Читать книгу Uniwersum Metro 2033 - Denis Szabałow - Страница 4
ОглавлениеProlog
Skąpanym w porannym jesiennym słońcu nasypem kolejowym po pokrytych rdzą wstęgach szyn i spróchniałych, rozsypujących się podkładach biegł człowiek.
Jego ruchy były niespieszne, miarowe, od czasu do czasu przechodził do marszu. Sięgał wtedy do zasobnika przy pasie, wyjmował lornetkę i uważnie obserwował okolicę w poszukiwaniu nieproszonych gości. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że mężczyzna jest nagi – gdy się poruszał, na całym jego masywnym ciele nabrzmiewały ogromne wypukłości przerośniętych mięśni – jednak gdy przyjrzeć się bliżej, stawało się jasne, że za to wrażenie odpowiada jego czarny, jakby opleciony grubymi węzłami sztucznych muskułów, kombinezon. Zakrywał całe jego ciało oprócz grubej jak u zapaśnika szyi i potężnego karku, całkowicie łysej czaszki bez śladu owłosienia i zarośniętej tygodniową szczeciną twarzy z ukośną szarpaną blizną na lewym policzku. W ostatnich tygodniach mężczyzna golił się nożem, ostrząc klingę tak, że mogła od biedy uchodzić za brzytwę, i ta procedura nie sprawiała mu przyjemności. Dlatego starał się robić to najrzadziej jak to możliwe, i gdyby nie absolutna konieczność zakładania w niebezpiecznych momentach hełmu, mężczyzna zapuściłby pewnie brodę już na samym początku swojej wędrówki. Nie było dla kogo się golić – starał się unikać nielicznych osiedli, które przetrwały jeszcze na rozległych równinach jego bezkresnej, leżącej w radioaktywnych ruinach ojczyzny, i obchodził je z daleka. Zaś stworzeń, które napotykał na swojej drodze, zupełnie nie zajmowało, czy mężczyzna jest gładko ogolony, czy nie. Interesowały je tylko dwie rzeczy: czy samotnego wędrowca można pożreć i jak go upolować. I z faktu, że mężczyzna wciąż jeszcze żył, można było wywnioskować, iż nie zalicza się do łatwych zdobyczy.
Mężczyzna niósł imponujących rozmiarów wojskowy plecak z materiału w panterkę, wyposażony w mnóstwo bocznych kieszeni. Do górnej klapy przytroczony był śpiwór, do dolnej zrolowany kombinezon maskujący. Po prawej stronie plecaka wisiał jeszcze jeden, mniejszy pokrowiec i sądząc po wystającej z niego kolbie, ogólnych rozmiarach i kształcie, można było bezbłędnie stwierdzić, że w środku znajduje się wintoriez. Oprócz karabinu do arsenału mężczyzny należały piernacz w kaburze na prawym udzie, dwa obosieczne noże szturmowe umocowane w części lędźwiowej kamizelki taktycznej tak, by nie robiły hałasu, saperka i strzelba „pompka” w dłoniach – nie był to arsenał bogaty jak na samotnego wędrowca przemierzającego radioaktywne, rojące się od mutantów tereny…
Przez całą drogę mężczyzna był wielokrotnie atakowany przez zmutowaną florę i faunę, ale tylko raz musiał szukać schronienia w konarach ogromnego rozłożystego dębu, który trafił mu się w bardzo odpowiednim momencie. Atakujący go dorodny kuropat kręcił się pod drzewem przez jakieś pół godziny i mimo swojej ogromnej wagi nie zdołał strząsnąć człowieka, po czym w końcu zrozumiał, że z tą ofiarą mu się nie poszczęściło, i odszedł w swoją stronę. Dla pozostałych stworzeń, które trafiły na wędrowca, dzień tego spotkania stał się ostatnim w ich życiu. Mężczyzna mógłby sobie poradzić także z kuropatem, ale musiał oszczędzać naboje.
Przemyślane, oszczędne, precyzyjne ruchy; uważny wzrok penetrujący okolicę… z boku mogło się wydawać, że mężczyzna jest skoncentrowany i spokojny, jednak było zupełnie inaczej – w sercu kotłowała mu się hucząca mieszanka nienawiści i bólu… W mgnieniu oka zniknęło wszystko, co kochał, wszystko, co miało w jego życiu jakąkolwiek wartość, i teraz w jego wnętrzu pozostała tylko pustka. Pustka – i maleńka iskra nadziei. Nadziei na to, że słowa wypowiedziane w śmierdzącej amoniakiem ciemności kolektora ściekowego okażą się kłamstwem i jednak nie pokonuje tej drogi na darmo…
Dni mijały jeden za drugim i każdy następny był podobny jak dwie krople wody do poprzedniego. Marsz – bieg, marsz – bieg, marsz – bieg… Mężczyzna nie szedł drogami. Przeciwnie, starał się iść skrótami, gdzie tylko się dało, wychodził na skraj zamieszkanych miejscowości tylko po to, by znaleźć na mapie swoje położenie, i znów dawał nura w nieprzebyte wiatrołomy lasów. Nie ciągnęło go do ludzkich siedzib. Przez lata, które minęły od Początku, ludzie się zmienili, i to zdecydowanie nie na lepsze. Na atomowym cmentarzysku, które pozostało z kraju, nie było już osad gotowych przyjąć samotnego wędrowca z otwartymi ramionami. Ładunek śrutu zza palisady albo i łoskot serii z automatu – to wszystko, na co mógł liczyć piechur, gdyby przyszło mu do głowy poprosić o nocleg. Mężczyzna nie bał się tego, o nie. Był w stanie odpowiedzieć na każdy atak jeszcze bardziej miażdżącym ciosem, ale… spieszył się. Spieszył się tak jak jeszcze nigdy w życiu.
Ile czasu minęło od chwili, gdy ruszył w drogę – tego nie wiedział. Stracił rachubę jeszcze na początku, gdy klucząc i zacierając ślady, gubił pościg. Wiedział tylko, że jego wędrówka zaczęła się wczesnym latem, a teraz jest jesień i nie tak wiele czasu zostało do chwili, gdy ziemię pokryje zimna, biała, puszysta narzuta. Jego to jednak nie niepokoiło. Wieczorem na postojach rozkładał mapę i widział, że zmierza we właściwym kierunku i każdy krok przybliża go do najdroższego celu.
Do Schronu.
Mężczyzna wracał do domu.