Читать книгу Cairen. Drapieżca - Dawid Juraszek - Страница 3
Cesarskie cięcie
ОглавлениеW promieniach zachodzącego słońca twarz Cairena zdawała się płonąć niczym rzeźba z piaskowca o poranku. Pod tą nieruchomą na pozór maską rozgrywała się jednak najzacieklejsza bitwa, jaką w dotychczasowym, nielekkim przecież życiu stoczył młody barbarzyńca.
Bitwa z samym sobą.
Mroczniejące na różowo niebo ćmiły dymy niezliczonych ognisk; szary swąd zasnuwał tęskny zarys odległych wzgórz. Wczesnym rankiem jak zwykle zastąpi go mgła ciągnąca od zataczającego nieopodal zakole rzeczyska, zaś w środku dnia kurz wzbity tupotem nóg wojowników.
Ale nikt nie przybył tu podziwiać krajobrazów.
Brudne jurty ciągnęły się na zachód, północ i wschód jak okiem sięgnąć; tylko na południu granicę wyznaczał im brzeg Wielkiej Rzeki. Przez pięć miesięcy regularnych starć obóz Mengutów przekształcił się w istne miasto, a Dansing – oblężony czungijski gród stołeczny – w niezdobytą twierdzę, której kanciaste zarysy wznosiły się w gorzkim tryumfie po drugiej stronie rzeki, na tle dalekich wzgórz. Właśnie ku stolicy Południowej Czungii zwrócono wejścia wszystkich jurt, wedle obyczaju wypatrując od południa dobrych wieści. Ale tych jak dotąd brakowało.
Trudno było sobie wyobrazić, że gdzieś tam, na zachodnim widnokręgu, rozciąga się dzika i samolubna cisza zielonych masywów, że daleko na wschodzie o brzeg rozbijają się fale Oceannego Morza… Wyobraźnia zdawała się parcieć w obozowym rozgwarze, pyle, huku, ścisku i smrodzie.
Właśnie.
Smród.
Zagryzły się mocarne wargi, potężne palce dzierżące spisę zbielały trupio. Kiedy Cairen zaciągał się był do menguckiej armii zdobywającej Południową Czungię, roił sobie niesłychane bogactwa cesarskich metropolii, oszałamiające krajobrazy niewidzianych ziem, żar tropików, a przede wszystkim bitwy, bitwy i jeszcze raz bitwy, w których zgłębi wszelkie tajniki wojennego fachu. Tymczasem pośród rzek, wzgórz i dobrze ufortyfikowanych miast konnica musiała ustąpić pola piechocie, a szarże oblężeniom, Cairen zaś siedział na tyłku w obozie pod Dansingiem i robił za stróża sterty ludzkiego łajna.
Gdyby trzy miesiące temu, kiedy przybywał tutaj z oddziałami posiłkowymi, ktoś powiedziałby mu, że będzie pilnował kupy gówna, nie skończyłoby się na urażonym spojrzeniu. Teraz tylko mełł w ustach przekleństwa, gryzł wargi, marszczył nos i zachodził w głowę, czy oblężenie potrwa dalszych pięć miesięcy. Bo czuł, że w tak haniebnej robocie nie wytrzyma i pięciu dni.
Na razie wytrzymał cztery. I musiał z całych sił ściągać wodze swej barbarzyńskiej duszy, która rada byłaby puścić się ku odległym wzgórzom i zniknąć w wonnej zielonej dziczy. Byle dalej od spsiałych, bo spieszonych Mengutów, snujących się między namiotami i z równym utęsknieniem wypatrujących kresu ciągnącego się w nieskończoność oblężenia, by zażyć znów bezkresu stepów. To mogło kosztować go życie – ale co było warte życie, które sprowadzało się do doglądania schnących gówien? Cairen zaklął siarczyście i podniósł głowę ku wieczornemu niebu, byle dalej od przyziemnych zgryzot. Tu i ówdzie z tężejącego półmroku wybłyskiwały już punkciki gwiazd.
