojęcie pokoju poza żywe istoty, tak by obejmowało również tych, którzy nas opuścili; a jeśli wrzucamy do tego worka zmarłych, to nie może zabraknąć w nim miejsca dla nieumarłych – mitycznych stworzeń pokroju wampirów – a skoro na pokładzie są już oni, to zaraz za nimi czekają elfy, wróżki i krasnoludy. Raz się żyje! Skoro jesteśmy już tak otwarci, czemu nie włączyć do naszego grupowego uścisku pozornie nieożywione przedmioty, takie jak lalki czy pluszowe maskotki (z tego miejsca chciałabym pozdrowić moją lalkę – syrenkę Ariel, która rozpiera się po królewsku na kwiecistej poduszce na moim łóżku – kocham cię, mała!). Jestem przekonana, że Święty Mikołaj by się ze mną zgodził. „A na ziemi pokój wszystkim”.

Kocham Boże Narodzenie tak bardzo, że w tym roku zorganizowałam własną grupę kolędników. Może i mieszkam w East Village – dzielnicy inteligenckiej, artystycznej – ale nie oznacza to, że uważam się za zbyt fajną i wyrafinowaną na kolędowanie. Wręcz przeciwnie. To dla mnie naprawdę ważne. Dlatego kiedy członkowie mojej własnej rodziny wystąpili z grupy – wymawiając się „pilnym wyjazdem” i „brakiem czasu” czy tłumacząc, że „mają lepsze rzeczy do roboty”, i sugerując, że „chyba pora z tego wyrosnąć, Lily” – postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Przygotowałam ulotkę i rozwiesiłam ją w kawiarniach w naszej okolicy.

Puk, puk!

Czy to Ty, nieśmiały kolędniku?

Masz ochotę wyjść z ukrycia i pośpiewać świąteczne piosenki?

Naprawdę? Bo ja też! Spotkajmy się.*

Z poważaniem, Lily

* Dziwakom dziękujemy: mój dziadek zna

wszystkich w okolicy, więc jeśli Twoje zamiary

są nie do końca uczciwe, niewątpliwie dosięgnie

Cię lokalny ostracyzm.**

Dziękuję, Lily

** Wybaczcie cynizm, ale mieszkamy w Nowym Jorku.

Tegoroczna trupa kolędników powstała dzięki tej ulotce. W skład wchodzę ja, Melvin (komputerowiec), Roberta (emerytowana nauczycielka śpiewu w liceum), Shee’nah (cross-dresser, choreograf i kelner na pół etatu) i jego partner Antwon (asystent kierownika w sklepie Home Depot), pełna złości Aryn (wegańska aktywistka studiująca filmoznawstwo na NYU) oraz Mark (mój kuzyn – jest z nami na prośbę naszego dziadka, któremu był winien przysługę). Kolędnicy przezywają mnie Lily Trzy Wersy, bo jako jedyna pamiętam więcej niż dwie linijki tekstów piosenek bożonarodzeniowych. Poza Aryn (która nic sobie z tego nie robi) jako jedyna jestem jeszcze za młoda, żeby legalnie pić alkohol. Nic więc dziwnego, że kiedy Roberta puszcza wkoło swoją piersiówkę z gorącą czekoladą doprawioną miętowym likierem, po pewnym czasie tylko ja pamiętam, co śpiewać.

Cicha noc, święta noc

Pokój niesie ludziom wszem,

A u żłóbka Matka święta

Czuwa sama, uśmiechnięta,

Nad Dzieciątka snem,

Nad Dzieciątka snem.

Alleluja, trzecia linijko!

Muszę się przyznać do jednego: zbadałam dokładnie naukowe dowody obalające istnienie Boga. W rezultacie wierzę w niego na tej samej zasadzie co w Świętego Mikołaja. Nie przeszkadza mi to jednak śpiewać na cześć i chwałę Dzieciątka Jezus w okresie między Świętem Dziękczynienia a Wigilią Bożego Narodzenia. Kiedy prezenty zostaną otwarte, mój związek z Bogiem ulegnie zawieszeniu aż do następnego roku.

