Читать книгу Nasze wszystkie światła - Джейми Макгвайр - Страница 7

1

Оглавление

Dziewięć okien, dwoje drzwi, ganek dookoła parteru i dwa balkony – to był tylko zewnętrzny wygląd naszego zwalistego piętrowego wiktoriańskiego domu przy Juniper Street. Obłażąca niebieska farba i zakurzone okna zdawały się śpiewać brutalną pieśń o stuleciu bezlitosnych letnich upałów i zimowych mrozów, jakie ten budynek przetrwał.

Oko mi drgnęło, gdy coś mnie połaskotało w policzek, a w następnej chwili skóra stanęła w ogniu. Plasnęłam się dłonią w twarz, zabijając pełznącego po niej czarnego owada. Zatrzymał się tam, by posmakować potu spływającego strużką z włosów. Tata zawsze mawiał, że nie skrzywdziłabym muchy, ale patrząc na dom, który na mnie spogląda, jestem zdolna do dziwnych rzeczy. Strach to niepokonana bestia.

Cykady zgrzytały z gorąca, zamknęłam więc oczy, próbując w ten sposób zablokować dźwięk. Nie cierpiałam płaczu, brzęczenia owadów, odgłosu ziemi wysychającej w czterdziestostopniowym upale. Przez podwórko przewinął się leciutki wietrzyk i na twarz opadło mi parę kosmyków włosów, kiedy tak stałam z granatowym plecakiem z Walmartu u stóp. Ramiona miałam obolałe i obtarte od taszczenia go przez miasto ze szkoły. Niedługo będę musiała wejść do środka.

Tak bardzo starałam się być dzielna, próbowałam się namówić do tego, by wejść i odetchnąć zawiesistym, pełnym kurzu powietrzem, a potem wspiąć się po schodach, które będą skrzypiały przy każdym kroku, ale jak zawsze było mi trudno. Wtem z podwórka na tyłach dobiegło miarowe stukanie, co dało mi wymówkę, by jeszcze nie wchodzić przez podwójne szerokie drewniane drzwi.

Podążyłam za dźwiękiem – coś twardego uderzało w coś jeszcze twardszego, siekiera w drewno, młotek w kość – aż okrążyłam ganek i zobaczyłam chłopaka o brązowej skórze. Walił skrwawioną pięścią w korę naszego starego dębu, którego pień był pięć razy grubszy od niego.

Skąpe liście drzewa nie wystarczały, żeby osłonić chłopaka od słońca, ale on stał tam mimo upału, z przykrótką koszulką usianą plamami od potu. Albo miał coś z głową, albo robił to w jakimś ważnym celu, a kiedy namierzył mnie oczyma o intensywnym spojrzeniu, nie mogłam oderwać od niego wzroku.

Ścisnęłam palce, aby osłonić sobie oczy daszkiem nad czołem – wystarczyło, żeby zamienić chłopaka z konturowej sylwetki w postać o wystających kościach policzkowych, noszącą okulary w okrągłych oprawkach. Nieznajomy porzucił swoje bolesne zajęcie, schylił się i podniósł z ziemi aparat fotograficzny. Wyprostował się i przełożył sobie przez głowę gruby czarny pasek. Aparat zadyndał mu na szyi, kiedy chłopak go puścił i z zakłopotaniem poprawił sobie dłońmi przetłuszczone, sięgające do ramion włosy.

– Cześć – rzucił, a słońce błysnęło przy tym w jego aparacie na zębach.

„Nie mówi głębokim głosem, jakiego można by się spodziewać po kimś, kto okłada pięściami drzewa”.

Trawa połaskotała mnie w palce, klapki zaklaskały o podeszwy moich stóp. Zbliżyłam się o kilka kroków, zastanawiając się, kim on jest i dlaczego stoi na naszym podwórku. Coś w głębi serca podpowiadało mi, żebym uciekała, ale zrobiłam kolejny krok naprzód. Zdarzyło mi się już stawiać czoło znacznie bardziej przerażającym rzeczom.

Moja dociekliwość prawie zawsze zwyciężała z rozsądkiem. Tato mawiał, że przez to podzielę los pewnego nieszczęsnego kotka, którego historię przytoczył mi jako opowieść ku przestrodze. Ciekawość popychała mnie do przodu, lecz chłopak nie poruszył się już więcej ani nie odezwał, tylko cierpliwie czekał, aż tajemnica pokona we mnie instynkt samozachowawczy.

