Читать книгу Will Grayson, Will Grayson - David Levithan - Страница 8
2
Оглавлениеjestem cały czas rozdarty pomiędzy decyzją, czy zabić siebie, czy też zabić wszystkich wokół.
wydaje się, że to jedyne opcje. cała reszta to tylko zabijanie czasu.
zmierzam właśnie przez kuchnię do tylnego wyjścia z domu.
mama: zjedz śniadanie.
nie jem śniadań. nigdy nie jadam śniadań. nie jadam ich, od kiedy po raz pierwszy udało mi się wyjść tylnymi drzwiami bez jedzenia śniadania.
mama: dokąd idziesz?
do szkoły, mamo. powinnaś sama tego spróbować.
mama: odgarnij włosy z twarzy. nie widzę twoich oczu.
ależ widzisz, mamo, i w tym, cholera, problem.
żal mi jej – naprawdę. straszny przypał, że musiała mnie urodzić. bo nie jest łatwo mieć mnie za syna. nic nie może przygotować człowieka na tego rodzaju rozczarowanie.
ja: pa.
nie mówię „miłego dnia”. uważam, że to jeden z najdurniejszych zwrotów, jakie wymyślono. nie można na przykład powiedzieć „przykrego dnia”, „złego dnia” albo „mam gdzieś twój dzień”. za każdym razem to musi być miły dzień. ale ja w to nie wierzę. wierzę w coś wręcz przeciwnego.
mama: miłego d–
drzwi zamykają się w połowie słowa, ale chyba się domyślam dalszego ciągu. kiedyś mówiła: „widzimy się później!”, aż pewnego ranka miałem tak dosyć, że jej odpowiedziałem: „nie, nie widzimy się nigdy”.
za bardzo się stara i dlatego to jest takie przykre. chciałbym powiedzieć: „przepraszam cię, naprawdę”. ale to mogłoby zapoczątkować rozmowę, rozmowa mogłaby doprowadzić do kłótni, a potem miałbym takie poczucie winy, że uciekłbym do portland czy gdzieś indziej.
muszę się napić kawy.
co rano modlę się, by szkolny autobus miał wypadek i żebyśmy wszyscy zginęli w płonącym wraku. wtedy mama mogłaby pozwać firmę transportową za to, że nie wyposażyła autobusów szkolnych w pasy, i dostałaby za moją tragiczną śmierć więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek zarobię w moim tragicznym życiu. gdyby prawnicy z firmy transportowej nie dowiedli przed sądem, że i tak byłbym kompletnym zerem. wtedy spławiliby mamę używanym fordem fiestą i uznali, iż są kwita.
maura nie czeka na mnie (w sensie dosłownym) przed szkołą, ale wiem, i ona też to wie, że będę się za nią rozglądał. zazwyczaj liczymy na to, że będziemy mogli chociaż uśmiechnąć się do siebie zdawkowo, zanim zaczną się lekcje. jest z nami trochę tak, jak z tymi ludźmi, którzy nawiązują przyjaźń w więzieniu, mimo że nawet by się do siebie nie odezwali w normalnych okolicznościach. chyba tak właśnie jest ze mną i z maurą.
ja: daj trochę kawy.
maura: sam sobie kup cholerną kawę.
i podaje mi swoje kupaccino w rozmiarze XXL z dunkin donuts, a ja wypijam ogromny łyk. gdyby mnie było stać na kawę, przysięgam, że bym ją kupował, ale tymczasem widzę to tak: jej pęcherz nie uważa mnie za dupka, nawet jeśli reszta organów jest innego zdania. tak jest ze mną i z maurą, od kiedy pamiętam, czyli gdzieś od roku. możliwe, że znam ją nieco dłużej, a może nie. w pewnym momencie jej przygnębienie spotkało się z moim zatraceniem i maura uznała, że to dobry mariaż. ja nie jestem tego pewien, ale przynajmniej zyskałem na tym układzie kawę.