Czynniki decyzyjne uznały, że płowowłosy dryblas zbytnio się wyróżnia gabarytami i kolorystyką; obrońcy Dansingu mogliby wykorzystać go jako punkt odniesienia dla załogi machin miotających. Przeto, zanim kilka dni temu przydzielono go do artylerii, udzielał się w masarni, gdzie jako jeden z wielu robotników rzeźnych patroszył po kilkadziesiąt baranów dziennie na zatkanie mnogich gąb i żołądków. A także, jak się teraz dotkliwie przekonywał, tyłków. Tam również śmierdziało, ale przynajmięj coś robił, i to nożem; tu tylko sterczał jak idiota i baczył, żeby… no właśnie, co? Żeby nikt nie zakosił sterty suszącego się łajna? Gdyby chociaż kazano mu ciosać głazy do machin…
– Proszę nie dziękować!
Rozległ się chichot i na ziemię tuż u stóp Cairena chlusnęła zawartość cebrzyka zebrana z kilku co najmięj namiotów. Barbarzyńca odwrócił się wściekle, ale ujrzał tylko plecy uciekającego Menguta.
– Ha, ha, bardzo śmieszne! – rzucił za odchodzącym. W tej chwili znów targnęła nim szalona ochota, by rzucić to wszystko w diabły, dopaść bachmata i pogalopować ku zachodzącemu słońcu, w dzikie ostępy, na swobodę…
Zgrzytnął zębami. Nie mógł sobie pozwolić na dawanie posłuchu instynktom. Nie teraz. Nie pośród Mengutów, którzy niechybnie dościgną go i naszpikują strzałami. Musiał wytrzymać to upodlenie. Potem będzie lepiej. Chodziły słuchy o ostatecznym szturmie. Inaczej po co suszono by tyle łajna?
Popatrzył ku wrażej twierdzy, wtapiającej się w mrok nadciągającej nocy. W sercu olbrzymiego miasta, od północy i południa ujętego w kleszcze menguckich obozów, a od wschodu i zachodu spętanego łańcuchami przegradzającymi Długą Rzekę, chronił się Cesarz. „Bez ochyby jest to najsławniejsze i najpiękniejsze miasto na świecie”, jak przeczytał kiedyś Cairen w przewodniku po Południowej Czungii. Ale jak długo jeszcze? Kiedy starożytne mury, mieszczące więcej ludzi niż niejedno państewko, padną, a odziani w cuchnące skóry barbarzyńcy zatańczą na szczątkach miasta z jego wonnymi jedwabiami, nieprzeliczonymi skarbami i oczytanymi mieszkańcami, cała Czungia należeć będzie do Mengutów. A potem? Czy nasycą się zdobyczami i spoczną na nich jak nażarty tygrys?
Cairen nie miał złudzeń. Znał Mengutów od dawna, wiedział, że nie popuszczą, póki ubłoconymi kopytami swych koników nie zdepczą diamentowych koron największych władców znanego świata. Po upadku Czungii nie stanie krain dość potężnych, by oprzeć się ich hordom. I mengucka nawała ruszy, aż oprze się o brzegi na poły mitycznego Oceanu Południowego, daleko za horyzontem. Co i kogo zmiażdży na swej drodze, nie miał pojęcia.
Ale bardzo chciał się przekonać. A mógł to zrobić tylko walcząc, lub chociażby pilnując byle łajna ramię w ramię z Mengutami.
I dlatego musiał zdzierżyć hańbę, która go spotykała.
Wyprostował się, poprawił w dłoni spisę i wpatrzył się w ostatnie blaski znaczące trop zaszłego już za niedosiężne wzgórza słońca. „Jak to w życiu piękno miesza się ze szpetotą” – pomyślał, próbując znów stłamsić odruch buntu przeciwko wciskającemu się w nozdrza smrodowi.
