Читать книгу Zwierciadlana zagadka - Deotyma - Страница 4
ОглавлениеDawniej patrzyłam na zwierciadła tak, jak wy wszyscy patrzycie, wzrokiem roztargnionym, obojętnym, bo i czymże ma zaciekawiać sztuczne odbicie przedmiotów, które możemy widzieć w ich prawdzie i rzeczywistości?
Jeżeli czasem baczniej spojrzałam w lustro, to chyba kiedy chodziło o poprawienie źle wpiętej kokardy lub jakąś dziwną grę światła i perspektywy, która nieraz bawi oko w mieszkaniach, gdzie liczne zwierciadła i wielkie szyby okienne odsyłają sobie wnętrze komnat jakby przeinaczone, poustawiane pod różnymi kątami.
Ale i takie widowisko zawsze dla oka było tylko zabawką i wzrok, choć badawczy, zawsze pozostawał spokojnym.
Teraz dzieje się inaczej.
Od niejakiego czasu nie mogę spojrzeć w zwierciadło bez wzdrygnięcia się i rodzaju trwogi, której nawet najgorętsza ciekawość niezdolna jest przemóc.
Wśród przygotowań do jakiej uroczystości lub zabawy, kiedy ceremoniał stroju przymusza mię 1 do dłuższego siedzenia przed gotowalnią, o ile tylko mogę, trzymam oczy spuszczone, ażeby przypadkiem nie spojrzeć i nie zobaczyć...
Wprawdzie nic jeszcze nie widziałam nadzwyczajnego, nadludzkiego, ale wiem, że może... mogłabym zobaczyć i wy byście mogli...
A niech mi wypadnie wieczorem iść ze świecą naprzeciw zwierciadlanej tafli, o! wtedy naprawdę serce mi bije jak dziecku w ciemnym pokoju.
No, to jeszcze można by położyć na karb damskich nerwów, ale — powiadam wam — i w biały dzień, w najweselsze południe, ile razy przechodzę koło zwierciadła, to z takim wzruszeniem, z jakim przechodzimy koło zamkniętych drzwi domu, w którym właśnie zaszedł jakiś tragiczny lub osobliwszy wypadek. Drzwi zamknięte; przechodzień na progu ich nic nie widzi, ale wie, że się za nimi coś dziwnego dzieje, i mówi sobie: A gdyby się też otworzyły?
O mój Boże! Gdyby się wszystkie te kryształowe drzwi pootwierały, cóż byśmy nie zobaczyli?
A całej tej biedy, tej gorączkowej ciekawości, tych postrachów, których się wstydzę, narobił mi pewien list na szerokim bibulastym papierze, pisany drżącą ręką, przypieczętowany kolędowym opłatkiem, który przed rokiem pocztą miejską mię 2 doszedł.
Każda osoba uchodząca za majętną, jeżeli jeszcze mieszka na jednej z pokaźniejszych ulic, odbiera niezawodnie raz albo i kilka razy na tydzień listy, tak zwane „z prośbami”.
Nie chcę ja źle mówić o miejskiej poczcie, która z wielu względów jest użytecznym wynalazkiem, jednak muszę przyznać, że ma jedną stronę nieznośną: zmusza nas do przyjmowania wszystkiego, cokolwiek nam z łaski swojej narzuci.
Dawniej, kiedy list przyniesiono i nie chciano powiedzieć, od kogo pochodzi, łatwo było pozbyć się natręta prostą odpowiedzią, że „od nieznajomych nie przyjmuje się listów.”
Dziś, kiedy koperta spada jak z obłoków, opatrzona marką 3 , tym znaczkiem czarodziejskim, co wszystkie drogi jej otwiera, kiedy spada z rąk urzędowego roznosiciela, co jak Przeznaczenie jest istotą nic niewiedzącą i za nic nieodpowiedzialną. Cóż robić? Kogo się pytać? Komu zwrócić tajemniczą przesyłkę? Trzeba wszystko przyjmować i każde pismo otworzyć na wszelki wypadek, bo trudno z samego zewnętrza odgadnąć, czy nie należy do rzędu listów potrzebnych?
A co się też to niepotrzebnych naotwiera! Ja nie mówię o wytworach złośliwości ludzkiej, o tych zjadliwych anonimach, co spoza warowni pocztowej strzelają sobie wygodnie na spokojnych przechodniów, o tych nie chcę mówić, bo dzięki Bogu w naszym społeczeństwie ta vendetta, jak i wszelkie inne, niełatwo się przyjmuje, ależ samych owych pokornych, potulnych listów z prośbami co za foliały gromadzą się bezużytecznie!
