Читать книгу Jedwab i porcelana - Dawid Juraszek - Страница 4
Rozdział II
Оглавлениеw którym Xiao wpada na całego.
– Żyjesz?
Xiao wydał z siebie tylko nieartykułowany jęk. Przed chwilą wykuśtykał z budynku więziennego i usiadł pod ścianą. Na więcej nie było go stać.
Gorszej nocy chyba dotąd nie przeżył. Straszliwej niewygodzie towarzyszył bezprzestanny hałas regularnych obchodów. Próba usunięcia tej pierwszej sprowadzała nieuchronny odwet w postaci wzmożenia tego drugiego: czujni strażnicy tupali z całych sił po deskach tuż nad głową wiercącego się więźnia. Po jednej interwencji wyjątkowo ciężkiego strażnika Xiao uznał, że wygoda pośladków nie jest warta zmiażdżenia nosa i na całą noc zmienił się w nieczułą kłodę, marząc tylko usilnie, by kiedyś wreszcie móc rozprostować kości. Teraz jednak, gdy wraz ze świtem więźniowie zostali rozkuci, potrafił tylko dowlec się z pomocą He Liweia i Ou Jia pod okap i znów znieruchomieć.
– Pierwsze pandy za bandy – rzekł pocieszająco opowiadacz, klepiąc go po zesztywniałym ramieniu. – Najgorsza noc za tobą. Następna już będzie lżejsza, a po trzeciej wstaniesz rześki jak, nie przymierzając, ja!
To rzekłszy, He Liwei okręcił się niczym tancerka i pomknął, śmiejąc się, nad kloaczny dół.
– Skombinuję coś do jedzenia – mruknął Ou Jia i odszedł ku bramie.
Xiao z trudem wyprostował zdrętwiały kark. Większość więźniów kręciła się między kloaką a bramą, jakby na coś czekając. Od furtki oddzielała ich grupa strażników. Strawa? – pomyślał niemrawo Xiao. W tej chwili odźwierny otworzył furtkę, a na dziedziniec weszła jakaś kobieta. Któryś z więźniów zawołał i usiłował się zbliżyć, ale strażnicy mu na to nie pozwolili. Kobieta podała im worek i w tej chwili została odciągnięta z powrotem za furtkę. Strażnicy zajrzeli do sakwy i ze śmiechem zaczęli coś wyjmować. Więzień klął i złorzeczył, ale nie reagowali, wyciągając dalej i zajadając zawartość worka. Kiedy ten zwiotczał, rzucili pustą szmatę mężczyźnie i machnęli na odźwiernego. Sytuacja powtórzyła się kilkakrotnie. Raz jakiś zdesperowany mężczyzna rzucił się na strażników wyżerających mu strawę przyniesioną przez syna, ale skończył na ziemi, brutalnie skopany.
Xiao, którego po nieprzespanej nocy morzył sen, miał już zamknąć oczy, gdy kolejna osoba wydała mu się znajoma. Wytężył wzrok i zamrugał – ku swemu zdumieniu ujrzał Jiang.
Czy ona przyszła do mnie? – pomyślał z niedowierzaniem. Tymczasem Jiang rozglądała się po więźniach, wyraźnie kogoś wypatrując. Wtem zagadał do niej Ou Jia. Strażnicy przechwycili worek, ale ledwo zajrzeli do środka, rzucili go młodzianowi. Ten porwał zdobycz i nie odwracając się do Jiang, ruszył szybkim krokiem pod okap, po drodze prawie wsadzając głowę do worka. Dotarł do celu równocześnie z zadowolonym He Liweiem.
– Przyszła do ciebie – mruknął Ou Jia do bakałarza. – Powiedziałem, że leżysz obolały. – Jeszcze bardziej ściszył głos: – Placki z siekanym mięsem! Jedzcie, zanim strażnicy się zorientują, że spleśniały ryż na górze był tylko dla niepoznaki!
