Читать книгу Apokalipsa Odda - Dean Koontz - Страница 10
1
ОглавлениеDrugiego dnia mojego pobytu w Roseland, przed zachodem słońca, kiedy szedłem przez ogromny trawnik pomiędzy głównym domem a zagajnikiem eukaliptusów, nagle zatrzymałem się i odwróciłem, ostrzeżony przez instynkt. W moją stronę pędził ogromny czarny ogier — największy koń, jakiego dotąd widziałem. Wcześniej przeglądałem książkę z rasami koni i wiedziałem, że to koń rasy fryzyjskiej. Na koniu jechała blondynka w białej koszuli nocnej.
Bezgłośnie jak każdy duch kobieta popędzała wierzchowca, szybciej. Waląc kopytami, które nie wydawały żadnego dźwięku, ogier przegalopował przeze mnie… i nic się nie stało.
Mam pewne zdolności. Jestem całkiem niezłym kucharzem, specjalistą od szybkich dań, a oprócz tego miewam prorocze sny. Na jawie zaś czasami widuję duchy zmarłych, którzy z rozmaitych powodów zwlekają z przejściem na Drugą Stronę.
Ten dawno nieżyjący koń i amazonka, teraz jedynie zjawy w naszym świecie, wiedzieli, że tylko ja mogę ich zobaczyć. Pokazawszy mi się dwukrotnie poprzedniego dnia i raz tego ranka, ale z daleka, kobieta najwyraźniej postanowiła bardziej agresywnie zwrócić moją uwagę.
Koń i amazonka objechali mnie szerokim łukiem. Obracałem się, śledząc ich wzrokiem, a oni znowu przycwałowali do mnie i tym razem się zatrzymali. Ogier stanął dęba, bezdźwięcznie przebierając w powietrzu przednimi kopytami, rozdymając nozdrza i przewracając oczami — tak potężny, że cofnąłem się przed nim, chociaż wiedziałem, że jest niematerialny jak sen.
Duchy są dla mnie namacalne i ciepłe w dotyku, równie realne jak ktoś żywy. Same jednak nie mogą mnie dotknąć, ani żeby potargać mi włosy, ani żeby zadać śmiertelny cios.
Ponieważ szósty zmysł komplikuje mi życie, pod innymi względami staram się żyć prosto. Mam mniej dobytku niż mnich. Nie robię kariery kucharza ani żadnej innej, bo brak mi na to czasu i spokoju. Nie planuję przyszłości, tylko wkraczam w nią z uśmiechem na ustach, nadzieją w sercu i zjeżonymi włosami na karku.
Bosonoga piękność jadąca na oklep na fryzie miała na sobie białą jedwabną koszulę nocną, ozdobioną białą koronką i krętymi czerwonymi wstążkami krwi na jedwabiu i w długich blond włosach, chociaż nie widziałem żadnych ran. Koszula zadarła się aż na uda, kolana ściskały wznoszące się i opadające boki ogiera. Lewą dłonią amazonka wczepiła się w końską grzywę, jakby nawet po śmierci musiała mocno się trzymać wierzchowca, żeby ich dusze się nie rozłączyły.
Gdyby odtrącenie daru nie oznaczało niewdzięczności, natychmiast zrezygnowałbym ze swoich nadprzyrodzonych wizji. Z radością po całych dniach smażyłbym omlety, które wywołują jęk rozkoszy, i naleśniki tak puszyste, że najlżejszy powiew może je zdmuchnąć z talerza.
Jednak otrzymujemy swoje talenty niezasłużenie i naszym psim obowiązkiem jest wykorzystać je najpełniej i najmądrzej, jak to możliwe. Gdybym nie wierzył w cudowny charakter mojego talentu i święty obowiązek obdarowanego, do tej pory dostałbym takiego świra, że kwalifikowałbym się na wiele wysokich stanowisk w rządzie.
Ogier tańczył na tylnych nogach, a kobieta wyciągnęła prawą rękę i pokazała na mnie, jakby próbowała powiedzieć, że wie, iż ją widzę, i chce mi przekazać wiadomość. Na jej ślicznej twarzy malowała się ponura determinacja, oczy błękitne jak kwiaty kukurydzy nie błyszczały życiem, lecz cierpieniem.
Zsiadła, ale nie zeskoczyła, tylko niemal spłynęła z końskiego grzbietu, i zbliżyła się do mnie, sunąc po trawie. Krew znikła z jej włosów i nocnej koszuli. Kobieta wyglądała teraz jak za życia, zanim odniosła śmiertelne rany, jakby się obawiała, że odstręczy mnie widok posoki. Poczułem jej dotyk, kiedy przyłożyła mi rękę do twarzy, jakby trudniej było jej — duchowi — uwierzyć we mnie, niż mnie uwierzyć w nią.
Za kobietą słońce wtapiało się w odległe morze. Na niebie jaśniało kilka obłoków, niczym flota starożytnych okrętów wojennych o płonących masztach i żaglach.
Widząc, że cierpienie na twarzy kobiety ustępuje nieśmiałej nadziei, powiedziałem:
— Tak, widzę cię. I jeśli mi pozwolisz, pomogę ci przejść na Drugą Stronę.