Najczęściej bezużytecznie, bo jeżeli na podpisie zobaczymy nazwisko nieznane, a na wstępie sakramentalne wyrazy: „Szlachetna osobo!” albo: „Znane echo wspaniałomyślności czuwającej nad cierpiącą ludzkością...”, odkładamy list na bok, nie czytając dalej, a nie chcemy czytać nie z żadnej pogardy, ani też z jakiejś zatwardziałości serca, ale z obawy, aby litość nie wciągnęła nas w przedsięwzięcia przechodzące rozsądek i zasoby; każdy ma tyle nędzy do ratowania wokoło siebie, tyle koniecznych podatków rodzinnych, towarzyskich lub społecznych, że gdyby chciał słuchać wszystkich głosów, co się do niego wznoszą, ach! i Krezusowym bogactwem nie obdzieliłby rzeszy, musiałby nieraz poświęcić bliskich dla dalekich, ująć obowiązkom dla zbytku, bo i w miłosierdziu bywają wyskoki zakrawające na zbytek, rozkosze nadetatowe, których tylko najszczęśliwsi mogą sobie pozwalać.
Kto nie posiada Golkondy 4 , ten musi nieraz bronić się od współczucia jakby od pokusy, więc już woli i nie czytać i nie słuchać, kiedy wie naprzód, że nie może wysłuchać.
Jednak i między tymi stosami papierów, bez namysłu przeznaczonych na niepamięć, trafi się czasem karta, która od pierwszych wyrazów chwyta za serce taką rozdzierającą prawdą albo wśród chwastów prośbowego stylu odsłania takie wspaniałe ruiny wielkiej duszy, że choć obojętnym nazwiskiem podpisana, przyciąga jakby dawna znajomość; nie możemy tej kartki puścić z ręki, póki jej nie doczytamy do końca, a doczytawszy, mówimy z westchnieniem: Ileż musiał cierpieć człowiek, co tak pisze, ileż musiał z sobą walczyć, nim się odważył to napisać i wysłać!
Takim był ów list, który przed rokiem odebrałam. Zamiast w długich omówieniach dawać o nim niedokładne pojęcie, wolę go dosłownie wypisać:
Szanowna Pani!
„ Wiele jest rzeczy w niebie i na ziemi, o których mędrcom nawet się nie śniło.”
Tak powiedział jeden z największych mędrców, i to jest jedną z największych prawd, jakie wypowiedział.
Co dzień widzimy, że dzisiaj się spełnia to, o czym wczoraj wątpiono, o czym onegdaj nikomu się nie śniło.
A jednak ludzie zawsze wątpią!
Zadziwi, może i zrazi Panią tak niezwykłe zaczęcie listu. Ale bo też i moje życie niezwykłe... Ja jestem chodzącym przykładem i naocznym świadkiem owych rzeczy, o których dzisiejszym uczonym się nie śni... Widziałem zjawiska niepojęte, straszne, zachwycające, nie powiem „nadprzyrodzone”, bo wszystko, co istnieje, podchodzi pod prawa przyrody, ale które wydają się takimi, dopóki rozum nie przeniknie ich przyczyn. Otóż właśnie, ująć te zjawiska w karby nauk ścisłych, spożytkować je dla społeczeństwa, to jedyne i ostatnie marzenie mojej duszy, zresztą na wszystko zamarłej.
Jestem na drodze wielkiego wynalazku, co wywoła nieobrachowane skutki i następstwa, nie tylko w zakresie nauk przyrodzonych, zwłaszcza optyki i astronomii, ale i w innych gałęziach wiedzy ludzkiej; trudno obliczyć, jakie skarbnice otworzy dla dziejopisów i archeologów, jakie cudowne ułatwienia przyniesie podróżnikom w dokładnym poznaniu globu. I nie dosyć, że wzbogaci umysł ludzki, wpływ jego rozciągnie się i na czynną stronę społeczeństwa, da się uczuć w wewnętrznym życiu rodzin, sprowadzi niejeden przewrót w polityce, może nawet rzuci nowy promień na moralność, metafizykę i psychologię.
Że ten wynalazek jest możebny, za to mogę ręczyć, bo widziałem go na własne oczy, ale go widziałem w ręku obcym, zazdrosnym, które go trzymało w ukryciu nieużytecznym dla ludzkości.
Ja bym sobie postąpił inaczej, podzieliłbym się nim z bliźnimi — ale dla wprowadzenia go w rzeczywistość potrzeba środków materialnych, których mi zupełnie brakuje.
Niegdyś byłem bogaty, bardzo bogaty... Dostatki rozeszły się na poszukiwanie owej tajemnicy, a nie powiem, aby poszły na marne, dociekłem wiele, ach! prawie wszystkiego, ale właśnie w epoce, w której ostatnia zasłona już miała opaść, resztki mego mienia okazały się wyczerpane.
