Читать книгу Branki w jasyrze - Deotyma - Страница 11

Dziecinna psota

Оглавление

Jaś, widząc, że drzwi do komnaty są uchylone, wetknął swoją złotą główkę. Gdy zobaczył, że w pokoju nie ma matki, wsunął się śmielej. Jego uwagę od razu przykuł czarno ziejący otwór, którego nigdy wcześniej nie widział. Z początku chłopiec nieco się przeraził. Powoli jednak ciekawość zwyciężyła. Podszedł bliżej i zaczął się przyglądać, co chwila zerkając ku drzwiom. Czuł, że w każdej chwili może być przyłapany na gorącym uczynku. Kiedy spostrzegł różę jerychońską, wszystko inne mogło już nie istnieć. Róża od dawna go fascynowała; marzył, by się nią pobawić, ale matka nigdy nie pozwalała jej dotykać. A teraz leżała sobie sama na stole i była wyjęta z wody. Wspiął się więc na krzesło, chwycił ją i zaciskając w dłoni, zeskoczył. Z zainteresowaniem przyglądał się zdobyczy.

Z początku trzymał gałązkę delikatnie, potem zaczął badać, skubać i szarpać. Próbował, czy jagody mocno się trzymają, czy nie można choć jednej z nich oderwać i rozłupać. Nagle usłyszał głos matki. Co tu robić? – zastanawiał się przerażony. Położyć różę na miejscu? Za wysoko. W ostatniej chwili, w dziecinnej rozpaczy, cisnął gałązkę do otwartego na oścież schowka. Prawie w tym samym momencie weszła matka, a za nią kochana i nigdy niestrudzona towarzyszka zabaw, Ludmiła. Jaś uczepił się jej sukni i wrzasnął z radości:

– Nareszcie jesteś! Gdzie byłaś? Gdzie się schowałaś?

Ludmiła nie odpowiadała na pytania dziecka. Patrzyła na przyjaciółkę, w której zachowaniu wyczuła coś dziwnego i niepokojącego. Elżbieta na widok otwartej kryjówki zrozumiała swoje sprzeniewierzenie się zaufaniu mężowskiemu. Instynktownie zaryglowała drzwi i zaczęła wstawiać kamienie. Trudno jej było dobrać odpowiednie, ponieważ zapomniała, w jakim porządku były ułożone. Ludmiła pośpieszyła z gorączkową pomocą. Nie pytała o nic, tylko jak najszybciej zabrała się do pracy, starając się zamurować otwór. Jaś patrzył na to wszystko i niczego nie rozumiał. Zastanawiał się, dlaczego obie tak się śpieszą i dlaczego są zdenerwowane. Ktoś zastukał do drzwi. Wreszcie kamienie się złożyły i deszczułka zapadła. Elżbieta odsunęła rygiel i ujrzała Ruperta.

– Któż to zamknął? Na miłość boską, trzeba się naradzić. Już kazałem wszystko do drogi gotować, co najkosztowniejsze zabierać. Może pani jeszcze co każe?

– Chłopów ostrzec – zawołała Elżbieta, przesuwając ręką po czole i zbierając rozproszone myśli. – Wieś całą zawiadomić, niechże i oni uciekają, tu nikt nie powinien zostać!

– Jak to nikt? Ja zostanę! Muszę bronić zamku. Pan mi go powierzył – odparł z dumą Rupert.

– Bronić zamku? A kto nas będzie bronił w drodze? To szaleństwo. Ilu masz ludzi? Trzydziestu? Cóż to znaczy przeciw Tatarom. Niech wezmą te mury, niech je zniszczą, spalą, byle wszyscy się uratowali.

Rupert po chwili wahania musiał przyznać jej rację, bo nic już nie odpowiedział. Spuścił głowę i wybiegł. Razem z nim wymknął się Jasio. Na dziedzińcu czekało go wiele atrakcji: siodłano konie, wytaczano sanie, ładowano juki i skrzynki; panował rwetes i zamieszanie.

– Może źle, że zamurowałam cały nasz majątek. Bezpieczniej byłoby zabrać… Może jeszcze wyjąć? – zastanawiała się na głos Elżbieta.

– Nie ma czasu, nie ma czasu – ponaglała Ludmiła. – Przecież murów nie będą rozbijali… Kiedyś to wszystko odnajdziesz. Teraz zabieraj, co możesz, i w drogę!

– Więc oni są tak blisko?

– Nie wiem. Widziałam ogromne łuny, ale trudno ocenić, jak daleko świeci łuna. Może są gdzieś daleko… A może wcale nie przyjdą… Najczęściej pojawiają się tam, gdzie się ich nikt nie spodziewa, jak w tym nieszczęsnym Witowie…

– Jak to w Witowie? – zdziwiła się Elżbieta, nic jeszcze nie wiedząc o losach tego miejsca ani o pobycie Ludmiły w klasztorze. – Przecież zostawiłam cię u królowej.

Tu Ludmiła w bezładnych słowach zaczęła opowiadać o wszystkim, co się wydarzyło, kiedy na dziedzińcu odezwał się wielki dzwon na trwogę.

– O Boże! – krzyknęła Ludmiła. – To zupełnie jak tam, w Witowie…

– Nie bój się, Ludko. To chłopów zwołują, to dla nich znak, że zbliża się niebezpieczeństwo.