derek i simon podchodzą do nas. to dobrze, bo oszczędzi mi to czasu w przerwie obiadowej.
ja: daj zadanie z matmy.
simon: jasne. masz.
dobry kumpel.
rozlega się pierwszy dzwonek. jak wszystkie dzwonki w naszej cudownej instytucji edukacyjnej nie jest to wcale dzwonek tylko długi sygnał, jakby prowokujący, by zostawić po nim wiadomość na poczcie głosowej, że masz najgorszy dzień w życiu. niestety nikt jej nigdy nie wysłucha.
nie mam pojęcia, dlaczego ludzie chcą zostawać nauczycielami. trzeba spędzać całe dnie ze smarkaczami, którzy albo cię nienawidzą, albo ci się podlizują, aby dostać lepsze oceny. po jakimś czasie musisz zrozumieć, że otacza cię grupa ludzi, którzy nie polubiliby cię z żadnego prawdziwego powodu. współczułbym nauczycielom, gdyby nie byli takimi sadystami i frajerami. sadystom chodzi wyłącznie o władzę i kontrolę. uczą, żeby mieć oficjalny pretekst do terroryzowania innych. a znakomita większość pozostałych to frajerzy, począwszy od tych, którzy są zbyt niekompetentni, by robić cokolwiek innego, po tych, którzy chcą przyjaźnić się ze swoimi uczniami, ponieważ kiedy sami byli jeszcze uczniami, nie mieli w szkole żadnych przyjaciół. i są jeszcze ci, którzy szczerze wierzą, że po egzaminach końcowych zostanie nam w głowach choć słowo z ich nauk. spoko.
co jakiś czas trafia się też nauczyciel taki jak pani grover, która jest sadystyczną frajerką. to pewnie niełatwe być nauczycielką francuskiego, ponieważ tak naprawdę nikt nie chce się uczyć tego języka. zatem ona całuje prymusów w derrieres, a do zwykłych uczniów ma pretensje, że zabierają jej czas. odreagowuje, robiąc nam codziennie kartkówki i zadając pedalskie projekty takie jak „zaprojektuj własną atrakcję w eurodisneylandzie”. a potem udaje całą zdziwioną, gdy mówię coś w rodzaju „moja atrakcja w disneylandzie to minnie używająca dildo, żeby się zabawić z mikim”. ponieważ nie mam pojęcia, jak jest dildo po francusku (dildot?), mówię po prostu „dildo”, a ona udaje, że nie wie, o co mi chodzi, i stwierdza, że minnie i miki jedzący bagietki to nie atrakcja. zapewne wstawi mi pałę. wiem, że powinienem się tym przejąć, ale naprawdę trudno wyobrazić sobie coś, co obchodziłoby mnie jeszcze mniej niż ocena z francuskiego.
jedyna warta zachodu rzecz, którą robię przez całą godzinę lekcyjną – a dokładniej przez całe rano – to gryzmolenie w zeszycie isaac, isaac, isaac. potem rysuję spidermana, który wymawia to imię pisane pajęczyną. kompletny obciach, ale nic mnie to nie obchodzi. nie robię tego, by się popisać.
w stołówce siedzę z simonem i derekiem. zachowujemy się jak podróżni w poczekalni. co jakiś czas któryś coś mówi, ale głównie ograniczamy się do przestrzeni wyznaczonej przez obrys naszych krzeseł. czasami czytamy czasopisma. jeśli ktoś podejdzie, podnosimy wzrok. ale nie zdarza się to często.
ignorujemy większość przechodzących osób, nawet te, które powinny budzić nasze zainteresowanie. choć derek i simon nie za bardzo emocjonują się dziewczynami. wolą komputery.
derek: myślicie, że oprogramowanie do X18 wyjdzie przed wakacjami?
simon: czytałem na blogu trust mastera, że to możliwe. super by było.
ja: dzięki za zadanie domowe.