O Pani! Twoje serce odczuje całą rozpacz, cały żal człowieka, co w wigilię tak wielkiego, wyczekiwanego święta musi wrócić się od progów świątyni, człowieka, co u kresu tylu usiłowań, tylu zwycięstw i rojeń widzi się ubezwładnionym przez nędzny brak środków...
Nędzny, a jednak wszechwładny! Bez pieniężnej pomocy nie potrafię dokonać ostatnich prób, z których wyjdzie w całym blasku owo odkrycie, ważne dla was wszystkich w ogólności, a dla mnie w szczególności jeszcze stokroć ważniejsze, bo w nim tylko znajdę — a przynajmniej mam nadzieję, że znajdę — rozwiązanie strasznych zagadek mego życia.
Tak, życie moje było straszne. Każdą pomyślność, każdą wyjątkową wielkość trzeba na tym świecie okupić wyjątkowymi cierpieniami. I mnie ręka przeznaczenia wtajemniczyła w sfery innym ludziom nie znane, ale mi ten fatalny zaszczyt kazała opłacić nieszczęściami tak okropnymi, że nawet nie śmiem ich opowiadać, bo nikt mi nie wierzy! Ludzie się uśmiechają... Moje dzieje, aż nadto rzeczywiste, biorą za przywidzenia schorzałego umysłu. Niestety! Czemuż tak nie jest? Czemuż ja muszę służyć za żyjący dowód, że nieprawdopodobne może być prawdziwym?
Gdybym jeszcze miał zdrowie i młodość, wziąłbym się energicznie do pracy, połowę życia poświęcił na zbudowanie nowego majątku, a drugą na spełnienie wielkiej myśli. Ale nieszczęścia i zawody stargały moje siły; o ile mogę wnosić z opłakanego stanu mego zdrowia, dnie moje są już policzone. Trzeba śpieszyć z pomocą, jeżeli się chce uratować skarb, jakiego jedyną tradycję posiadam. Szkoda byłaby, nie nagrodzona szkoda, gdybym go miał zanieść bezużytecznie do grobu. I to do jakiego? Do wspólnego dołu ubogich!
Pani! Echo wspaniałomyślności, jaka... itd. ośmiela mię... itd...
Tu omijam ustęp czysto osobisty, zawierający kilka słów pochlebnych; trzeba jednak przyznać, że w porównaniu z innymi listami, obecny zawierał ich bardzo mało, i te nawet, które w nim znalazłam, były zestawione niezręcznie, jakby przymusowo; znać człowieka, co jeszcze nie przywykł do prośby. Po kilku ziarnkach kadzidła, rzuconych oszczędnie i prawie niechętnie, autor wraca do swego dumnego, zbolałego tonu:
Gdyby — pisze — chodziło tylko o moją osobistą nędzę, nie trudziłbym nikogo jękami, nie kołatałbym do żadnych drzwi, od których słusznie mogę być odesłany do źródeł miłosierdzia publicznego, umyślnie na ten cel przeznaczonych. Złożyłbym głowę pod smutnym dachem którego z zakładów dobroczynnych i tam resztę dni moich przecierpiał w milczeniu.
Ale tu chodzi o naukę! Ona to daje mi odwagę najtrudniejszą ze wszystkich, odwagę żebrania.
Ciężka to ostateczność dla człowieka, co znał dnie szczęśliwsze, co zwykł dawać, a nie przyjmować. Ale kto chce dojść do celu, nie może w drogach przebierać.
W imię więc nauki błagam was o ratunek. Mówię was, bo dobrze wiem, że jałmużna z jednej ręki dana nie wystarczy na spełnienie mego przedsięwzięcia. Nie wymagam zatem od Pani tak wygórowanej ofiary, proszę tylko, abyś zechciała tę myśl rzucić i szerzyć w kole Twoich znajomych; wiem, że w tym kole są ludzie uczeni, ludzie miłujący postęp i światło. Upraszam, abyś im Pani mój los przedstawiła, zezwalam, abyś nawet mój list pokazała. Może wezmą do serca krzyk boleści i wykonają zbiorowo to, co pojedynczymi siłami nie da się wykonać.
Cokolwiek uczynicie dla mnie, uczynicie dla samych siebie, i mogę śmiało obiecać, że znajdziecie nagrodę nie tylko w innym życiu, ale już tu, w niespodzianym zbogaceniu umysłu i nieopisanych rozkoszach dla duszy.