Marzę o tym, by być jak ci ludzie, którzy w okresie świątecznym – ubrani w urocze, czerwone stroje – stoją przed domem towarowym Macy’s i wymachują dzwoneczkiem, zachęcając do datków na Armię Zbawienia. Mama mi nie pozwala. Tłumaczy, że ci z dzwoneczkiem to z dużą dozą prawdopodobieństwa fanatycy religijni, a nasza rodzina preferuje katolicyzm od święta, na co dzień popierając osoby homoseksualne i kobiece prawo do aborcji. Nie wystajemy pod Macy’s i nie prosimy nikogo o pieniądze. Nie chodzimy tam nawet na zakupy.

Może pójdę pod dom towarowy i dołączę do zbierających datki w ramach protestu. Po raz pierwszy w historii świata – przynajmniej mojego szesnastoletniego świata – nasza rodzina spędza Boże Narodzenie osobno. Rodzice zostawiają mnie razem z bratem, a sami lecą na Fidżi, gdzie będą obchodzić dwudziestą piątą rocznicę ślubu. Kiedy się pobrali, obydwoje byli ubogimi, świeżo upieczonymi absolwentami studiów, których nie było stać na porządną podróż poślubną, dlatego teraz postanowili zaszaleć. W moim przekonaniu rocznice zaślubin powinno się obchodzić w towarzystwie dzieci, ale chyba jestem w mniejszości. Wszyscy powtarzają, że z nami wyjazd rodziców nie byłby tak „romantyczny”. Nie potrafię tego zrozumieć: co „romantycznego” może być w spędzeniu tygodnia w tropikalnym raju z małżonkiem, którego i tak widziało się praktycznie codziennie przez ostatnie ćwierć wieku? Nie jestem w stanie wyobrazić sobie nikogo, kto kiedykolwiek chciałby spędzić ze mną tyle czasu sam na sam.

Langston, mój brat, powiedział: „Lily, nic nie rozumiesz, bo jeszcze nie byłaś zakochana. Gdybyś miała chłopaka, wszystko byłoby dla ciebie jasne”. Langston od niedawna ma nowego chłopaka i jedyne, co w moim odczuciu jasno z tego wynika, to żałosny układ pełen niezrozumiałej współzależności.

Poza tym to nieprawda, że nigdy nie byłam zakochana. W pierwszej klasie podstawówki miałam myszoskoczka o imieniu Nerwus. Kochałam go ogromnie. Nigdy nie wybaczę sobie, że zabrałam go na lekcję pokazową do szkoły. Gdy na moment spuściłam go z oczu, Edgar Thibaud otworzył klatkę i Nerwus stanął oko w oko z Tygrysem, kotem Jessiki Rodriguez. Reszty łatwo się domyślić. Pokój Nerwusowi w niebie dla gryzoni. Wybacz, wybacz, wybacz mi. W dzień masakry, w ramach pokuty, przestałam jeść mięso. Od szóstego roku życia jestem wegetarianką, w imię miłości do myszoskoczka.

Z kolei w wieku ośmiu lat zakochałam się na zabój w chłopaku o imieniu Sport z książki Harriet szpieg. Po jej przeczytaniu zaczęłam prowadzić dziennik podobnie jak główna bohaterka – do dziś notuję w czerwonych zeszytach Moleskine’a, które dziadek kupuje mi w księgarni Strand. Staram się jednak nie być w mych zapiskach tak uszczypliwa wobec innych ludzi, jak czasem bywała Harriet. Kartki zapełniam rysunkami, wypisuję cytaty z książek, które czytam, notuję przepisy kulinarne i krótkie historyjki, które wymyślam dla zabicia nudy. Kiedy spotkam dorosłego Sporta, będę mogła bez wstydu pokazać mu swoje dzienniki: nie ma w nich złośliwych plotek i tym podobnych rzeczy.