– Catherine! – zawołał tata.

Chłopak ani drgnął. Mrużył oczy w jasnym słońcu, spokojnie obserwując, jak zamieram na dźwięk swojego imienia.

Cofnęłam się kilka kroków, złapałam po drodze plecak i pobiegłam na ganek od frontu.

– Tam jest chłopak – wydyszałam. – Na naszym podwórku.

Tata miał na sobie swoją zwykłą zapinaną na guziki białą koszulę z kołnierzykiem, wygodne spodnie i poluzowany krawat. Ciemne włosy ułożył sobie na żel. Jego zmęczone, ale życzliwe oczy patrzyły na mnie, jakbym zrobiła coś niesamowitego – jeśli liczy się ukończenie pełnej tortur pierwszej klasy szkoły średniej, to miał rację.

– Chłopak, co? – Wychylił się, udając, że wygląda za róg domu. – Ze szkoły?

– Nie, ale widziałam go już wcześniej w okolicy. To ten, co kosi trawniki.

– O. – Tata zsunął mi plecak z ramion. – To siostrzeniec Johna i Leigh Youngbloodów. Leigh mówiła, że zostanie u nich przez lato. Nie rozmawiałaś z nim jeszcze?

Potrząsnęłam głową.

– Czy to znaczy, że chłopcy nie są już obrzydliwi? Nie powiem, że mnie to cieszy.

– Tato, czemu on jest na naszym podwórku?

– Niszczy coś? – wzruszył ramionami.

Znów potrząsnęłam głową.

– W takim razie nie obchodzi mnie, co tutaj robi, Catherine. Pytanie brzmi: dlaczego ciebie to tak interesuje?

– Bo jest obcy i wszedł na nasz teren.

Tata łypnął na mnie.

– Nie jest uroczy?

Skrzywiłam się z niesmakiem.

– Łe. Tatusiowie nie powinni pytać o takie rzeczy. I nie, nie jest uroczy.

Tata pobieżnie przeglądał pocztę. Na jego twarzy, przyprószonej popołudniowym zarostem, pojawił się lekki uśmiech zadowolenia.

– Tylko sprawdzałem.

Odchyliłam się do tyłu, spoglądając na pas trawy oddzielający nasz dom od działki z gołą ziemią, która kiedyś należała do Fentonów, zanim wdowa po panu Fentonie zmarła, a ich dzieci kazały zrównać dom z ziemią.

Mama powiedziała, że cieszy się z tego, ponieważ nie dość, że chałupa śmierdziała z zewnątrz, to w środku było jeszcze gorzej, jakby coś tam w niej zdechło.

– Tak sobie myślałem – zagadnął tata, otwierając drzwi z siatką. – Może w ten weekend wyprowadzimy buicka na przejażdżkę?

– Okej – odpowiedziałam i zaczęłam się zastanawiać, co kombinuje.

Przekręcił klamkę i otwarł drzwi wejściowe, po czym zachęcił gestem, bym weszła.

– Myślałem, że się ucieszysz. Niedługo będziesz mogła rozpocząć naukę jazdy, prawda?

– Masz na myśli, że to ja wyprowadzę buicka na przejażdżkę?

– Czemu nie?

Weszłam za nim do holu, upuszczając na podłogę plecak pełen zeszytów i tego, co pozostało z przyborów szkolnych po całym roku nauki.

– Chyba nie widzę w tym sensu – odparłam. – Nie zanosi się na to, żebym miała kiedyś samochód.

– Możesz jeździć buickiem – odrzekł.

Wyjrzałam przez okno, by sprawdzić, czy chłopak nie przeniósł się, żeby atakować drzewa przed naszym domem.

– Ale ty nim jeździsz.

Tato skrzywił się, zniecierpliwiony moim uporem.

– Możesz brać buicka, gdy ja go nie potrzebuję. Musisz się nauczyć prowadzić, Catherine. Kiedyś w końcu będziesz miała samochód.

– Okej, okej – zgodziłam się. – Chodziło mi tylko o to, że zbytnio się nie śpieszy. Nie trzeba tego robić w ten weekend. No wiesz… jeśli jesteś zajęty.

Pocałował mnie w czubek głowy.