patrząc na chłopaków i dziewczyny przy innych stolikach, zastanawiam się, co mogą mieć sobie do powiedzenia. wszyscy oni są tacy nudni, a próbują to tuszować, gadając zdecydowanie zbyt głośno. wolę posiedzieć osobno i coś zjeść.
mam taki rytuał: gdy dochodzi druga, zaczynam się cieszyć, że szkoła dobiega końca. tak jakbym zakładał, że jeśli dotrwam do tego momentu, mogę wziąć wolne na resztę dnia.
dziś ten moment wypada na matmie, na której maura siedzi obok mnie. już w październiku odkryła, co robię, więc teraz codziennie o drugiej podaje mi liścik z kilkoma słowami. na przykład „gratulacje” albo „możemy już iść?”, lub też „jeśli ta lekcja się zaraz nie skończy, rozpłatam sobie czaszkę”. wiem, że powinienem jej odpisywać, ale zazwyczaj tylko kiwam głową. podejrzewam, że chciałaby umówić się ze mną na randkę czy coś w tym rodzaju, i nie wiem, co począć z tym fantem.
wszyscy w naszej szkole mają jakieś zajęcia pozalekcyjne.
moim jest pójście do domu.
czasami chwilę jeżdżę na desce po parku, ale nie w lutym, nie na tym lodowatym wygwizdowie na przedmieściach chicago (znanym miejscowym jako naperville). gdybym tam teraz poszedł, odmroziłbym sobie jajka. nie żebym jakoś miał z nich korzystać, ale mimo wszystko wolę je mieć, tak na wszelki wypadek.
poza tym mam lepsze rzeczy do roboty, niż słuchać, jak bumelanci z college’u mówią mi, kiedy będę mógł wjechać na rampę (zazwyczaj… nigdy), albo znosić pogardliwe spojrzenia skatepunków z naszej szkoły, bo nie jestem dość równy, by z nimi pić i palić, ani też by być straightedge[2]. jeśli o nich chodzi, to jestem bezideowy. kiedy skończyłem dziewiątą klasę, przestało mi zależeć, by dostać się do ich elity, która udaje, że nie jest elitą. deska nie jest sensem mojego życia.
lubię mieć dom dla siebie, gdy do niego wracam. jeśli mamy nie ma, nie muszę czuć wyrzutów sumienia, że ją ignoruję.
najpierw kieruję się do komputera i sprawdzam, czy isaac jest on-line. nie ma go, więc robię sobie kanapkę z serem (jestem zbyt leniwy, żeby ją zapiec), a potem trzepię gruchę. zajmuje mi to jakieś dziesięć minut, nie żebym mierzył sobie czas.
kiedy wracam, isaaca nadal nie ma. jest jedyną osobą na mojej „liście znajomych”, co jest najgłupszą możliwą nazwą dla listy. czy my mamy po trzy lata?
ja: hej, isaac, chcesz być moim znajomym?
isaac: pewnie, stary! chodźmy razem na ryby!
isaac wie, że te rzeczy wydają mi się totalnie durne, i ma o nich takie samo zdanie. tak jak lol[3]. jeśli istnieje coś głupszego od listy znajomych, to tylko lol. gdyby ktoś kiedyś tak się do mnie zwrócił, wyrwałbym komputer z gniazdka i roztrzaskał go na najbliższej głowie. przecież nikt się nie śmieje w głos z rzeczy, które loluje. powinno się to wymawiać „łoł”, jak dźwięk wydawany przez pacjentów po lobotomii. łoł. łoł. nie umiem już myśleć. łoł.
albo ttyl[4]. kurna, przecież nie gadasz. to wymaga kontaktu głosowego. czy też <3. sądzisz, że to przypomina serce? jeśli tak, to wyłącznie dlatego, że nigdy nie widziałeś moszny.