Oczekując na wyrok, co ma rozstrzygnąć ostatnią moją nadzieję na ziemi, pozostaję
z głębokim szacunkiem
Cezary S.
ulica Mylna nr 11
Taki list każdego by zastanowił. Już sam nagłówek z Szekspira zadziwił mię jakby perła na drodze znaleziona. Pomimo nieodzownego „echa wspaniałomyślności” i kilku innych stereotypowych wyrażeń, całą swoją treścią, całym — że tak powiem — swoim kamertonem, ów list wyróżniał się między współbraćmi jak Belizariusz 5 między żebrakami. Nawet z tą dumą było mu jakoś do twarzy. Wprawdzie w podobnych razach duma nie jest ani właściwą, ani zręczną, bo — jak słusznie powiedziano — „pokora niebiosa przebija”, a dumą rzadko się wygrywa, zwłaszcza kiedy się potrzebuje drugich; jednak na ten raz, wyjątkowo, ów królewski styl zdradzał taką wiarę w samego siebie, taką pewność przekonania, taką niezłomną choć zawiedzioną nadzieję, że i w czytelnika powoli wpajał wiarę.
Nazwisko podpisanego uderzyło mię także. Przez uszanowanie dla nieszczęścia oznaczyłam je tylko pierwszą głoską, ale jest to nazwisko znakomite, nie bez pewnych zasług w przeszłości, a dziś już takie rzadkie, że aż do odebrania prośby uważałam je za wygasłe.
Widok tego podpisu obudził nawet we mnie jakieś zamglone wspomnienia. Zdaje mi się, że w dzieciństwie słyszałam o człowieku noszącym podobne imię i nazwisko jako o świetnym bywalcu światowym, który chwilowo dom otwarty prowadził w naszym mieście. Kiedy to było? Kto mi mówił o nim? Na te pytania wyraźnej odpowiedzi nie mogłam znaleźć, pomimo najmozolniejszych wysileń pamięci. Wiem tylko, że w opowiadaniach starszych osób nieraz się ta figura przesuwała, wprawdzie wcale niepodobna do autora dzisiejszego listu, bo jaśniejąca bogactwem i swobodą, ależ trzydzieści czy więcej lat czasu to przerwa, po której się i przyjaciele nie zawsze poznają.
Te wrażenia, wspomnieniami poparte, coraz mocniej przyciągały mię do listu. Jednak, po kilkakrotnym odczytaniu, zaczęłam się zatrważać wielkością roszczeń w nim zawartych. Widziałam, że proszący małym datkiem się nie zadowoli, może się nawet i obrazi? A myśleć o spełnieniu wszystkich jego żądań, byłoby to puszczać się na przedsięwzięcie równie ogromne jak niepewne, brać na siebie odpowiedzialność za cudzy pomysł, który może jest czystą mrzonką.
Odłożyłam więc na bok bibulastą ćwiartkę i przez kilka dni usiłowałam o niej zapomnieć.
Ale w tej ćwiartce był wyraźnie zaklęty duch jakiś, który za mną chodził i nie dał mi spokoju.
Co wezmę książkę do ręki, to między liniami czytam: „Że ten wynalazek jest możebny, za to ręczę, bo widziałem...”
Co wezmę pióro do ręki, to same mi się piszą słowa: „Jest wiele rzeczy w niebie i na ziemi...”
A niech się zamyślę, zaraz mi w oczach staje pamięć wszystkich wielkich wynalazców, nie poznanych, nie ocenionych za życia. Przeciągają przede mną na burzliwym oceanie dziejów żałosne postacie Watta, Bernarda Palissy 6 , Galileusza i tysiąca innych. Ich ręce pełne skarbów, ale jak je utrzymać, kiedy burza miota ich wątłym czółenkiem? Wołają o pomoc, tłum stoi na brzegu, przygląda się ciekawie walce geniuszu z losem, lecz nikt się ani ruszy. Już łódka niknie... już pęka z łoskotem... rozbitek woła o ratunek, o jedną linę zbawienia, już prąd go porwał, on jeszcze skarbu nie puszcza, w zaciśniętych rękach trzyma go namiętnie, cały już pogrążony, jeszcze ręce podnosi... Aż nadbiegł bałwan czarny, przerażający, uderzył i wszystko schłonął 7 . Tłumy syknęły, zrozumiały, że to już koniec, a jednak jeszcze stoją i czekają. O, nie próżno czekają! Niedługo coś na wodzie błysło... puszczony z martwej ręki skarb wypływa na wierzch. Skarb wypłynął, ale rozbitek nie wypłynie.
Ciekawość widzów rośnie, skarb coraz bliższy, fala go podnosi i na brzeg wyrzuca. Tłumy cisną się ku niemu, chcą na koniec sprawdzić, czy to skarb rzeczywisty. Bo póki im go z daleka pokazywano, nie chciały wierzyć, mówiły, że to szych i fałsz. O, teraz się poznali! To skarb niezaprzeczony, wartość jego przechodzi nawet oczekiwanie. Rozrywają go sobie, obnoszą w tryumfie, śpiewają hymny na chwałę rozbitka, ale rozbitek już hymnu nie słyszy, doczekał wszystkiego prócz tryumfu. Całe pokolenia będą się wzbogacały i żywiły jego odkryciem, a on skończył w bezdennościach nędzy i opuszczenia. Tysiące przez niego uwierzą w moc geniuszu, a on skonał, wątpiąc o sobie.