He Liwei rzucił się na jedzenie jak opętany. Xiao próbował dotrzymać obu tempa, ale obolałym i odrętwiałym mięśniom brakowało szybkości. Wkrótce było po plackach. Bakałarz zagryzł zęby. Ledwo powstrzymał się, by nie obsypać samolubnych obżartuchów wyzwiskami. Nie omieszkałby się podzielić z Ou Jia i He Liweiem, a oni właśnie ordynarnie go obżarli! Jak na urągowisko obudzony brzuch rozburczał się na dobre w chwili, gdy ostatni placek znikał w oślinionych wargach opowiadacza. Xiao mełł w ustach jedyny pozostały mu po dwóch plackach kęs, suto doprawiony przekleństwami, licząc, że urośnie, i kipiał gniewem.
Ale co mógł zrobić? Jeszcze tego brakowało, by ich do siebie zraził. Przypomniał sobie chwilę, kiedy stał na więziennym dziedzińcu, patrząc na całkowicie obcą i w najlepszym razie obojętną, a w najgorszym wrogą zbieraninę – i kolejną, kiedy rozpoznał Ou Jia. Muszę z nimi jeszcze wytrzymać, myślał. Inaczej zginę. Choć niekoniecznie z głodu.
Uspokoił się jednak dopiero, gdy obiecał sobie solennie, że nazajutrz rano pierwszy podbiegnie do bramy i odbierze strawę od Jiang. Hmm, Jiang... Dlaczego przyszła? Sama z siebie? Może wysłała ją Chryzantemowa Łodyga? A może żal jej się zrobiło pechowca? Lubiła mnie dziewczyna, pomyślał Xiao, przypominając sobie, jak służka się doń odnosiła. Tylko, u lisa, za co?
– No to pojadłem. – He Liwei poklepał się po brzuchu. – Nie będę na pusty żołądek po mieście z tabliczką dreptał. Zaraz będą mnie wołać...
Xiao przełknął wspomnienie placka i krzywiąc się całym sobą, wstał. Mięśnie rwały, w kościach łamało, ale musiał się wysilić, by sobie ulżyć. Utykając, ruszył w kierunku kloaki.
Poprzedniego dnia wystarczyło, że stanął nad dołem, nawet nie nadto blisko. Teraz jednak będzie musiał kucnąć. W różnych miejscach już się załatwiał, ale z tak wstrętnego dołu kloacznego dotąd korzystać nie musiał. Widział jednak, co się stało ostatniego wieczora, gdy jeden z więźniów jął po kryjomu podlewać stojący na uboczu filar. Bystrooki strażnik podbiegł i jednym uderzeniem pałki rozciągnął leniucha na ziemi. Porządek musiał być.
Najważniejsze nie wpaść, powtarzał sobie Xiao, zbliżając się do dołu. Powietrze niemal namacalnie gęstniało w otoczeniu długiego na kilkanaście i szerokiego na kilka kroków rowu, w którym dorosły mężczyzna skryłby się z głową. Wszelkiej maści nieczystości i najróżniejsze śmieci zdawały się kłębić w zagłębieniu od rozpierających je wyziewów, pożerającego robactwa i przenikającej deszczówki.
Czy oni tego nigdy nie wybierają? – pomyślał Xiao i podszedł prawie nad samą krawędź. Kilka razy machnął ręką, odganiając muchy. Szkoda czasu, pomyślał jednak, marszcząc nos. Odwrócił się, podkasał chałat, spuścił spodnie i przykucnął.
Muchy jak na dany sygnał opadły go całą rozbzyczaną chmarą. Potrząsał głową, próbując się ich pozbyć; ręce miał zajęte podtrzymywaniem chałatu. Zresztą bałby się nimi machać – gdyby stracił równowagę...