(rofl[5]! co? naprawdę tarzasz się po podłodze ze śmiechu? to proszę nie wstawaj przez chwilę, aż ci nakopię do dupy).
musiałem powiedzieć maurze, że przez mamę postanowiłem zrezygnować z komunikatora internetowego, bo przyjaciółka pojawiała się za każdym razem, gdy próbowałem coś zrobić.
gothblood4567: co tam?
finalwill: pracuję.
gothblood4567: nad czym?
finalwill: nad listem samobójczym. nie wiem, jak go zakończyć.
gothblood4567: lol.
zabiłem więc swojego nicka i zmartwychwstałem pod innym. zna go tylko isaac i niech tak pozostanie.
sprawdzam skrzynkę mailową, w której jest głównie spam. chciałbym wiedzieć, czy naprawdę gdzieś na świecie jest ktoś, kto dostaje mail od hlyywkrrs@hothotmail.com, czyta go i mówi do siebie: „wiecie co, naprawdę chcę powiększyć swojego penisa o 33%, a osiągnę to, wysyłając 69,99$ do tej miłej pani ileny w VIRILITY MAXIMUS CORP przez ten bardzo pomocny link!”. jeżeli ludzie rzeczywiście się nabierają, to nie o swoje penisy powinni się martwić.
ktoś przysłał mi zaproszenie do grona znajomych na facebooku, więc usuwam je, nawet nie sprawdzając profilu, bo to nie jest naturalne. bo przyjaźń nie powinna być taka łatwa. tak jakby ludzie wierzyli, że wystarczy lubić te same zespoły, żeby być pokrewnymi duszami. albo książki. omg… lubisz wyrzutki 2… jesteśmy identyczni! wcale nie jesteśmy. mamy tylko tego samego belfra od angielskiego, a to pewna różnica.
jest prawie czwarta, isaac zazwyczaj o tej porze jest już w sieci. ustalam sobie durny system nagród za zadanie domowe – jeżeli sprawdzę, w którym roku majowie wynaleźli wykałaczki, będę mógł zobaczyć, czy isaac się pojawił. a potem jeśli przeczytam kolejne trzy akapity o znaczeniu ceramiki w kulturach prymitywnych, będę mógł sprawdzić konto na yahoo. i w końcu jeśli udzielę odpowiedzi na wszystkie trzy pytania kontrolne, a isaaca nadal nie będzie, znów będę się masturbował.
jestem dopiero w połowie odpowiedzi na pierwsze pytanie, dotyczące jakichś bzdur na temat tego, dlaczego piramidy majów są o wiele fajniejsze niż egipcjan, kiedy oszukuję, zerkam na listę znajomych i widzę, że pojawiło się tam imię isaaca. już mam pomyśleć: dlaczego nie dał mi znać?, kiedy okienko powiadomienia wyskakuje na ekranie. jakby czytał w moich myślach.
boundbydad: jesteś tam?
grayscale: tak!
bounbydad: :-)
grayscale: :-) x 100
boundbydad: myślałem o tobie przez cały dzień
grayscale: ???
boundbydad: tylko dobre rzeczy
grayscale: to fatalnie :-)
boundbydad: zależy co się uważa za dobre :-):-)
tak było od początku. po prostu swobodnie. najpierw byłem trochę zdezorientowany jego nickiem[6], ale szybko mi wyjaśnił, że to przez imię isaac, bo ostatecznieojciecpostanowilzabicjagniezamiastmnie było za długie na dobrego nicka. zapytał mnie o mojego poprzedniego nicka, finalwill, a ja mu wyjaśniłem, że mam na imię will, i tak się zaczęła nasza znajomość. byliśmy w jednym z tych dennych chatroomów, w których co dziesięć sekund zapada kompletna cisza, dopóki znów nie padnie pytanie „jest tu ktoś?”, a inni odpowiadają: taa, jasne, jaha, nie dodając nic więcej. niby miało to być forum pewnego piosenkarza, którego wtedy lubiłem, ale nie mieliśmy o nim wiele do powiedzenia poza tym, które kawałki ma lepsze, a które gorsze. było naprawdę nudno, ale tak właśnie poznaliśmy się z isaakiem, więc pewnie zaprosimy tego piosenkarza, żeby wystąpił na naszym weselu. (to wcale nie jest zabawne.)