Czemu się najczęściej tak dzieje? Czemu nie znajdzie się ani jedna ręka, co by na czas przyniosła pomoc, już jeżeli nie z litości, to z mądrej rachuby, bo przecież ten, co ratuje posiadacza skarbu, zbierze pierwsze korzyści i wdzięczność pokoleń?
„Aha! Trzymam cię za słowo!” — odzywa się głosik podobny do sumienia. — „Poetka dobrodzika snuje łzawe elegie nad losem geniuszów nie poznanych w przeszłości, rozczula się w teorii, a kiedy przyjdzie do praktyki, kiedy los ci pozwala podać zaraz, w tej chwili, ową linę zbawienia, to zamykasz oczy i prośbę w kąt rzucasz! Któż ci powiedział, czy ów człowiek z ulicy Mylnej nie jest jednym z owych genialnych rozbitków? I tamte nie inaczej wołały, i tamte nie byłyby zginęły, gdyby nie odkładano z dnia na dzień ratunku, gdyby chciano raz tylko sprawdzić ich nieszczęście.”
Co dzień powtarzane te morały niepomału mię niecierpliwiły. Na próżno odpowiadałam: „Ba! to może tylko przywidzenie szaleńca albo zręczna pułapka na łatwowiernych zastawiona... Dobrze czułam, że głos ma słuszność, jeżeli nie we wszystkim, to przynajmniej wtedy, kiedy twierdzi, że nie można żadnej wątpliwej rzeczy potępiać, dopóki się jej nie sprawdziło.”
Chcąc raz się już pozbyć i Szekspira, i Galileusza, i roztargnień myśli, i nauczek sumienia, zaczęłam szperać w stosie papierów, odnalazłam ów list uprzykrzony, wypisałam z niego dokładny adres i człowieka wielce zaufanego wysłałam na wywiady.
Jak poszedł, tak na pół dnia przepadł. Wieczorem dopiero wrócił zmordowany i rozdrażniony.
— Ach, co ja się też nalatałem! Nie próżno ta ulica nazywa się Mylna. Ani domu znaleźć, ani numeru doczytać. Co ja obszedłem dziedzińców, pięter i pięterek, to i na wołowej skórze by nie spisał. Na koniec znajduję, ale co? Widmo... okropność... Ach, pani, jeżeli ten człowiek jeszcze dwa tygodnie przetrzyma na tym świecie, to powiem, że dokazał sztuki. Od pół roku już prawie samym tylko mlekiem żyje, na inną strawę go nie stać. Bo co też to za nędza, co za trzeszcząca nędza! Mieszka na facjatce, izba odrapana, wprawdzie dużo tam rupieci, ale to wszystko dwóch złotych nie warte; jakieś stare obraziska poodwracane do ściany, pozakrywane łatanymi szmatami, jakaś czarna książka, jakieś w kącie flaszki i banie szklane z wykręcanymi szyjami, wszystko to trochę tak wygląda, jak te mieszkania czarnoksiężników, które przedstawiają na teatrze, ale z rzeczy potrzebnych do życia nic, zgoła nic. Pytałem się, czy ma to albo owo? Wszystko posprzedawał, nawet łóżko; biedak, będzie musiał umierać na słomie. A ledwo śmiałem się o co pytać, taka harda w tym człowieku dusza. Jedną nogą już w grobie, a czoło nosi wysoko, jakby miał jeszcze świat podbić. A mówi jak z książki. Niewiele ja tam zrozumiałem o czym, to jedno wiem na pewno, że jeżeli go kto ma ratować, oj! musi się śpieszyć, bo śmierć z każdego kąta tam wygląda.
Po sprawozdaniu tak żałosnym nic nie pozostawało, tylko śpieszyć z pomocą; wprawdzie odstręczał mię obraz czarnoksięskich przyrządów zakrawających na budę szarlatana, ale — mówiłam sobie — wszystko jedno, szarlatan czy nie szarlatan, zawsze to pewne, że z nędzy umiera.
Szczęśliwym trafem tego dnia właśnie spotkałam się z panią Martą, zacną matroną, która całe życie poświęca dziełom dobroczynnym.
