Читать книгу Branki w jasyrze - Deotyma - Страница 12
Szturm
ОглавлениеJuż od kilku godzin żegnaniecki zamek odpierał szalony szturm. Cała góra zapełniła się barbarzyńcami, w okolicy roiły się konie, wozy, trzoda i wielbłądy.
Ludmile niebezpieczeństwo zawsze przywracało przytomność umysłu. Stanęła w kuchni przy kotłach i rozdawała wiadra z ukropem oraz garnki pełne rozparzonych jagieł. Kobiety roznosiły je po murach i wylewały ten kipiący deszcz na głowy napastników. Już i drew, i kaszy zaczęło brakować, już kominy mało nie pękały od żaru, a co jedni padali oparzeni albo zestrzeleni, to nowi napastnicy wspinali się po trupach.
Elżbieta siadła w głębi sypialni, przyczajona za ogromnym piecem, z Jasiem, który przytulał się do matki i obejmował jej szyję. Kilka razy chciała wstać i pośpieszyć innym z pomocą, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa, a serce pękało na myśl, że ma zostawić synka.
– Jeśli ma zginąć, to razem ze mną… I ty, Ludmiło, ukryj się tu z nami… Nie odchodź!
Ludmiła wiedziała, że już nie ma po co odchodzić, bo liczba nieprzyjaciół rosła, a obrońców ciągle ubywało. Co chwila któryś padał ze strzałą wbitą w szyję albo w głowę. Kapelan pochylał się nad umierającymi i błogosławił ich przed ostatnią podróżą.
Przez wrzawę, jakby wahadło olbrzymiego zegara, przebijało się równe uderzanie toporów. Kamienne ściany zamku były najmniej oblężone. W najsłabsze, złożone tylko z ostrokołów, miejsca wróg uderzał najzajadlej. Szeregi toporników zmieniały się nieustannie. Bili też do bramy i do okien, ale okna były zakratowane, zaparte grubymi okiennicami, a brama broniła się zębami żelaznej brony i pokrzyżowanymi łańcuchami. Nagle krzyki ucichły, topory się zatrzymały. Obrońcy spojrzeli po sobie i zamiast odetchnąć, stracili wszystkie siły i nadzieję, jakby już zegar ich życia stanął. Ludmiła tuliła Elżbietę i Jasia w milczącym uścisku.
– Zobaczę, dlaczego tak cicho. Nie ruszaj się z dzieckiem, tu was przynajmniej strzały nie dosięgną – powiedziała i wybiegła z sypialni.
Wokół zamku działy się dziwne rzeczy. Tłumy Tatarów płynęły jak czarne wody. Kilku z nich niosło drąg wysoki na kształt masztu, na którym siedziało dziwaczne stworzenie, rysujące się na tle mrocznego nieba jak rozczapierzony smok. Nagle straszydło zakręciło się z rykiem podobnym do grzmotu i rzygnęło półkolistym strumieniem trzaskającego ognia. W zamku powstał śmiertelny popłoch. Obrońcy z krzykiem rozpierzchli się w różne strony. Nawet Rupert opuścił oręż. Z ludźmi można walczyć po ludzku, ale co począć przeciw sile sprzymierzonej z piekłem! Stał, patrząc obłędnymi oczami na tłumy, które nie chciały go słuchać. Z nagła uderzył się w czoło i zaczął biec z innymi. Po drodze spotkał Ludmiłę. Kapelan torował jej drogę.
– Za mną, do kuchni!
– Po co?
– Nie pytajcie, tylko chodźcie! – krzyczał Rupert. W kuchni zaczął im podawać suchary, ser, dzbany, co tylko mógł pochwycić. – Zanieście to do pani. Zabierzcie również świece i pochodnie, ile tylko znajdziecie.
Obładowany Rupert pobiegł także za nimi, a gdy znaleźli się w sali jadalnej, pozasuwał wszystkie drzwi na rygle, zatarasował je ciężkimi ławami. Czas było zamykać. Działko obnoszone dookoła zamku rozsiewało niesłychane zniszczenie. Pociski ognistą tęczą spuszczały się do środka, zapalały gonty na drewnianych przybudówkach oraz nadgryzały ostrokoły. Na koniec działo postawiono przed bramą, wszystkie mury zatrzęsły się od huku, część bramy prysnęła w kawały. Tatarstwo zaczęło się walić na dziedziniec.
Rupert z Ludmiłą i kapelanem znieśli zapasy do sypialnej komnaty. Naczelnik zamku rozejrzał się po sali i mruknął:
– Pięcioro, to i tak za wiele. – Zaryglował drzwi od jadalni i zwrócił się do Elżbiety: – Pani, właśnie tu, gdzie siedzicie, jest zejście do podziemi. Tam będziemy mogli się ukryć i przetrwać nieszczęście.
Elżbieta ocucona promieniem nadziei zerwała się na równe nogi. Rupert oddał pochodnię kapelanowi, a sam wyjął jedną ze sztab okiennych i zaczął nią podnosić kamień leżący w głębi zapiecka. Kamień ten, szczelnie zewsząd przypasowany i podobny do innych, w jednym tylko miejscu miał wyżłobienie. Po chwili uniósł się, skrzypiąc na zardzewiałych zawiasach, i wszyscy ujrzeli otwór z krętymi schodkami prowadzący w czarną czeluść. Rupert wrzucił w otwór suchary i pozostałe zapasy żywności.
– Niech lecą, odnajdziemy je na dole. Gdzie są świece?
– Świec nie mamy – rzekł kapelan. – Ale są dwie pochodnie.
– To źle, bardzo źle – burknął gniewnie Rupert.
– Czekajcie, zaraz przyniosę! – zawołała Ludmiła, biegnąc ku maleńkim bocznym drzwiom.
Była pewna, że nieprzyjaciel jeszcze tam nie wtargnął. Odemknęła zasuwy i znieruchomiała. Pod ścianą leżał Feliś z zakrwawioną piersią. Jego niegdyś figlarne oczy teraz były wypełnione majestatem konania. W głębi korytarza szamotało się dwóch mężczyzn. Byli tak zajęci walką, że nie spostrzegli dziewczyny. Szybko zamknęła drzwi, zaparła zasuwy i stając nad wejściem do podziemia, szepnęła:
– Chodźmy.
Elżbieta wzięła dziecko na ręce i drżąc ze strachu, zaczęła schodzić po wąskim ślimaku schodów, tuż za kapelanem. Za nimi szła Ludmiła obładowana dzbankami, potem Rupert z pochodnią. Już zbiegł kilka stopni, już chciał spuścić kamień, kiedy nagle przypomniał sobie o czymś bardzo ważnym.
– Sztaba! Zostawiłem sztabę! Czym otworzymy z powrotem wyjście? – Wyskoczył na zewnątrz, porwał sztabę i wrócił, wołając półgłosem: – Wyłamują drzwi!
Natychmiast spuścił za sobą kamień, który z przeciągłym echem opadł nad nimi niby grobowe wieko.