– Nigdy nie jestem zbyt zajęty, Księżniczko. Powinniśmy posprzątać w kuchni i zacząć gotować obiad, zanim mama wróci z pracy.

– Czemu jesteś w domu tak wcześnie? – spytałam.

Żartobliwie zmierzwił mi włosy.

– Ale z ciebie dzisiaj pytalska. Jak minął ostatni dzień w dziewiątej klasie? Domyślam się, że nie zadali wam zadania domowego. Masz jakieś plany z Minką i Owenem?

Potrząsnęłam głową.

– Pani Vowel prosiła, żebyśmy podczas wakacji przeczytali co najmniej pięć książek. Minka się pakuje, a Owen wyjeżdża na obóz naukowy.

– O, faktycznie. Rodzina Minki ma letni dom w Red River. Zapomniałem. Cóż, będziesz mogła spędzać czas z Owenem, gdy wróci.

– Taa. – Straciłam wątek, nie wiedziałam, co jeszcze powiedzieć. Wysiadywanie przed ogromnym płaskim ekranem Owena i oglądanie, jak przechodzi przez kolejne poziomy najnowszej gry, nie wydawało mi się wymarzonym pomysłem na lato.

Minka i Owen byli moimi jedynymi przyjaciółmi od pierwszej klasy, kiedy to każde z nas dostało łatkę dziwaka. Marchewkowa czupryna i piegi Minki przysparzały jej zmartwień, ale gdy w szóstej klasie dostała się do cheerleaderek, poprawiła sobie notowania. Owen większość czasu spędzał przed telewizorem, grając na xboxie i odsuwając sobie grzywkę z oczu, ale jego prawdziwą pasją była Minka. Zawsze będzie jej najlepszym przyjacielem i wszyscy troje udawaliśmy, że wcale się w niej nie kocha.

– Cóż, to chyba nie będzie problem, co? – zapytał tato.

– Z czym?

– Z książkami.

– O. – Otrząsnęłam się i wróciłam do rzeczywistości. – Nie.

Popatrzył na mój plecak.

– Lepiej go podnieś. Mama się wścieknie, jeśli znowu się o niego potknie.

– Zależy, w jakim będzie nastroju – mruknęłam pod nosem. Wzięłam plecak z podłogi i przycisnęłam go sobie do piersi. Tata zawsze mnie ratował przed mamą.

Spojrzałam w górę schodów. Światło słońca wlewało się przez okno na końcu korytarza. Unoszące się w jasnej smudze drobiny kurzu wywoływały we mnie potrzebę wstrzymania oddechu. Powietrze było zastałe i stęchłe jak zawsze, lecz upał jeszcze pogarszał sprawę. Na karku uformowała mi się strużka potu i popłynęła w dół, natychmiast wsiąkając w bawełnianą bluzkę.

Gdy wspinałam się na piętro, drewniane schody jęczały nawet pod moim pięćdziesięciokilogramowym ciężarem. Poczłapałam przez korytarz prosto do swojej sypialni i położyłam plecak na podwójnie szerokim łóżku.

– Czy klimatyzacja wysiadła? – spytałam, schodząc z powrotem na dół.

– Nie. Po prostu ją wyłączam, kiedy nikogo nie ma w domu, żeby obciąć koszty.

– Na górze nie da się oddychać.

– Właśnie włączyłem. Zaraz się ochłodzi. – Tata zerknął na ścienny zegar. – Mama będzie w domu za godzinę. Ruszajmy się.

Wzięłam z miski na stole jabłko i ugryzłam je, a potem żułam, patrząc, jak tata podwija rękawy i puszcza wodę w zlewozmywaku, żeby zeskrobać sobie z rąk brudy dnia. Wyraźnie dużo mu chodziło po głowie – więcej niż zwykle.

– W porządku u ciebie, tato?

– Mhm.

– Co dziś na obiad? – zapytałam niewyraźnie, z ustami pełnymi jabłka.

– Ty mi powiedz. – Skrzywiłam się, a on się roześmiał. – Moja specjalność. Chili z kurczaka z białą fasolką.

– Za gorąco na chili.

– Okej. No to może tacos z szarpaną wieprzowiną?

– Nie zapomnij o kukurydzy – dodałam. Wyrzuciłam ogryzek i zajęłam miejsce taty przy zlewozmywaku.