Wtem zaskrzypiała furtka. Na dziedziniec weszło kilku umorusanych mężczyzn z wiadrami i łopatami. Nikt ich nie przytrzymywał, nikt nie kopał – z miejsca ruszyli ku kloace. O! Chyba muszę kończyć, pomyślał Xiao. Więc jednak wybierają nawóz, choć chyba za rzadko. Wstawszy, wciągnął spodnie, wygładził chałat i już miał odchodzić, wymijając po drodze grupę gnojarzy, gdy wtem uderzony w pierś podskoczył, a potem padł na plecy. Świat zawirował mu przed oczyma, ciało przebiegła fala wstrząsu. Nie miał czasu się przestraszyć ani przygotować na twarde lądowanie... Na to drugie nie musiał. Było miękkie.
Ohydnie miękkie.
Zerwał się z krzykiem jak opętany, a raczej próbował zerwać, ale obrzydliwa breja wypełniająca dół trzymała go pod kolana, a ręce zapadały się po łokcie. Dopiero co zjedzone placki podeszły mu do gardła. Pomiędzy jedną a drugą torsją dusił się, nie mogąc wciągnąć w płuca przesiąkłego niewyobrażalnym smrodem powietrza. Każdy oddech prowokował kolejne wymioty, choć żołądek był już pusty, jak gdyby Xiao od tygodnia nie miał w ustach nawet śliny. Zgięty w pół, patrzył łzawiącymi oczyma w ludzkie łajno, w którym grzęznął, i czuł, że zaraz wyrzyga sobie żołądek.
– Ten na nic chyba – dobiegł z góry pomruk.
Xiao ledwo go zarejestrował, walcząc z wymiotami. Najgorsze skurcze wreszcie minęły, ale mdłość pozostała, a każdy rzut okiem na otoczenie wywoływał nudności. Wyprostował się z trudem i zaczął wymacywać rękami krawędź dołu. Złapał, raz i drugi próbował się podźwignąć, ale na darmo. Znad krawędzi poleciały nań miękkie, podatne grudy. Znów zgiął się w pół, targnięty torsjami.
– Czekaj – odezwał się ktoś inny. – Ja z nim pogadam. Hej ty!
Bakałarz nie zareagował, zajęty sobą i swym wywracającym się na nice żołądkiem. Kiedy jednak oberwał czymś twardym w głowę, musiał ją podnieść
– Nie rzucaj się tak! – mówił wysoki dryblas. – Jeszcze nam podziękujesz, że w ten sposób wszystkie duchy od ciebie uciekną na sto li! Wyciągniemy cię, ale musisz trochę popracować. Masz tu kubełek – wskazał na drewniane naczynie dopiero co zapadłe w breję – i zbieraj, jak najszybciej możesz, to niedługo wyjdziesz. Tylko czyste, bez szmat i takich tam! A jak nie – spuścił na linie wiadro, przed którym Xiao ledwo się uchylił – to poszukamy kogoś innego do tej roboty, ale jego wyciągniemy, a ty będziesz musiał gramolić się sam. To jak będzie?
Xiao chciał złapać go za kostki i ściągnąć w dół albo chlusnąć gównem w twarz. I może byłby tak w desperacji zrobił, gdyby nie to, że tamten stał za wysoko, a on tkwił zbyt głęboko. Bez słowa złapał kubełek i z furią jął napełniać wiadro. Nie zważał na krzyki i śmiechy zbieraczy łajna, którzy nie nastarczali spuszczać i wyciągać wiader, tylko ładował łajno, którego smród wyciskał mu z oczu gorzkie łzy, a z ust lepką ślinę. Niebawem zaczęło mu się dwoić w oczach, serce waliło jak młot, oddech stał się szybki i płytki. Napełniał jednak wiadra, póki nie zaczął się chwiać. Kubełek wypadł mu z dłoni, w głowie zawirowało. Ledwo zdążył oprzeć się o ścianę.
– Dość, ma dość! – rozległy się głosy. – Dawać kogoś innego!