Dziś, niestety, już jej między nami nie ma, od kilku miesięcy wyjechała w dalekie strony i nie wiem, czy kiedy wróci; a szkoda, Warszawa jej pożałuje; nie Warszawa myśląca, pisząca lub tańcująca, ale Warszawa cierpiąca; znało ją nie czoło miasta, ale serce miasta, znała ją dobrze ta warstwa towarzystwa cicha, niewidzialnie a skrzętnie zapracowana, która snuje olbrzymią sieć miłosierdzia, ogarniającą wszystkie zbolałe członki społeczeństwa. W tym osobnym świecie, którego istnienia wielu się nawet nie domyśla, pani Marta zajmowała wybitne stanowisko, sprawując jednak nie tyle prawodawczą, ile wykonawczą władzę. Bo też to umysł na wskroś praktyczny, nie bawiący się w żadną czułostkowość; nie ma w nim ani krzty zapału. Teorie filantropijne zostawia ludziom książkowym, a sama tymczasem uwija się jak mrówka, bez planu z góry wytkniętego, rachując na Opatrzność, która jakoś jej nigdy nie zawodzi; więc daje z dnia na dzień, wspierając każdą biedę, co jej pod rękę wpadnie, byle zaraz, byle bez odkładanek, bo zawsze powtarza: „Dwa razy daje, kto prędko daje.” Ma jeszcze i drugie ulubione wyrażenie, które na swoje kopyto przerobiła ze znanego przysłowia; mawia ona: „Oko dającego tuczy ubogiego”. Według niej nigdy nie trzeba się spuszczać 8 na nikogo i tylko ta sprawa dobrze pójdzie, gdzie człowiek własną osobą nadłoży. Toteż nie lubi działać przez posłów, a że mimo lat jest rześka i zdrowa, wszędzie sama chodzi, wszystkiego sama się dotknie, co przynajmniej o połowę skraca jej czynności, bo widząc na własne oczy, wie od razu, czego się trzymać, nie da się oszukać ani pozorom nędzy, ani pozorom dostatku.
A co to za rządność w szafowaniu czy swoim, czy cudzym groszem! Nic jej nie porwie za granice rozsądku; daje pod kredką, ażeby jak największą liczbę potrzebujących obdzielić; daje mało, ale za to często, i tą ciągłą pieczą może więcej sprawia uciechy, niżby sprawiła jednorazowym sypnięciem, po którym jeszcze okropniej boli opuszczenie. Toteż nie ma przedmieścia, nie ma zaułka, gdzie by jej odwiedziny nie były wyczekiwane i błogosławione, jak gdyby jakiś wschód słońca.
Pokazałam jej list mego tajemniczego rozbitka z pełną wiarą w jej doświadczenie i bystrość, nie bez obawy jednak, czy pani Marta nie ruszy ramionami i nie wyśmieje szumnych obietnic marzyciela.
Na wielki mój podziw i wielką radość wcale nie ruszyła ramionami, ale porządnie składając na powrót ćwiartkę i wsuwając ją do koperty, powiedziała:
— Tu są dwie rzeczy do zrobienia: najprzód 9 człowieka ratować od głodowej śmierci, a potem, co do odkrycia, zobaczymy. Kto wie? Może on rzeczywiście co użytecznego wynalazł? W każdym razie trzeba pójść, zobaczyć, a nade wszystko wypytać się bez powątpiewań, bez szydzenia, tak jakby mu się najzupełniej wierzyło; u człowieka zranionego niepowodzeniem należy i ambicję uszanować, to jałmużna dla duszy.
Nazajutrz więc rano wybrałyśmy się na ulicę Mylną.
Nie wiem, czy ulica Mylna posiada złośliwą własność omylania, czy (jak półżartem twierdziła moja towarzyszka) złe duchy przeszkadzały nam w spełnieniu litościwego uczynku, dość że z godzinę chodziłyśmy od ulicy Karmelickiej do ulicy Przejazd, nie mogąc i nie mogąc wynaleźć owej facjatki. Cośmy się nastały przed domami, napytały po sieniach, co się ludzie naoglądali za nami! Pani Marta, która pomimo ciągłego stosunku z nieszczęśliwymi jest nadzwyczaj wesoła, śmiała się do rozpuku i mówiła mi, że w ciągłych dreptaniach po mieście bardzo często ją ściga podobna przekora; „to, dodała, wyraźnie diabelski figiel, bo tylko uważaj, moja kochana, ile razy człowiek czego szuka, wszystko prędzej znajdzie niż to, czego szuka.”