Gwałtownie pokręciła głową i cofnęła się o krok, jakby się przestraszyła, że dotykiem czy zaklęciem odeślę ją z tego świata. Ale nie mam takiej mocy.
Zdawało mi się, że rozumiem powód jej reakcji.
— Zostałaś zamordowana i zanim odejdziesz, chcesz dopilnować, żeby sprawiedliwości stało się zadość.
Przytaknęła, ale potem znowu pokręciła głową, jakby mówiła: „Tak, ale to nie wszystko”.
Znając zmarłych lepiej, niżbym sobie życzył, mogę wam powiedzieć na podstawie sporego osobistego doświadczenia, że duchy nie mówią. Nie wiem dlaczego. Nawet duchy brutalnie zamordowanych, które rozpaczliwie pragną zobaczyć swoich zabójców na ławie oskarżonych, nie potrafią mi przekazać istotnych informacji ani bezpośrednio, ani przez telefon. I nie mogą wysyłać esemesów. Może dlatego, że przy okazji mogłyby ujawnić jakieś fakty dotyczące śmierci i zaświatów, których my, żywi, nie powinniśmy poznać.
W każdym razie zmarli bywają jeszcze bardziej męczący niż żywi, co jest zadziwiające, biorąc pod uwagę, że to żywi kierują Wydziałem Ruchu Drogowego.
Nie rzucając cienia, fryzyjczyk stał z uniesioną głową w ostatnich blaskach tonącego słońca, dumny niczym patriota dzierżący umiłowaną flagę. Ale jedyną flagą były złote włosy jego pani. Nie skubał tutaj trawy, zachowując apetyt na Pola Elizejskie.
Blondynka znowu podeszła bliżej. Wpatrywała się we mnie tak intensywnie, że czułem jej desperację. Zrobiła z ramion kołyskę i zakołysała kilka razy.
— Dziecko? — zapytałem.
„Tak”.
— Twoje dziecko?
Przytaknęła, a potem zaprzeczyła.
Ze zmarszczonymi brwiami, przygryzając dolną wargę, zawahała się, a potem wyciągnęła rękę wnętrzem dłoni do dołu, jakieś metr trzydzieści nad ziemią.
Wprawiony w szaradach duchów, odgadłem, że kobieta pokazuje obecny wzrost dziecka, które niegdyś urodziła, teraz dziewięcio- lub dziesięcioletniego.
— Już nie jest niemowlęciem. Twoje dziecko.
Przytaknęła z zapałem.
— Czy ono wciąż żyje?
„Tak”.
— Tutaj, w Roseland?
„Tak, tak, tak”.
Na zachodzie starożytne okręty zbudowane z chmur wypalały się od płomiennego oranżu do krwawej czerwieni, a niebo powoli ciemniało do barwy fioletu.
Zapytałem, czy jej dziecko to chłopiec czy dziewczynka, a ona wskazała na pierwsze.
Chociaż nie wiedziałem o żadnych dzieciach w tej posiadłości, widziałem cierpienie malujące się na jej twarzy, więc zadałem najbardziej oczywiste pytanie:
— I twój syn… co? Ma kłopoty?
„Tak, tak, tak”.
Daleko na wschód od głównego domu, ukryty za kępą wiecznie zielonych dębów, znajdował się padok zarośnięty chwastami. Otaczał go na wpół rozwalony drewniany płot.
Stajnie natomiast wyglądały tak, jakby je zbudowano w zeszłym tygodniu. Co dziwne, wszystkie boksy były nieskazitelne: nigdzie ani źdźbła słomy, ani odrobiny kurzu czy pajęczyn, jakby je regularnie szorowano. Ta niezwykła schludność i zapach — czysty i świeży niczym zimowy dzień po śnieżycy — świadczyły wyraźnie, że od wielu lat nie trzymano tam koni; widocznie kobieta w bieli nie żyła od dawna.
Zatem jakim cudem jej dziecko miało dopiero dziewięć czy dziesięć lat?
Dla niektórych duchów dłuższy kontakt jest wyczerpujący i po takim wysiłku znikają na wiele godzin albo dni, zanim odzyskają zdolność manifestacji. Ta kobieta wydawała się obdarzona silną wolą, podtrzymującą jej obecność. Nagle jednak, kiedy powietrze zadrżało i dziwne kwaśno-żółte światło zalało ziemię, zniknęła razem z ogierem — pewnie zabitym w tym samym wypadku, w którym straciła życie jego pani. Nie rozwiali się ani nie rozpłynęli stopniowo, poczynając od krawędzi, jak niektóre inne zagubione duchy, tylko zniknęli w ułamku sekundy, kiedy światło się zmieniło.
Dokładnie w chwili, gdy czerwony zmierzch stał się żółty, z zachodu nadleciał wiatr, smagnął zagajnik eukaliptusów daleko za moimi plecami, zaszeleścił w liściach kalifornijskich dębów na południu i zdmuchnął mi włosy na oczy.