***
– …i gadać nie potraficie po ludzku… Ba, wy nawet nie wyglądacie po ludzku! I jak ja mam w tych warunkach pracować?!
Zmiętoszona twarz Yu Liana emanowała frustracją. Niby pytał, ale bez przekonania, niby krzyczał, ale bez gniewu, niby miotał się, ale bez pośpiechu. Nic dziwnego, skoro już dawno pojął, że pyta durniów, krzyczy na głuchych i miota się po śmieciach. Teraz znów przechadzał się z wolna, patrząc ponuro w tępe mordy podkomendnych, zgromadzonych na zagraconym majdanie pośród morza namiotów, i zastanawiał się, co mu do łba strzeliło, że przyłączył się do Mengutów.
Wtem potknął się o zdradliwy kawałek drewna i byłby rymnął jak długi w brudny piach, gdyby nie usłużne ramię stojącego najbliżej wojownika. Z jasnowłosego drągala dałoby się wykroić ze trzech krzepkich Czungów i jeszcze starczyłoby jednemu na mandaryńskie brzuszysko. Yu Lian niechętnie skorzystał z pomocy i przez chwilę stał z zamkniętymi oczyma, próbując okiełznać tłukące się po czaszce rozhukane echo. Już przypomniał sobie, skąd wziął się w armii Wielkiego Chana. Jaki szanujący się Czung mógłby zapomięć łapsk tuerskich żołdaków, którzy przedarli się przez bronione przezeń mury, oderwali go od machiny i zrzucili w pełną trupów fosę? Chyba tylko ktoś, kto by owego upadku nie przeżył. Nie przeżyli go nadgorliwi żołdacy, którzy nie słuchali byli uważnie, gdy dowódcy nakazywali obsługę wszelkich machin ognistych i miotających brać jeno w pęta. Ponieśli więc karę. Marna to była jednak pociecha dla Yu Liana, który upadłszy wtedy na głowę, do teraz miewał zawroty owej i bóle. No i musiał służyć Mengutom. Wykształcony Czung na służbie u cuchnących nomadów, nieznających ludzkiego języka! Świat się kończył…
– Ja potrafię.
Wytrącony z zamyślenia Yu Lian potrząsnął głową i zaraz tego pożałował. Odczekał bolesną chwilę i otworzył oczy.
– Słucham? Mówisz po czungijsku?
Muskularny blondyn albo kpił sobie, albo był żywym dowodem na prawdziwość twierdzenia, że pozory mylą. Bo czy ten osiłek o kanciastej twarzy, włosach jak wiecheć słomy, rękach masowego rzeźnika i ogólnej aparycji cudzoziemca mógł znać choć słowo w Języku Środka?
– Mówię i czytam.
– Że co proszę? – Yu Lian wybałuszył oczy.
– Potrafię mówić i czytać po czungijsku – powtórzył nadnormalnych gabarytów cudak.
– Skąd?
– To był język mej chaty rodzinnej. Wszystkie prawie dialekty poznałem, podróżując tu i tam. I swego czasu wartowałem w bibliotece.
– To tam się nauczyłeś pisać?
– Czytać – łagodnie sprostował osiłek. – Na nocnej zmianie przeglądałem samouczki.
Yu Lian patrzył nań przez chwilę zamyślony.
– Nazywasz się – pogmerał palcami w powietrzu – Calin? Czy jakoś tak?
– Cairen, syn Caisonga. Albo po mengucku Todżi.
– Pozwolisz, że zostanę przy czungijskiej wersji. I stałeś dotąd przy suszeniu łajna?
Cairen tylko pokiwał głową.