już po niedługim czasie wymienialiśmy się zdjęciami, muzą i narzekaliśmy, że wszystko jest do bani, ale o ironio, kiedy o tym mówiliśmy, świat przestawał być tak bardzo do bani. oczywiście poza tym etapem na końcu, kiedy trzeba było wracać do realu.
to takie niesprawiedliwe, że on mieszka w ohio, bo to wcale nie jest tak daleko, ale ponieważ żaden z nas nie ma prawa jazdy, a za nic na świecie nie poprosi mamy: „hej, mogłabyś mnie zawieźć na drugi kraniec indiany na spotkanie z chłopakiem?”, utknęliśmy w martwym punkcie.
grayscale: czytam o majach.
boundbydad: angelou?
grayscale: ???
boundbydad: nieważne. my ominęliśmy majów. przerabiamy teraz tylko „amerykańską” historię.
grayscale: ale oni przecież żyli w ameryce.
boundbydad: nie według mojej szkoły. <jęczy>
grayscale: to kogo dzisiaj prawie zabiłeś?
grayscale: „zabiłeś” oznacza „chciałeś, by zniknął”, na wypadek gdyby naszą rozmowę monitorował admin…
boundbydad: potencjalna liczba ciał: jedenaście. dwanaście, jeśli liczyć kota.
grayscale: …albo służby bezpieczeństwa.
grayscale: cholerny kot!
boundbydad: cholerny kot!
nie wspominałem nikomu o isaacu, bo to wyłącznie moja sprawa. podoba mi się, że on zna wszystkich, a jego nie zna nikt. gdybym miał przyjaciół, z którymi mógłbym szczerze porozmawiać, powodowałoby to pewien konflikt. ale ponieważ obecnie wszyscy, którzy zechcieliby przyjść na mój pogrzeb, zmieściliby się w jednym samochodzie, to jest okay.
niestety isaac musi kończyć, ponieważ właściwie nie powinien korzystać z kompa w sklepie muzycznym, w którym pracuje. na moje szczęście zdaje się, że nie ma tam wielkiego ruchu, a jego szef jest chyba dilerem narkotyków, czy kimś takim, bo ciągle zostawia isaaca samego i idzie „spotkać się z pewnymi ludźmi”.
odchodzę od kompa i szybko kończę lekcje. potem idę do salonu i włączam prawo i porządek, ponieważ jedyne, na co mogę w życiu liczyć, to to, że zawsze, gdy włączę telewizor, będzie leciał jakiś odcinek prawa i porządku. dziś jest o facecie, który dusi jedną blondynę po drugiej, i choć właściwie jestem pewien, że widziałem ten odcinek już jakieś dziesięć razy, oglądam go, jakbym nie miał pojęcia, iż atrakcyjna reporterka, z którą koleś rozmawia, zaraz skończy ze sznurem od zasłon na szyi. opuszczam ten fragment, bo jest naprawdę głupi, ale gdy już policja łapie gościa i rozpoczyna się proces, robi się spoko.
prawnik: koleś, maleńki fragment twojej skóry został na sznurze, kiedy ją dusiłeś. zbadaliśmy go pod mikroskopem, więc jesteś totalnie udupiony.
gość oczywiście żałuje, iż nie włożył rękawiczek, ale one pewnie zostawiłyby mikroskopijne włókna, więc i tak byłby totalnie udupiony. odcinek się kończy i zaczyna się następny. wydaje mi się, że go jeszcze nie oglądałem, dopóki pewien celebryta nie przejeżdża hummerem dziecka i myślę: a, to ten, w którym celebryta przejeżdża hummerem dziecko. i tak go oglądam, bo nie mam nic lepszego do roboty. potem wraca mama i my też mamy powtórkę odcinka.
mama: jak ci minął dzień?
ja: mamo, oglądam film.