Że jednak w księgach świętych powiedziano: „Szukajcie a znajdziecie”, więc nie traciłyśmy fantazji i oto z nagła jakieś przeczucie tknęło nas obie razem; zatrzymujemy się przed nędznym dworkiem, który dotąd mijałyśmy z dziwną nieuwagą; tak, dziesięć razy przeszłyśmy pierwej koło niego, zawsze nam się zdawało, że „to nie może być tu”. A to właśnie było tu. Nawet, wziąwszy szkiełko, doczytałyśmy ów jedenasty numer, mocno zatarty i szyldem przycieniony. Teraz już umiem doskonale opowiedzieć: parkan z bramą i furtką, na dziedzińcu studnia z zieloną gałką, w głębi dworek z jakąś odrębną, niedzisiejszą cechą, przed stu laty mógł być bardzo ładny, ale dziś niepokoi oko tą sypkością, co właściwa jest każdej ruderze; znać, że jeżeli się trzyma, to tylko dzięki różnym podpórkom, jak staruszek o kiju. Jedyne okno pięterka tak jest misternie wprawione w rodzaj Oka Opatrzności, że wydaje się raczej nagłówkiem drzwi wejściowych niż osobną facjatką.
W sieni spotkałyśmy krzątającą się kobietę, szczuplutką, zwiędłą, ale z miłym wyrazem twarzy. Pokazało się, że to właścicielka dworku. Pytamy o pana Cezarego, czy tu mieszka?
— A mieszka, na górze. Człowiek nie ma serca go wypędzić, boć to temu biedactwu już niedługo na świecie, a przy tym nie taki on straszny, jak mówią. Z początku nam się bali sąsiedzi, teraz już przywykli.
— Do czego przywykli? — zapytałyśmy z podziwieniem. — Cóż w nim tak strasznego?
— A! więc panie jeszcze nie wiedzą! — to mówiąc, gospodyni uśmiechnęła się jakoś dwuznacznie i palec podniosła do czoła. — On tak jest... jakby to powiedzieć... chory na głowę, ale tylko trochę. Jeżeli panie chcecie go wspomóc, nie dawajcie mu dużo na raz, bo tam istne sito, co wrzucić, to i przeleci. Różni państwo już tu bywali, sto razy go zaopatrzyli, no i cóż? Wszystko przemarnował.
Spojrzałyśmy po sobie, zaniepokojone tym nawałem nieprzyjemnych wiadomości. Pani Marta ciszej zapytała:
— Powiedz nam, pani, tak szczerze: jeżeli ten człowiek ma pomieszanie, może nie jest bezpiecznie chodzić tam osobom, których nie zna jeszcze?
— A broń Boże! A toć to łagodne jak baranek. Wariat, ale nieszkodliwy. Zresztą, prawdę mówiąc, na taką wariację chorują prawie wszyscy, tylko ci, co mają przytomność, nie śmieją tak bardzo do niej się przyznawać.
— Cóż to za rodzaj obłąkania? — zapytałam ciekawie.
— Ano, chciałby mieć dużo pieniędzy, a wtedy obiecuje, że cudów dokaże. Albo to on jeden? Każdemu tak się wydaje. Każdy mówi: Oho! żebym ja był bogaty, zrobiłbym to i tamto! Tymczasem widzimy ludzi bardzo bogatych, i ci najmniej robią. Otóż ja paniom powiem, co według mnie musiało naszemu biedakowi napędzić tej choroby: i on podobno dawniej miał miliony, stracił wszystko, desperacja pomieszała mu zmysły i nie dziwota, że teraz śni mu się o milionach. Tak to, kto za młodu nie przywykł do biedy, nie umie jej potem znosić. Ale zawsze jeszcze będzie mu lepiej niż drugim, bogaci o nim nie zapomną, a o tych, co nigdy nic nie mieli, to i pamiętać kto nie ma.
Z tą gorzką sentencją gospodyni zamknęła drzwi od kuchni, na której progu toczyła z nami rozmowę.
Dochodząc do schodów, pani Marta rzecze:
— Cóż ci się zdaje z gadania naszej kuchennej filozofki? Co to będzie za rodzaj człowieka?
— Prawdę mówiąc — odpowiem — preliminaria niezbyt zachęcające. Jednak w tym całym obrazie nie widzę jeszcze dowodów obłąkania. Prawie wszyscy wielcy ludzie uchodzili u współczesnych...
— Oho! — przerwie moja towarzyszka — to już zdanie z książek; wierz mi, więcej było i będzie wariatów, co chcą uchodzić za wielkich ludzi, niż wielkich ludzi, co by uchodzili za wariatów. Zresztą nie upieram się, zobaczymy. Co mię sto razy więcej zastraszyło, to owo porównanie do sita... Jeżeli z niego utracjusz, kłaniam uniżenie, wszystko, co zrobimy, na nic się nie przyda. Ale nie przesądzajmy z góry; trzeba nam się tylko zachować bardzo, oj, bardzo ostrożnie...
Tymczasem wstępowałyśmy na schody, które wcale nie są kręte ani drabiniaste, jak by kto mógł przypuścić; wprawdzie źle utrzymane i popaczone od starości, porządnie skrzypią pod nogami, ale bardzo wygodnie i prędko doprowadziły nas do szarych drzwiczek, poza którymi przedstawił nam się pokój, także zupełnie odmienny od obrazów, jakich się spodziewałam.