Spojrzałem na niebo, gdzie słońce jeszcze nie zaszło, jakby jakiś niebiański chronometrażysta cofnął o kilka minut kosmiczny zegar.
Potem stało się coś jeszcze bardziej niemożliwego. Niebo, żółte od horyzontu po horyzont, bez jednej chmurki, przecinały smugi, które wyglądały jak rzeki dymu albo sadzy płynące na wysokościach. Szare, nakrapiane czernią, pędzące z ogromną szybkością. Rozszerzały się, zwężały, zapętlały, niekiedy się zlewały, ale potem znowu rozdzielały.
Nie miałem pojęcia, czym są te rzeki, jednak ich widok uderzył w mroczną strunę mojej intuicji. Podejrzewałem, że wysoko nade mną przesuwają się tumany sadzy, popiołu i drobnych szczątków, które niegdyś były miastami, metropolie rozpylone przez eksplozje o bezprecedensowej sile i liczebności, potem wyrzygane wysoko w atmosferę, pochwycone i zatrzymane na orbicie przez prąd strumieniowy, przez wiele prądów strumieniowych w odmienionej wojną troposferze.
Wizje na jawie zdarzają mi się jeszcze rzadziej niż prorocze sny. Doświadczając ich, zdaję sobie sprawę, że to wszystko dzieje się tylko w moim umyśle. Jednak ten spektakl wiatru, złowieszczego światła i koszmarnych wzorów na niebie nie był wizją. Był równie prawdziwy jak kopniak w pachwinę.
Serce mi waliło, zaciśnięte jak pięść. Po żółtym sklepieniu przemknęło stado stworów, jakich nigdy jeszcze nie widziałem w locie. Nie potrafiłem rozpoznać ich prawdziwej natury. Były większe od orłów, ale bardziej przypominały nietoperze, setkami nadlatujące z północnego zachodu, opadające coraz niżej, w miarę jak się zbliżały. Moje serce załomotało jeszcze mocniej i miałem wrażenie, że rozum też puka, żebym go wypuścił i otworzył się na całe szaleństwo tej sceny.
Zapewniam, że nie jestem szalony w żadnym sensie, ani jak seryjny morderca, ani jak człowiek, który nosi na głowie durszlak zamiast kapelusza, żeby CIA nie mogło kontrolować jego myśli. W ogóle nie lubię kapeluszy, chociaż nie mam nic przeciwko odpowiednio używanym durszlakom.
Zabijałem więcej niż raz, ale zawsze w samoobronie albo w obronie niewinnych. Takich zabójstw nie można nazwać morderstwami. Jeśli uważacie, że to morderstwa, zazdroszczę wam bezpiecznego życia.
Nieuzbrojony i sam jeden w obliczu nadciągającej chmary stworów, nie wiedząc, czy zamierzają mnie rozszarpać, czy obojętnie minąć, nie miałem złudzeń co do możliwości samoobrony. Odwróciłem się i zbiegłem po długim zboczu w stronę eukaliptusowego gaju, osłaniającego domek gościnny, gdzie mieszkałem.
Chociaż zagrożenie wydawało się niemożliwe, nie wahałem się ani przez chwilę. Dwa miesiące temu skończyłem dwadzieścia jeden lat, praktycznie przez całe życie kisiłem się w niemożliwościach i wiedziałem, że prawdziwa natura świata jest dziwniejsza niż najbardziej osobliwa tkanina, jaką umysł zdolny jest utkać z wątku i osnowy wyobraźni.
Biegnąc na wschód, spocony zarówno z wysiłku, jak i ze strachu, usłyszałem za plecami przenikliwe wrzaski stada, a potem łopot skórzastych skrzydeł. Odważyłem się obejrzeć i zobaczyłem, jak kołują na porywistym wietrze, z żółtymi oczami tej samej barwy co ohydne niebo. Wszystkie kierowały się do mnie, jakby ich pan i władca obiecał, że uczyni mroczniejszą wersję cudu z chlebem i rybami i rozmnoży mnie w posiłek wystarczający dla tych legionów.
Powietrze znowu zadrżało, żółte światło zostało zastąpione przez czerwone. Potknąłem się, upadłem i przetoczyłem się na plecy. Podnosząc ręce w obronie przed wygłodniałą hordą, ujrzałem nad sobą znajome niebo, puste oprócz paru morskich ptaków w oddali.
Wróciłem do Roseland, gdzie słońce już zaszło, niebo przybrało fioletową barwę, a płonące wcześniej napowietrzne galeony wypaliły się do posępnej czerwieni.
Łapiąc z trudem oddech, podniosłem się i patrzyłem przez chwilę, jak niebiańskie morze robi się czarne i resztki żaru z okrętów-chmur dogasają wśród wschodzących gwiazd.
Chociaż nie lękałem się nocy, rozwaga nakazywała stąd odejść. Ruszyłem więc w stronę eukaliptusowego gaju.
Przemienione niebo i skrzydlata groźba, a także duchy kobiety i konia dały mi do myślenia. Zważywszy na niezwykły charakter mojej egzystencji, nie muszę się obawiać, że w sferze pokarmu dla rozmyślań kiedykolwiek zagrozi mi głód.