mama: będziesz mógł zjeść obiad za piętnaście minut?
ja: mamo, oglądam film!
mama: dobrze, nakryj do stołu w przerwie na reklamę.
ja: DOBRA.
zupełnie tego nie czaję – czy może być coś nudniejszego i bardziej żałosnego niż nakrywanie do stołu tylko dla nas dwojga? z tymi wszystkimi serwetkami, widelcami do sałatki i tak dalej. kogo ona oszukuje? oddałbym wszystko, żeby nie spędzić następnych dwudziestu minut, siedząc naprzeciwko niej, ponieważ ona nie uznaje ciszy. nie, musi ją wypełniać gadaniem. chcę jej powiedzieć, że po to słyszy się głos w głowie, by móc czasami milczeć. ale ona nie chce być ze swoimi myślami, jeśli ich nie wypowiada.
mama: jeżeli mi się dziś poszczęści, może wpadnie nam kilka dodatkowych dolarów na kupno samochodu.
ja: naprawdę nie musisz tego robić.
mama: nie wygłupiaj się. mam dzięki temu powód, by wybrać się na babskiego pokera.
naprawdę chciałbym, żeby już odpuściła. dużo gorzej niż ja znosi fakt, że nie mam samochodu. przecież nie jestem palantem, który sądzi, że gdy tylko skończy siedemnaście lat, ma dane od Boga prawo do nowiutkiego chevroleta na podjeździe. wiem, jak wygląda nasza sytuacja, i wiem, że mamie nie podoba się, iż muszę pracować w weekendy w cvs, abyśmy mogli sobie pozwolić na zakupy w tym samym cvs. ale jej ciągłe przygnębienie z tego powodu nie poprawia mi wcale nastroju. i oczywiście prócz finansowego ma jeszcze inny powód do gry w pokera. potrzebuje towarzystwa przyjaciół.
pyta, czy zażyłem lekarstwa, zanim wyszedłem rano, a ja odpowiadam, że owszem, bo czyż nie utopiłbym się już w wannie, gdybym ich nie wziął? nie podoba jej się to, więc mówię, że to tylko żart, i notuję w pamięci, że matki nie są najlepszymi adresatkami humoru medycznego. postanawiam, że nie dam jej na dzień matki bluzy z napisem: „najlepsza na świecie matka depresyjnego popaprańca”, jak planowałem. (no dobra, nie ma takiej bluzy, ale gdyby istniała, widniałyby na niej kociaki chowające pazury).
prawda jest taka, że myślenie o depresji działa na mnie megadepresyjnie, więc znów wracam do salonu i oglądam kolejny odcinek prawa i porządku. isaac nigdy nie siada do kompa przed ósmą, więc czekam. dzwoni do mnie maura, ale nie mam energii, żeby jej opowiadać cokolwiek poza streszczeniem tego, co się dzieje w prawie i porządku, a ona nie znosi, gdy to robię. pozwalam więc, by zgłosiła się za mnie poczta głosowa.
ja: tu will. po co do cholery do mnie dzwonisz? zostaw wiadomość, może oddzwonię. [bip]
maura: hej, frajerze. dzwonię z nudów. pomyślałam, że jeśli nie masz nic do roboty, mogłabym ci urodzić dzieci. no, ale cóż… chyba zadzwonię do józefa i poproszę, żeby mnie przeleciał w żłóbku i spłodził kolejne święte dzieciątko.
zanim zaczyna mi się chcieć, robi się prawie ósma. ale nawet wtedy nie chce mi się na tyle bardzo, by do niej oddzwonić. tak to już między nami jest z tym oddzwanianiem, że rzadko nam się udaje. zamiast tego siadam przed kompem i zamieniam się w małą dziewczynkę, która po raz pierwszy ujrzała tęczę. jestem podekscytowany, zdenerwowany, pełen nadziei i stęskniony. zabraniam sobie sprawdzać obsesyjnie listy znajomych, ale równie dobrze mogłaby się wyświetlać pod moimi powiekami. o 8.05 pojawia się jego imię i zaczynam odliczać. dochodzę tylko do dwunastu, kiedy wyświetla się wiadomość:
boundbydad: witam!