Niebawem obok Xiao w dole wylądował jakiś inny więzień. Klął i krzyczał, ale i on musiał się wreszcie poddać. Wkrótce ładował nawóz z większym jeszcze zapałem niż przed chwilą Xiao. A ten stał oparty o ścianę i czekał. Nie czuł już smrodu ani wstrętu, tylko ogromne zmęczenie. Czas zdawał się zaginać w tej pełnej nieczystości grocie. Nie pamiętał już, co myślał, kiedy rankiem był rozkuwany, kiedy siadał obolały pod ścianą, kiedy wgryzał się w placki. To wszystko stało się nagle odległe i blade. A on siedział teraz zagłębiony do pół łydki w ludzkich odchodach i ledwo zachowywał dość świadomości, by nie upaść i nie utonąć.
Wtem, zupełnie nieoczekiwanie, coś chwyciło go za ramiona. Jego nogi z siorbnięciem opuściły breję i stanęły drżące na kamiennych płytach dziedzińca.
– Ustoisz? No. Tylko uważaj, żeby znów nie wpaść!
Zbieracze odeszli, śmiejąc się, z wiadrami pełnymi cennego nawozu. Xiao stał jeszcze chwilę, a potem zaczął sunąć krok za krokiem, sam nie wiedział gdzie, byle tylko dalej od kloaki.
W jego polu widzenia pojawił się He Liwei.
– Tędy – mruknął, wskazując Xiao drogę pod mur, ale go nie dotykając. – Rozbierz się i rzuć ubranie w dół, wyszukam ci coś czystszego.
Bakałarz skinął posłusznie głową i wszedł w osłonięty kąt muru. Na samodzielne myślenie nie było go stać. Czuł jeszcze w płucach zgęstniałe wapory, a na ciele zasychającą maź, ale nie myślał o nich. Wolał nie myśleć. Bał się kolejnych torsji.
Opowiadacz odszedł, a Xiao zaczął się rozbierać. Na ziemię leciały po kolei chałat, koszula, buty, spodnie... Był już prawie nagi, gdy oblała go fala płynnego zimna. Wstrząsnął się i zadrżał, ale poczuł się lepiej.
– Wytrzyj się tym – mruknął He Liwei, podając mu nierozpoznawalny kłąb szmat. Xiao wypełnił polecenie i po chwili znów drżał z rozkoszy pod chlustami wody.
– Więcej nie ma – ogłosił ku jego rozczarowaniu opowiadacz, odkładając wiadro. – Na smród nic nie poradzimy, musi sam wywietrzeć. Masz tu odzienie – podał mu kolejny, większy kłąb – a potem siądź sobie gdzieś z boku.
Deszcz... gdzie deszcz, kiedy go trzeba... – myślał Xiao, niemrawo mnąc kłąb w rękach. Każdy wdech uświadamiał mu, że jego ciało śmierdzi wprost nie do zniesienia. Jeśli się ubiorę, to smrodem przesiąkną też szaty. Gdyby nie to wiadro... Zeżarł mi prawie wszystkie placki, myślał, patrząc na kark oddalającego się He Liweia, ale zapłacił za nie uczciwie. Wciągnął cuchnące potem i brudem, ale suche spodnie i wytarganą koszulę, wzuł przyciasne buty. Pewnie ściągnięte z jakiegoś trupa, zgadywał, i zrobiło mu się jeszcze bardziej niedobrze.
Nie zdążył przejść do budynków, gdy znów rozległo się skrzypienie furtki. Na dziedziniec wszedł elegancko odziany urzędnik w asyście strażników. Wolnym krokiem zbliżywszy się do budynków, stanął przed snującymi się i leżącymi na podeście więźniami w pełnej pewności siebie pozie, z rozstawionymi nogami i rękami założonymi za plecy. Igrającej na jego twarzy bucie wielce pomagał oręż trzymany na widoku przez obstawę.
– Baczność, psy! – krzyknął nagle wysokim głosem.