Sądziłam, że znajdę jedno z owych ciemnych, ukośnie ściętych poddaszy, gdzie trzeba się co chwila schylać, aby głowę uchronić od kanciastych belek, gdzie oko się błąka w kątach, do których światło nigdy nie dochodzi, a stopy grzęzną w jakiejś warstwie miękkiej, której dna nie można nigdy znaleźć.
Tymczasem zobaczyłam prawdziwy pokój, widny, suchy, z podłogą i sufitem. Ściany nie tylko bielone, ale malowane; wprawdzie to malowanie musi liczyć przynajmniej z pół wieku, można przecież jeszcze rozeznać niebieskawe cętki. W głębi okno spore i całe. W rogu piec z ziejącym kominkiem, obłamanym i straszliwie okopconym.
Przy wszystkich ścianach stały jakieś ogromne ramy czy dekoracje, starannie pozakrywane zbutwiałymi oponami 10 , z których kilka było kirowej czarności.
Dziwna rzecz, mimo śladów dawniejszej wygody, mimo pełnego oświetlenia, te cztery kąty i piec piąty, wiejące nieopisanym pustkowiem, te nieodgadnione rusztowania, a nade wszystko czarne plamy na murach przejęły mnie takim wstrętem, że zawahałam się u progu.
Prawdziwa ruina ma swoją poezję, ale takie zniszczenie jeszcze nie dokończone to jakby gangrena tocząca żywe ciało.
Podziemie lub poddasze, gdzie jakiś Job 11 dogorywa, to okropność zupełna, to tragedia, przed którą dusza korzy się, uznając Nemezis lub Opatrzność.
Taki pokój to połowiczna okropność, mieszanina prozy i patosu, melodramat, z którego widz wychodzi pełen goryczy i zwątpienia. Zdaje mi się, że w takich pokojach najczęściej spełniają się samobójstwa i najłatwiej rodzą się legendy o strachach.
Może do tego wstrętu przyłożyła się i atmosfera pokoju, cała przesycona dziwnymi gazami, jakby w laboratorium chemicznym lub aptece.
Oho! pomyślałam sobie, jeżeli mój uczony bawi się w alchemię, to nic nie pozostaje, tylko kieszeń dobrze trzymać i co sił uciekać, bo wiadomo, że na robienie złota trzeba złota i jeszcze złota, do nieskończoności. Ej, chyba nie... Któż by w naszym wieku śmiał jeszcze odgrzewać ten przestarzały koncept? A jednak...
To „jednak” błysło mi w myśli na widok szklanych naczyń poustawianych przed kominkiem; były to owe „banie z wykręcanymi szyjami”, w których, na wielki mój postrach, poznałam prawdziwą retortę i dwa alembiki.
Nie stało jednak czasu na dłuższe rozmysły. Zapomniałam o wszystkim, spostrzegłszy mieszkańca pokoju.
W głębi, pod oknem, stał fotel, a raczej szkielet fotelu, który musiał pochodzić z jakiejś pańskiej siedziby; na poręczach, niegdyś pozłacanych, świeciły jeszcze prątki czerwonawe, a na wysłaniu wyblakły safian wisiał w strzępki, spoza których włos wylewał się kudłatymi pękami. Na fotelu siedział człowiek, a raczej cień człowieka, z twarzą jak wosk żółtawą, przejrzystą, obumarłą, tylko oczy świeciły, sprawiając przerażające wrażenie, jakby kto żywe źrenice obsadził w głowie lalki. Przód czaszki, zupełnie obnażony, świecił na kształt słoniowej kości, tylko przy skroniach włosy siwiuteńkie spływały dwoma białymi kosmykami.
Ubrany był w tużurek niegdyś aksamitny, tabaczkowy, pod samą szyją zapięty. Od stóp do głów ubiór jego wyglądał już także na cień odzieży doprowadzonej do ostatecznych granic znoszenia i wycieńczenia. Zdawało się, że dosyć dmuchnąć, aby cała ta postać razem z pokojem i z domem w pył się rozsypała.
Toteż przystępowałyśmy do niego z obawą i jakby z ostrożnością. Przybity osłabieniem czy myślami, nie spostrzegł naszego wejścia; dopiero ujrzawszy nas przed sobą ocknął się, uśmiechnął z uprzejmością człowieka światowego i obie ręce wpił w poręcze dla podźwignienia się z fotelu. Pani Marta swoim grubym poczciwym głosem zabroniła mu tej grzeczności niewczesnej u chorego; z ogromnej sakwy, którą wiecznie nosi pod salopą 12 , wydobyła flaszeczkę starego wina, świeże bułki, funt bulionu i różne inne praktyczne przysmaki, które się zwykle w takich razach przynosi.