– Od dziś – Czung podniósł głos i potoczył wzrokiem po obojętnych na wszystko Mengutach, Tuerach i Jugurach – pracujesz ze mną. Do gnoju zaś pójdzie ten tu! – Kolnął palcem w pierś pierwszego z brzegu Menguta, a potem wymownym gestem wskazał mu piętrzący się nieopodal stos łajna. – A najlepiej wy wszyscy! – ryknął nagle i gniewnym podskokiem przełożył polecenie na język ciała. Wnet złapał się za pulsującą głowę, ale na widok bandy nomadów maszerujących posłusznie ku suszarni w jego oczach prócz łez bólu zalśniła satysfakcja.
– Znasz się też może na robieniu bomb? – spytał Cairena, kiedy szli ku namiotowi-pracowni.
– Liznąłem co nieco sztuki ogniowej, walcząc w Północnej Czungii, ale rad bym poszerzyć swą wiedzę.
– Łapy masz jak łopaty – mruknął Yu Lian – więc do cyzelowania ładunków się nie nadasz. A wierzaj mi, że nowoczesna artyleria wymaga precyzji niczym starożytna medycyna! Ale przy odrobinie wysiłku i dobrej woli – wyciągnął rękę w górę i poklepał terminatora w ramię – zrobimy z ciebie puszkarza jak ta lala!
Wiatr przywiał wyjątkowo gęsty kłąb smrodu. Cairen uśmiechnął się. Warto było ślęczeć nad samouczkami, zamiast chrapać na bibliotecznej służbie.
***
– Korzeń tojadu jest?
– Jest.
– Olej krotonowy jest?
– Jest.
– Biały arszenik jest?
– Jest.
– Żuczki pao są?
– Są.
– To idź teraz po łajno, a ja się zajmę żuczkami.
Cairen wstał od stołu, na którym rozłożył był pojemniki z ingrediencjami, i wyszedł z jurty. Zaduch i żar słoneczny z miejsca uderzyły jego nawykłe do półmroku oczy, suchy wiatr przyniósł przykre wonie. Obóz huczał na pozór zwykłą krzątaniną, ale wprawne ucho Cairena wychwytywało odmienną nutę.
Nie tylko do niego dotarły już elektryzujące wieści.
Po miesiącach prób przychodziła wreszcie pora ostatecznego rozstrzygnięcia.
W okolicy suszarni sunących we wszystkie strony przechodniów było jakby mięj. Siedzący nieopodal w kucki żołnierze wstali i spod byka spojrzeli na zbliżającego się sprężystym krokiem Cairena.
– Wyschło? – spytał rzeczowo, obrzucając wzrokiem szaroburą masę, skrzepłą pod palącym słońcem w nieregularne gruzły. Zapytani przytaknęli niechętnie. – To pozbierać do worów.
Stanąwszy obok z założonymi rękami, dopilnował, by cenny surowiec zebrano co do okruszka.
– Teraz hop, na wory! – zakomenderował, widząc, że nie kwapią się do roboty.
Uznawszy, że łajno w worach obróciło się już pod stopami skaczących żołnierzów na dostatecznie drobny proch, kazał zziajanym dostawić ładunek pod namiot mistrza Yu, a sam wszedł do środka.
– Łajno gotowe.
– To dobrze, bo i żuczki już spreparowane. Teraz wymieszaj wszystko ładnie, a ja przygotuję herbatę.
Cairen przewiązał twarz jedwabną chustą i wciągnął sięgające łokci rękawice z baraniej skóry. Wprawdzie procedura odbywała się w zamkniętych pojemnikach, by trucizny nie wydostały się na powietrze, ale trzeba było zachować najwyższą ostrożność. Słuchając, jak Yu Lian krząta się koło herbaty, wkładał kolejno słoje z ingrediencjami do długiego skórzanego worka, otwierał w środku po omacku i mieszał. Rękawice były jednorazowego użytku – codziennie musiał je wymieniać, za każdym razem mając nadzieję, że rymarz wystarczająco mocno zaciągnął ściegi. Tojad paraliżował w kontakcie ze skórą, olej krotonowy i zmielone żółto-czarne żuczki pao wywoływały pęcherze, arszenik groził w najlepszym razie biegunką, w najgorszym – śmiercią. Pomimo środków ostrożności Cairen nieraz dostawał przy pracy zawrotów głowy. Ktoś wątlejszej postury niechybnie by zemdlał, albo i zachorzał obłożnie. Po wymieszaniu trucizn z suszonym łajnem i prochem powstawała bomba – źródło chmury trującego smrodu, której śmiercionośnej mocy nie oparłby się nawet Cairen.