grayscale: i pozdrawiam!
boundbydad: cieszę się, że tu jesteś.
grayscale: i ja się z tego cieszę
boundbydad: dzisiaj w pracy = najsłabszy dzień w życiu. jedna dziewczyna próbowała kraść i nawet nie robiła tego dyskretnie. kiedyś miałem trochę sympatii dla złodziei sklepowych.
boundbydad: ale teraz życzę im tylko, żeby trafili za kratki. kazałem jej odłożyć towar na półkę, a ona udawała całą zdziwioną: „jaki towar?”, więc wyciągnąłem jej płytę z kieszeni. a co ona na to? „och”.
grayscale: nawet nie przeprosiła?
boundbydad: nie.
grayscale: dziewczyny są do bani.
boundbydad: a chłopaki to anioły? :-)
tak sobie gawędzimy przez godzinkę. chciałbym z isaakiem porozmawiać przez telefon, ale rodzice nie pozwalają mu na komórkę, a moja mama czasami sprawdza rejestr połączeń, kiedy biorę prysznic. ale i tak jest miło. to jedyny fragment mojego dnia, gdy czas ma jakąś wartość.
jak zwykle poświęcamy dobre dziesięć minut na pożegnania.
boundbydad: naprawdę muszę już lecieć.
grayscale: ja też.
boundbydad: ale nie chcę.
grayscale: ja też nie.
boundbydad: jutro?
grayscale: jutro!
boundbydad: dobrej nocy.
grayscale: tobie też.
to niebezpieczne, ponieważ z zasady nie pozwalam sobie na życzenia. gdy byłem dzieckiem, zbyt wiele razy składałem ręce, zaciskałem powieki i cały się oddawałem nadziei na coś. nawet uważałem, że są w moim pokoju miejsca lepsze i gorsze do wypowiadania życzeń – pod łóżkiem było okay, ale na łóżku już nie; w szafie było dobrze, jeśli trzymałem na kolanach pudełko po butach z kartami bejsbolowymi. nigdy, przenigdy przy biurku, ale zawsze przy otwartej szufladzie na skarpety. nikt mi nie podpowiadał tych zasad – sam je sobie opracowałem. potrafiłem spędzać całe godziny na wypowiadaniu jednego życzenia. i za każdym razem natykałem się na mur absolutnej obojętności. czy chodziło o kupno chomika, czy o to, by moja mama przestała płakać. szuflada na skarpety była otwarta, a ja siedziałem za skrzynią na zabawki z trzema figurkami w dłoni i matchboxem w drugiej. nigdy nie miałem nadziei, że ogólnie wszystko będzie lepiej – chciałem tylko jednej rzeczy. i nigdy się nie udawało. w końcu spasowałem. i pasuję każdego kolejnego dnia.
ale nie z isaakiem. czasami przeraża mnie, że tak bardzo pragnę, by nam się udało.
później tego wieczoru dostaję mail.
mam wrażenie, że moje życie się rozlatuje. jakby zamieniło się w podartą na strzępy kartkę papieru, a ktoś włączył wiatrak. ale gdy z tobą rozmawiam, czuję, że wiatrak jest przez chwilę wyłączony. jakby wszystko miało jednak sens. składasz mnie w całość i jestem ci za to bardzo wdzięczny.
BOŻE, JESTEM TAKI ZAKOCHANY.
2 sXe, subkultura ruchu punkowego, której członkowie wyrzekają się spożywania wszelkich używek i okazywania skłonności do nihilizmu.
3 Laughing out loud (ang.) – Śmiejąc się głośno.
4 Talk to you later (ang.) – Pogadamy później.
5 Rolling on floor laughing (ang.) – Tarzając się ze śmiechu po podłodze.
6 Bound by dad (ang.) – Związany przez tatę.