Langston przeżył zakochanie dwukrotnie. Jego pierwsza wielka miłość skończyła się tak dramatycznie, że opuścił Boston po pierwszym roku na studiach i wrócił do domu, by leczyć złamane serce; rozstanie należało do tych trudnych. Mam nadzieję, że nigdy nie pokocham nikogo tak mocno, że będę cierpieć tak, jak cierpiał Langston. Ciągle tylko płakał i snuł się po domu jak duch. Co chwila prosił, żebym zrobiła mu kanapkę z masłem orzechowym i bananem (chleb musiał być koniecznie z odciętymi skórkami) i zagrała z nim w scrabble. Spełniałam jego prośby, bo zwykle robię wszystko, o co mnie poprosi. Koniec końców Langston wydostał się z otchłani rozpaczy i teraz znów jest zakochany. Nowy wydaje się w porządku. Na pierwszą randkę poszli do filharmonii. Czy fan Mozarta może być złym człowiekiem? Mam nadzieję, że nie.

Niestety, kiedy Langston ma chłopaka, kompletnie zapomina o swojej siostrze. Cały wolny czas chce spędzać z Bennym. Dla mojego brata świąteczny wyjazd rodziców i nieobecność dziadka to prawdziwe błogosławieństwo. Nie to, co dla mnie. Jasno i wyraźnie dałam Langstonowi do zrozumienia, jak bardzo nie podoba mi się, że na czas świąt nadał Benny’emu status permanentnego rezydenta naszego domu. Przypomniałam mu również, że skoro mama i tata są na wycieczce, a dziadek w swoim zimowym azylu na Florydzie, obowiązkiem Langstona jest dotrzymywanie mi towarzystwa. Ja nie odstępowałam go na krok, kiedy mnie potrzebował.

Ale brachol odpowiedział tylko: „Lily, ty naprawdę nic nie rozumiesz. Znajdź sobie kogoś, kto wypełni ci czas. Potrzebujesz chłopaka”.

Świetna rada. Kto nie chciałby mieć chłopaka? Świat jest jednak urządzony w taki sposób, że niełatwo upolować tak egzotyczne stworzenie. Szczególnie dobrej jakości. Chodzę do szkoły dla dziewcząt i choć lubię moje koleżanki, sama nie szukam romantycznych uniesień w damskich ramionach. Chłopcy, z którymi – rzadko, bo rzadko – ale mam do czynienia, to albo moi krewni, albo geje, albo istoty zbyt zajęte xboxem, żeby mnie zauważyć, do tego z wzorcem nastoletniej urody zaczerpniętym z pisemek typu „Maxim” czy zdjęć wyuzdanych bohaterek gier komputerowych.

Jest jeszcze kwestia dziadka. Wiele lat temu był właścicielem niewielkiego, rodzinnego sklepiku spożywczego przy Avenue A w East Village. Sprzedał interes, ale zostawił sobie narożną kamienicę. Moja rodzina do dziś mieszka w tym budynku, a dziadek zajmuje „luksusowy penthouse” na czwartym piętrze, jak sam określa przerobiony na mieszkanie strych. Na parterze, w miejscu dawnego sklepu, działa dziś restauracja sushi. Dziadek jest i zawsze był ważną osobistością. Towarzyszył East Village w przemianie z dzielnicy imigranckiej biedoty w enklawę bogatych yuppie. Wszyscy go tu znają. Codziennie rano spotyka się ze swoimi kumplami z lokalnej włoskiej piekarni, gdzie ci potężni, krzepcy faceci piją espresso z uroczych, niewielkich filiżanek. Scena rodem z Rodziny Soprano, bez dwóch zdań. Dziadek cieszy się powszechnym szacunkiem, dlatego ja – jego maskotka, ostatnie dziecko w rodzinie i najmłodsza z jego dziesięciorga wnucząt – również mam specjalne względy. Kilku chłopców z okolicy, którzy wyrazili zainteresowanie moją osobą, bardzo szybko „przekonało się”, że jestem zbyt młoda na randkowanie. Przynajmniej tak twierdzi Langston. Kiedy chodzę ulicami, czuję się ukryta pod niewidzialną peleryną niedostępności, która chroni mnie przed chłopakami. Jest to, nie ukrywam, problematyczne.