Wreszcie mikstura była gotowa. Barbarzyńca ostrożnie wyjął ramiona z wora i wrzucił rękawice do pojemnika z niebezpiecznymi odpadami. Szczelnie zasznurowawszy wór, wyniósł go na zewnątrz.
– No, w drogę.
Żołnierze zarzucili na plecy wory z łajnem i trucizną i odeszli ku prochowni, zlokalizowanej na skraju obozu. Czekał ich długi marsz przez tłoczny i duszny obóz z obmierzłym ciężarem na grzbietach.
Porcelanowa czarka już czekała na Cairena. Spoczął na macie twarzą w twarz z Yu Lianem i delektował się chwilę aromatem bladozielonego napoju bezalkoholowego. W towarzystwie tego Czunga chcąc nie chcąc zaznajamiał się z kulturą picia, której dotąd nie znał.
Mistrz Yu nad herbatą snuł zwykle artyleryjskie i alchemiczne anegdoty, ale tego dnia było inaczej. Już od rana Cairen widział w twarzy pryncypała nieokreślony cień. Spodziewał się, że po zakończeniu pracy Czung podzieli się swoimi odczuciami, jak to miał w zwyczaju. Nie omylił się.
– My tu żyły sobie wypruwamy – mruknął Yu Lian, ledwo upił herbaty – a tu wszystko na marne. Słyszałeś o planach chana Burudaja?
Cairen tylko skinął głową. Nie było sensu precyzować, że dowiedział się o tym właśnie od Mistrza.
– Rację ma chan, że za długo tu siedzimy. Ale miasto można było zdobyć już dawno, gdyby jeno słuchano mię!
Barbarzyńca znów tylko bezgłośnie przytaknął. Skargi te słyszał od Yu Liana już parę razy. Teraz jednak brzmiała w nich frustracja większa niż zwykle.
– Mówiłem, radziłem, pokazywałem receptury bomb, które w okamgnieniu obezwładniłyby obrońców i otworzyłyby podwoje miasta przed Mengutami. Od początku wiedziałem, że Dansing musi upaść i chciałem zminimalizować straty po obu stronach. Ale Menguci mi nie ufali. A może łaknęli krwi niewinnych? Dlatego przez te wszystkie lata zmuszony byłem produkować te wszystkie trucizny, które zabijały Czungów i rozjątrzały nienawiść etniczną. A teraz Wielki Chan uznał, że tacy jak ja są na nic i że lepiej sprowadzić sobie nowych specjalistów zza horyzontu!
Cairen nadstawił ucha. Poza zwykłymi narzekankami Yu Lian sposobił się chyba przekazać czeladnikowi jakieś nowe informacje.
– To Burudaja intryga – ściszył głos Mistrz, zapomniawszy całkiem o stygnącej herbacie. – On lubi otaczać się cudzoziemcami. Teraz sobie wymyślił, że machiny, jakie zbudować mu mogą Czungowie, nie są dość potężne. Przerzucanie głazów i bomb nad niezdobytymi murami i odcinanie mieszkańcom zaopatrzenia już mu nie wystarcza. On chce teraz skruszyć mury. I namówił Wielkiego Chana – zgrzytnął zębami – żeby sprowadził konstruktorów aż z Parsy!