Istotnie, na odgłos dzwonu ścieżką pod górę zaczęły ciągnąć przestraszone tłumy. Ludzie cisnęli się do bramy, gdzie Rupert informował, jakimi szlakami najlepiej uciekać i z rozkazu Elżbiety rozdawał, co mógł, na drogę: kożuszki i suchary ze składów zamkowych. Wszyscy mieli kierować się ku stronom śląskim. Ale kilka rodzin chłopskich, nie czekając na hasło dzwonu ani na zapomogę, po usłyszeniu pierwszych wieści ruszyło w stronę lasu, wioząc swój dobytek – trochę żelastwa do kośby i żniwa, kilka garnczków, pasiastych poduszek i jakieś szare, bezbarwne toboły. Zewsząd sterczały płowe główki dziecinne, spomiędzy których od czasu do czasu wysuwał się różowy ryjek prosięcia lub gęś wyścibiała szyję.

Rupert, zadziwiająco przytomny i zapobiegliwy, szykował cały dwór na wzór karawany. Naprzód wysłał konno kilku dzielnych pachołków, żeby sprawdzili drogi i sprzątnęli zaspy śnieżne. W tym czasie służba obiegła Elżbietę, pytając, co ma zabrać, a co zostawić?

– Czy już można zamykać? – spytała służąca, stojąc nad czerwonym kufrem.

– Jeszcze nie, zaczekaj. Muszę włożyć różę. Gdzie moja róża? – denerwowała się Elżbieta. – Co to znaczy? Wszak była tu niedawno?

Niewiasty rzuciły się do szukania, odsunęły wielkie krzesła, czołgały się pod stołem, aż w końcu zniecierpliwiona Ludmiła przerwała poszukiwania.

– Ach, dajcie spokój, czy to warto tracić czas?

– I tak, moja pani, jeszcze nie można ruszać – odezwała się jedna z dziewek. – Jegomość Rupert rozkazał faski nadziewać jadłem i beczułkę z winem zatoczyć na sanie. Powiada, że będziemy jechali przez puszczę i musimy się dobrze zaopatrzyć, aby nie pomrzeć z głodu.

W tej chwili Elżbieta, zatrzymując się przy uchylonym oknie, dostrzegła ciżbę chłopów ciągnących pieszo, konno, wasążkami29, niby sieć rozciągnięta na śniegu od stóp góry aż pod same bory. Zaparła co żywo okiennice i zaczęła wołać na służebne:

– Zamykajcie kufry. Wszyscy uciekają. Prędzej, prędzej! Jasiu! I niechże już te dzwony przestaną bić tak przeraźliwie! Gdzie jest Jaś? A, jesteś! Chodź tu, kochanie, już jedziemy.

– A moje zabawki? – wołał chłopczyk, kiedy matka otulała go futrem i chustą.

– Nie warto ich zabierać – powiedziała Ludmiła. – Pojedziemy do wujcia, on ci da cacka, jakich jeszcze nie miałeś. Będziemy w dużym, dużym mieście. Zobaczysz Wrocław, a tam na kramach znajdziesz pełno biczyków, lalek i takich zabawek, o jakich ci się nie śniło.

Ale Jaś, nie dowierzając obiecankom, podniósł z ziemi malutkiego drewnianego konika, który walał się wśród pozostawionych rzeczy. Wkrótce obie panie razem z dzieckiem wyszły na dziedziniec zatłoczony ludźmi i wozami. Przyprowadzano konie, kiedy w bramie pojawił się człowiek blady jak płótno, kiwający rękami na znak, żeby się wstrzymano. Był to jeden z pachołków, których Rupert wysłał w celu torowania drogi.

– Nie można! – krzyknął głosem zachrypłym od zadyszki i strachu. – Już tam są!

– Kto taki?

– Tatary! Jezus, Maryja, Józefie święty! Co to będzie?

– Jest jeszcze droga na Mazury! – krzyknął Rupert i wypadł za bramę, aby się dowiedzieć, czy ta strona pozostała wolna. Niedługo czekał na wiadomość.

Na górę szalonym pędem wracały chłopskie sanie pełne kobiet krzyczących wniebogłosy. Jedna z nich jęczała, przebita śmiertelnie sterczącą na wylot strzałą. Leżała na wózku, który pierwszy wyjechał, i to właśnie mazowieckim szlakiem. Na granicy lasu przywitano go strzałami.

– Jesteśmy otoczeni – rzekł Rupert grobowym głosem. – Zamknięci ze wszystkich stron. Nie pozostało nam nic innego, jak obwarować się w zamku i przynajmniej drogo sprzedać życie.

Na dziedzińcu nastało milczenie. Wszyscy cisnęli się za mury i palisady zamku. Rupert, stojąc przy bramie, wyprawiał niewiasty i dzieci do gospodarczych budynków, mężczyznom naznaczał stanowiska na basztach i pod ostrokołami. Kazał podnieść most, zatarasować bramę i rozciągnąć łańcuchy. Potem poszedł do kuchni i polecił, by w dużych kotłach nastawiono wodę. Na koniec skierował się ku sali, gdzie siedziały panie. Milczały. Nawet Jaś przestał skakać; przestraszony ukrył główkę na łonie matki. Nagle w sali zrobiło się ciemno. Potem coś dziwnie błysnęło i huknęło w okno. Świszcząca strzała mignęła pod pułapem i utkwiła w ławie przed kominkiem.

29

wasążek – mały wasąg, prosty wóz konny o burtach wyplatanych z wikliny. [przypis edytorski]

Branki w jasyrze

Подняться наверх