Więźniowie jęli się gramolić i ustawiać. Xiao zrobił niepewny krok, a potem zatrzymał się. Na dołączenie do współtowarzyszy niedoli było już chyba za późno. Urzędnik krzyknął wszakże „baczność”, a więźniom zabroniono się wtedy ruszać...
To rozumowanie legło w gruzach, gdy stojącego na uboczu więźnia dostrzegł jeden ze strażników. Błysnął oczyma i szczerząc zęby, puścił się biegiem. Bakałarz ani się obejrzał, jak mężczyzna ucapił go za kark i powlókł przez dziedziniec do budynku. Xiao machał rozpaczliwie rękoma, próbując wyzwolić się z bolesnego uścisku, powiedzieć przez zdławioną szyję, że pójdzie sam, ale strażnik był silny i zdeterminowany. Nogi wleczonego zadudniły o podest.
– Tu stój, śmierdzielu – warknął strażnik i wepchnął bakałarza w szereg. – Niech mi nikt nawet nie drgnie!
Więźniowie wyprężyli się jeszcze bardziej. Ten i ów sapnął, czując bijący od Xiao smród, ale nikt nie odsunął się odeń ani na piędź. Niebawem szereg znieruchomiał, czekając na słowa urzędnika. Xiao zagryzał zęby, powstrzymując się od dotknięcia obolałej szyi.
– Wiecie, kto przybył do nas z samej stolicy prowincji? – zawołał urzędnik, tocząc po nierównym szeregu pogardliwym wzrokiem. – Nie kto inny, jak sam dostojny główny sędzia prowincjalny Gao Bong! Jego czas jest cenny, więc nakazuję wam i dobrze radzę: nie przeciągajcie, nie lawirujcie, tylko przyznawajcie się od razu do winy. Nam oszczędzicie pracy, a sobie bólu. Do zachodu słońca wszyscy mają być przesłuchani!
Pośród więźniów zaszumiało, rozległy się jakieś szepty i jęki, ale urzędnik uciszył je gestem.
– Nie jest nam tajno, że są pośród was liczni buntownicy, którzy nie wyznali dotąd swych win. Spójrzcie tam! – Wskazał drugi budynek, gdzie w cieniu siedzieli w dybach skazańcy. – Oni wszyscy przyznali się do wszczęcia buntu przeciwko najjaśniejszemu cesarzowi, oby żył dziesięć tysięcy lat. Teraz mają codzienny przydział strawy i nie grożą im przesłuchania. Wy też możecie tego dostąpić! Wystarczy, że sami przyznacie się do winy, zanim trzeba was będzie do tego zmusić. Przemyślcie sprawę.
Odwrócił się i odszedł ku bramie, osłonięty najeżoną orężem strażą. Więźniowie stali jeszcze czas jakiś na baczność, ale kiedy tylko furtka za urzędnikiem się zamknęła, zmieszali się i rozkrzyczeli. Pośród ogólnego rejwachu w jedno zlewały się lamenty, klątwy i złorzeczenia. Rozważając słowa urzędnika, wszyscy myśleli na głos.
Czy mnie też będą...? – pytał sam siebie Xiao, cofając się pod ścianę, by uniknąć ścisku. Żaden urzędnik dotąd z nim nie rozmawiał o zarzucanych mu czynach , ale musiało chodzić o kradzież, paserstwo i morderstwo. Zadrżał. Wiedział, jaka kara za to grozi. Powiódł wzrokiem po murach. Nie przeskoczy, nie ucieknie... Co go na tym poplamionym od krwi dziedzińcu czeka?
Rozglądał się za He Liweiem albo Ou Jia, ale nie mógł ich wypatrzyć pośród poruszonego tłumu. Wszystkie twarze wykrzywione grymasami strachu, gniewu lub rozpaczy były mu obce. Słuchał rzucanych gorączkowo uwag i coraz bardziej lodowate zimno rozlewało mu się po wnętrznościach. Przypomniał sobie, jak wyśmiewał Ou Jia snującego wizje okrutnego traktowania więźniów i czuł, że blednie.