Tak oto Langston postawił sobie za punkt honoru, żeby (1) zająć mnie poszukiwaniem męskiego osobnika, by sam mógł spokojnie zająć się Bennym przez święta, a co za tym idzie (2) ustalić obszar poszukiwań tak, by nie nachodził na ochronną strefę wpływów dziadka (kierunek: na zachód od First Avenue). Langston wykorzystał do polowania nowy, jeszcze niezapisany dziadkowy notatnik w czerwonej okładce. Razem z Bennym ułożyli serię zagadek, które miały naprowadzić na mój trop odpowiedniego towarzysza. Przynajmniej tak twierdzili. Co z tego, że zagadki były kompletnie niezwiązane z moją osobą. Pianistyka francuska? Brzmi dość wulgarnie. Radość z seksu gejowskiego? Rumienię się na samą myśl. Puszczalska królowa balu? Proszę was. Puszczalska to jedno z najgorszych określeń dla dziewczyny. Nigdy nie powiedziałabym tak o nikim, a już na pewno nie przeczytałabym książki z tym słowem tytule.

Pomysł Langstona wydawał mi się bezdennie głupi, dopóki brat nie wyjawił, gdzie zamierza zostawić dziennik. Księgarnia Strand. Rodzice zabierali nas tam co niedziela i pozwalali błądzić w labiryncie regałów jak po prywatnym placu zabaw. Co więcej, Langston wsunął moleskine’a obok Franny i Zooeya, książki, którą traktuję jak osobisty dekalog. „Jeśli istnieje ideał dla mojej siostry, to odnajdziemy go w księgarni, gdzie będzie polował na stare wydanie Salingera” – stwierdził mój brat.

Gdyby to było normalne Boże Narodzenie, rodzice zostaliby w domu i skupiłabym się na świątecznych zwyczajach, nie godząc się na pomysł Langstona. Jednak w tym roku czułam dziwną pustkę na myśl o świętach bez rozpakowywania prezentów i innych, mniej istotnych źródeł radości. Mówiąc szczerze, nie jestem szkolną królową popularności i nie miałam alternatywnych propozycji spędzenia bożonarodzeniowego czasu z przyjaciółmi. A teraz przynajmniej coś się działo. Miałam na co czekać.

Nie sądziłam jednak, że ktokolwiek znajdzie dziennik i podejmie grę, a już na pewno nie przedstawiciel rzadkiego gatunku Nastoletnich Chłopców, Którzy Czytają Książki I Chodzą Do Strandu. Nie spodziewałam się również, że moja grupa kolędników rozpadnie się po dwóch dniach i porzuci śpiewanie na ulicy na rzecz śpiewania w pubie przy Avenue B. Otwarcie wątpiłam też, że ktokolwiek prawidłowo odczyta tajemnicze wskazówki Langstona.

Z tym większym zaskoczeniem przeczytałam SMS-a od mojego kuzyna Marka.

Lily, ryba złapała haczyk. Chłopak zgodnie z poleceniem zostawił coś dla Ciebie. W brązowej kopercie.

Nie wierzyłam własnym oczom. Szybko odpisałam: JAK WYGLĄDAŁ?!?!?

Mark odpisał: Jak maruda. Poza tym trochę jak hipster.