Parsa… Cairen słyszał już kiedyś o tej krainie daleko na zachodzie, którą z woli Tengri – Wiecznego Błękitnego Nieba – podbić mieli Menguci w swoim niepowstrzymanym marszu przez świat. Parsowie byli mudzilinami, jak wielu Tuerów i Jugurów, mieszkali w kamiennych miastach, cechowała ich mądrość, ale i wielkie okrucieństwo. Przynajmięj tak się mówiło. „Trzeba będzie kiedyś przekonać się osobiście” – pomyślał.
– Pięć tygodni pędzili posłańcy z listem Wielkiego Chana do nowych posiadłości w Parsie. Oczywiście znalazło się tam paru łachudrów, którzy wyczuli, że mogą zrobić kariery z dala od ojczyzny, gdzie nikt ich nie zna. No i mają tu przybyć, może dzisiaj jeszcze. A wtedy – opróżnił czarkę jednym haustem, jak gdyby letnią herbatę zastąpiło mocne wino – zamiast wymyślnych bomb, których kunszt doskonalono w Czungii od stuleci, powstanie machina prymitywna, ale dość mocy mająca, by iście po chamsku rozwalić mury Dansingu. Dla nas zaś nie będzie już u Mengutów roboty!
Tu przerwał, lecz próżną czarkę trzymał. Cairenowi się zdawało, że Yu Lian powie coś jeszcze, ale on milczał, nieruchomy, pogrążony w myślach. A potem nagle sięgnął po dzbanek i chlusnął sobie herbaty. Spełnił cztery czarki, nim nabrał energii.
– Czasem – czknął; sprawiał wrażenie pijanego, nie alkoholem jednak, lecz smutkiem – żałuję, że nie uciekłem do swoich, że nie zdradziłem tych cuchnących koczowników, że nie wysadziłem namiotu Buru…
– Mistrzu, wystarczy! – Cairen zabrał szefowi czarkę i odstawił dzbanek. – Lepiej nie mówić takich rzeczy w środku menguckiego obozu.
Yu Lian zrazu spiorunował terminatora wzrokiem, ale nagle złagodniał.
– Słusznie prawisz. Lepiej zmilczę. Ale co sobie w duchu myślę o tych baranożernych, mlekopijnych, ni czytatnych, ni pisatych dzikusach, to…
Cairen nie zdążył uciszyć Yu Liana, gdy pod namiotem zaszurały kroki. Zasłona wejściowa uchyliła się, do wnętrza zajrzał obozowy goniec.
– Mistrzu Yu, światły chan Burudaj poleca ci spakować się i oczekiwać na rozkaz opuszczenia namiotu.
Yu Lian rzucił Cairenowi znaczące spojrzenie. „A nie mówiłem?” – zdawał się pytać gorzko.
– Wieczorem – ciągnął goniec – oczekiwać cię będzie kwatera w bliskości przybyszów z dalekiej Parsy, którym będziesz odtąd doradzał.
Posłaniec pokłonił się i zniknął. Zniknęła także frustracja z twarzy Yu Lian, zastąpiona niebotycznym zdumieniem. Dłuższą chwilę patrzył na Cairena wzrokiem, który zdawał się pytać: „Co on powiedział?”. Wreszcie otrząsnął się i zmarszczył brwi.
– Jednak lata obcowania z czungijską kulturą robią swoje nawet z nomadami – rzekł nie bez chełpliwości. – Burudaj postąpił mądrze. Nie zdziwię się, jeśli okaże się, że mam w sekrecie wybadać, co to za ludzie ci Parsowie. Kto jak kto, ale ja znam się na artylerii i szalbierza w tej dziedzinie rozpoznam na dziesięć li! Ale dość na tym. Zacznij nas pakować!
Cairen skinął lekko głową i zaczął sposobić się do opuszczenia namiotu. Ostateczna rozprawa z Cesarzem była coraz bliżej, a wraz z nią szansa ruszenia ku nowym, ciekawszym zadaniom.