Jako pisarz sądowy wiedział o brutalnych przesłuchiwaniach osób podejrzanych o przestępstwa. Uczestniczył w kilku z nich, kiedy w ruch szły kije, a raz palcościsk, którego sam widok przeważnie wystarczał, by podsądny przyznał się do wszystkiego. Ale to były wyjątki. Jego niegdysiejszy zwierzchnik, sędzia Hu chełpił się surowością, ale z reguły trzymał z daleka od zwykłej sądowej roboty. Nie był jedynym sędzią, który dla świętego spokoju swego oraz cesarstwa odsyłał z kwitkiem, albo i z kopniakiem, świadków i ofiary przestępstw. Jeśli już kogoś przyjął, to ograniczał się z reguły do wymierzenia paru kijów tak skarżącym, jak skarżonym, i zamykał sprawę. Gdy zaś trafili się poważniejsi zbrodniarze, odsyłał ich na przesłuchania do głównego więzienia miejskiego, gdzie osobiście bywał rzadko, nie chcąc brać sobie na głowę nowych kłopotów. Raporty tamtejszych władz, które Xiao przepisywał i streszczał, informowały tylko o wynikach śledztwa, nie o jego przebiegu ani o zastosowanych metodach. Dla Hu najważniejsze było, żeby w raportach słanych regularnie do władz prowincjalnych wszystko wyglądało jak trzeba – oraz żeby rozwijać kontakty z wysokimi urzędnikami. Właśnie dzięki koneksjom i doskonałym wynikom zapewnił sobie awans do Ministerstwa Kar.
Przecież wiedziałem o torturach, o zamęczaniu na śmierć, pomyślał Xiao. Każdy to wie. Ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć... Skoro to jest główne więzienie, to tu się nie patyczkują, a jeszcze przy wizycie samego naczelnego sędziego prowincjalnego...
Furtka zaskrzypiała. Znów zrobiło się cicho jak w grobie. Na dziedziniec zaczęli się wlewać strażnicy. Cała armia strażników. I zaczęli się uwijać. O kamienne płyty zaklekotały i zaszczękały palcościski, łamacze kostek, młoty. Wkrótce obok stanęły kadzie z wodą, w których znalazły się potężne rózgi plecione z bambusa, oraz łoże dla chłostanych. Więźniowie zaczęli się kręcić, mamrocząc przez zęby wyzwiska, ale strażnikom nie trzeba było wiele. Napięły się kusze, błysnęły ostrza. A potem ukazał się sam czcigodny sędzia.
Był to człek już wiekowy, o długiej, siwej brodzie zwisającej z pomarszczonej twarzy i pożółkłych, poskręcanych szponach na wszystkich palcach – poza wskazującymi. Trzymał się jednak prosto i z dystynkcją. Urzędnik, jeszcze przed chwilą srodze patrzący na więźniów, łasił się doń teraz jak pies.
Strażnicy wnieśli zdobne krzesło. Dostojny gość usiadł na nim z majestatem, którego nie powstydziłby się chyba sam cesarz, a urzędnik wziął na siebie rolę herolda.
– Czcigodny Gao Bong rozpoczyna sędziowanie!
Strażnicy jakby tylko na to czekali. Od murów odbił się krzyk pierwszego wleczonego przez dziedziniec nieszczęśnika. Stłoczona ciżba drgnęła, ale nikt nie śmiał przeciwstawić się wartownikom. Więzień padł na kolana przed sędzią, błagając o łaskę. Jeden z trzech pisarzy zaczął beznamiętnie odczytywać zarzuty.
Ale Xiao nie patrzył, nie słuchał. Przed chwilą bowiem zaskrzypiała furtka, a kiedy przeniósł wzrok na kolejną wchodzącą na dziedziniec postać, serce stanęło mu w piersiach.
Dlaczegóż? O tym już w następnym rozdziale!