Próbowałam wyobrazić sobie spotkanie z trochę hipsterskim, marudnym chłopakiem. Nie bardzo mi się to widziało. Jestem miłą dziewczyną. Cichą dziewczyną (wyłączając kolędowanie). Dobrze się uczę. Jestem kapitanem szkolnej drużyny piłki nożnej. Kocham swoją rodzinę. Nie mam pojęcia, co to znaczy być modnym. Jestem raczej nudnawą kujonką, która nie pozuje na hipsterkę. Wyobraźcie sobie Harriet szpiega – jedenastoletnią chłopczycę o nieprzeciętnym talencie szpiegowskim – kilka lat później: próbuje ukryć biust pod bezkształtną koszulką mundurka, którą nosi (nawet poza szkołą) do wytartych dżinsów po starszym bracie. Jej stylu dopełniają wisiorki ze zwierzętami, znoszone trampki i duże okulary w grubej, czarnej oprawce. Lily, pachnąca lilia – tak czasem nazywa mnie dziadek, bo wszyscy myślą, że jestem taka słodka i delikatna.

Nawet lilia rzuca cień. Czasem kusi mnie, by sprawdzić, co się w nim kryje. Może kiedyś.

Tak czy siak, po otrzymaniu SMS-a popędziłam do Strandu i odebrałam to, co zostawił tajemniczy „dziennikozabieracz”. Marka nie było, ale czekała na mnie obiecana koperta z ręcznym dopiskiem kuzyna: „Lily, mówię serio – był strasznie marudny”.

Rozdarłam papier i… że co?!?! Marudziarz zostawił dla mnie Ojca chrzestnego oraz ulotkę z menu Two Boots Pizza. Na ulotce widać było odciski butów, co sugerowało, że spędziła trochę czasu na podłodze księgarni. Ciągnąc temat czystości, książka nie była nowa, a wręcz przeciwnie: mocno zużyty egzemplarz śmierdział papierosami, miał pogniecione kartki i ledwo trzymającą się okładkę.

Zadzwoniłam do Langstona z nadzieją, że pomoże mi rozwikłać tę zagadkę. Nie odbierał. Chwilę wcześniej rodzice napisali, że wylądowali szczęśliwie w raju na wyspie Fidżi, więc prawdopodobnie Benny wprowadził się już do nas, a Langston zamknął drzwi do swojego pokoju i wyłączył dźwięk w telefonie.

Pozostało mi iść na pizzę i zastanowić się nad czerwonym dziennikiem w samotności. Jeśli nie wiesz, co zrobić, zjedz trochę węglowodanów.

Sugerując się ulotką, wybrałam pizzerię Two Boots przy Avenue A.

– Przepraszam, czy kojarzy pani może chłopaka z wiecznym grymasem na twarzy, który lubi Ojca chrzestnego? – zapytałam przy ladzie.

– A kto by nie chciał takiego poznać – westchnęła w odpowiedzi pracownica pizzerii. – Jaką pizzę przygotować? Pepperoni, margherita?

– Poproszę calzone – odpowiedziałam. Klasyczna pizza Two Boots ma dziwne dodatki. Mój delikatny układ trawienny nie znosi wyzwań.

Usiadłam w rogu sali i zaczęłam przerzucać kartki książki od Marudziarza – na próżno. Trudno, pomyślałam. Wygląda na to, że gra skończyła się, zanim jeszcze na dobre się zaczęła.

Nagle ulotka z menu wetknięta w Ojca chrzestnego wypadła na podłogę. Ze środka wysunął się róg karteluszka, którego wcześniej nie zauważyłam. Podniosłam menu. Tak, to musiało być chłopięce pismo: chwiejne, obce, niewyraźne.

Przeszedł mnie dreszcz. Potrafiłam odcyfrować wiadomość. Na kartce wypisano fragment wiersza Marie Howe, ulubionej poetki mojej matki. Mama jest profesorem literatury ze specjalizacją z dwudziestowiecznego pisarstwa amerykańskiego. Kiedy byliśmy dziećmi, zamiast opowiadać nam bajki na dobranoc, katowała Langstona i mnie kawałkami wierszy. W efekcie obydwoje jesteśmy przerażająco dobrze obeznani ze współczesną poezją Ameryki.

Wiersz, który rozpoznałam na kartce, należał do ulubionych poematów mamy. Ja też go lubiłam, bo zawierał fragment, w którym poetka przegląda się w witrynie sklepu z filmami wideo. Zawsze mnie to bawiło: wyobrażałam sobie szaloną poetkę, snującą się po mieście, podglądającą samą siebie w szybach sklepu z kasetami, w otoczeniu plakatów z Jackie Chanem, Sandrą Bullock czy inną sławną osobistością zupełnie niezwiązaną z poezją. Poczułam jeszcze większą sympatię do Chwiejnego Chłopaka, kiedy zauważyłam, że podkreślił moją ukochaną linijkę:

Żyję. Pamiętam cię

Nie wiedziałam, co łączy Marie Howe, pizzerię Two Boots i Ojca chrzestnego. Jeszcze raz zadzwoniłam do Langstona, ale wciąż nie odbierał.

Siedziałam wpatrzona we fragment wiersza. „Żyję. Pamiętam cię”. Nie znam się na poezji, ale muszę pochwalić panią Howe: to się jej naprawdę udało.

Przy stoliku obok siadło dwoje ludzi. Na blacie położyli płyty DVD z wypożyczalni. Wtedy mnie olśniło: witryna sklepu z filmami. W tej konkretnej pizzerii Two Boots była przecież wypożyczalnia!

Rzuciłam się do regałów z płytami, jakby była wśród nich toaleta, a mnie dokuczał żołądek, bo polałam sosem Luizjana moje calzone. Od razu namierzyłam dział, w którym powinien być Ojciec chrzestny. Nie znalazłam filmu. Zapytałam przy ladzie, ale pracownica powiedziała, że film został wypożyczony.

Wróciłam do odpowiedniego działu i wypatrzyłam, włożoną w nieodpowiednim miejscu, płytę z Ojcem chrzestnym III. Otworzyłam pudełko i – tak! – znalazłam kolejną kartkę. Marudziarz nabazgrał:

Nikt nigdy nie wypożycza trzeciej części Ojca chrzestnego, a już na pewno nie wtedy, gdy film nie leży na swoim miejscu. Chcesz kolejnej wskazówki? Poszukaj filmu Clueless. Też opuścił swoje stałe miejsce, by osiąść tam, gdzie smutek spotyka litość.

Znów podeszłam do lady.

– Czy wiesz może, gdzie smutek spotyka litość? – zapytałam, spodziewając się filozoficznej odpowiedzi zupełnie nie w temacie filmów.

Dziewczyna, nie odrywając oczu od komiksu, który czytała pod ladą, odpowiedziała krótko:

– W dziale zagranicznych filmów dokumentalnych.

Aha.

Udałam się tam, gdzie mi poleciła, i faktycznie – ktoś wsunął Clueless obok kopii Smutku i litości! W opakowaniu znalazłam kolejną wiadomość:

Nie spodziewałem się, że zajdziesz tak daleko. Czyżbyś była fanką dołujących francuskich filmów o masowych mordach? Jeśli tak, to już cię lubię. Jeśli nie – czemu ich nie lubisz? A może gardzisz filmidłami Woody’ego Allena? Bo ja owszem. Jeśli chcesz odzyskać swój czerwony notatnik, zostaw wiadomość w opakowaniu dowolnego filmu u Amandy. Tylko proszę, bez bożonarodzeniowych wyciskaczy łez.

Po chwili znów byłam przy ladzie.

– To ty jesteś Amanda? – spytałam.

Dziewczyna spojrzała na mnie z ciekawością.

– Tak, to ja.

– Mogę zostawić u ciebie coś dla… kogoś? – zapytałam. Miałam wielką ochotę mrugnąć do niej porozumiewawczo, ale w ostatniej chwili się powstrzymałam.

– Możesz – odpowiedziała powoli.

– A czy macie Cud na 34. Ulicy?

Księga wyzwań Dasha i Lily

Подняться наверх