Napełniłam komorę ciepłą wodą z płynem i podczas gdy woda pieniła się i parowała, zrobiłam obchód po pokojach na parterze, żeby pozbierać brudne naczynia. W bawialni, na tyłach domu, zerknęłam przez okno w poszukiwaniu tamtego chłopaka. Siedział obok pnia dębu i patrzył przez wizjer aparatu na pole za naszym domem.

Zastanawiałam się, jak długo zamierza sterczeć na naszym podwórku. A on nagle odsunął aparat i odwrócił się, przyłapując mnie na podglądaniu. Skierował obiektyw w moją stronę i pstryknął zdjęcie, po czym opuścił aparat i znów na mnie popatrzył. Cofnęłam się, nie wiedząc, czy się speszyłam, czy wystraszyłam.

Wróciłam do kuchni z naczyniami, włożyłam je do zlewu z pozostałymi i zaczęłam szorować. Woda pryskała mi na spódnicę, a podczas gdy piana rozprawiała się z bałaganem, tata marynował pieczeń wieprzową i wstawiał ją do piekarnika.

– Za gorąco na chili z wolnowara, ale nie przeszkadza ci włączenie piekarnika – droczył się ze mną. Wokół pasa miał zawiązany fartuszek mamy, żółty z różowymi kwiatkami, pasującymi do spłowiałej bladoróżowej tapety pokrywającej ściany głównych pokoi.

– Ale z ciebie elegant, tato.

Zignorował moją kpinę i otworzywszy lodówkę, rozpostarł ramiona w dramatycznym geście.

– Kupiłem ciasto!

Lodówka zawarczała cicho w odpowiedzi, przyzwyczajona, że musi mozolnie chłodzić zawartość, gdy ktoś otworzy drzwi. Podobnie jak dom i wszystkie znajdujące się w nim sprzęty, była dwa razy starsza ode mnie. Tata twierdził, że uszczerbienie u dołu dodaje jej charakteru. Niegdyś białe drzwi były pokryte magnesami z miejsc, w których nigdy nie byłam, oraz brudnymi plamami po naklejkach, które mama poprzylepiała w dzieciństwie tylko po to, żeby je poodrywać w dorosłości. Ta lodówka przypominała mi naszą rodzinę: mimo zewnętrznych pozorów rozpadu poszczególne części współdziałały ze sobą i nigdy nie zawodziły.

– Ciasto? – zdziwiłam się.

– By uczcić twój ostatni dzień w dziewiątej klasie.

– To rzeczywiście zasługuje na uczczenie. Całe trzy miesiące bez Presley i jej klonów.

Tato zmarszczył brwi.

– Dziewczyna od Brubakerów wciąż ci załazi za skórę?

– Presley mnie nienawidzi, tato – podkreśliłam, szorując talerz. – Od zawsze.

– O, pamiętam, że kiedyś się przyjaźniłyście.

– W przedszkolu wszyscy się przyjaźnią – burknęłam.

– Jak myślisz, co się stało? – zapytał, zamykając lodówkę.

Odwróciłam się do niego. Zupełnie nie przemawiała do mnie myśl o drobiazgowym rozpatrywaniu każdego etapu, który zmieniał samą Presley i jej podejście do mnie.

– Kiedy kupiłeś ciasto?

Zamrugał i stropił się.

– Co, kochanie?

– Miałeś wolny dzień?

Przywołał na twarz swój najlepszy sztuczny uśmiech – z takich, co to nie obejmują oczu. Próbował mnie chronić przed czymś, z czym – jak sądził – moje zaledwie piętnastoletnie serce sobie nie poradzi. Poczułam ucisk w piersi.

– Zwolnili cię.

– Takie czasy, kochana. Cena ropy spada od miesięcy. Byłem po prostu jednym z siedemdziesięciu dwóch zwolnionych w moim dziale. Jutro będzie ich więcej.

Spuściłam wzrok na talerz do połowy zanurzony w mętnej wodzie.

– Nie jesteś po prostu jednym z siedemdziesięciu dwóch.

– Będzie w porządku, Księżniczko. Daję słowo.

Spłukałam pianę z talerza, który miałam w ręce, i spojrzałam na zegar, uświadamiając sobie, dlaczego tata tak dzisiaj pilnuje czasu. Niedługo wróci mama i będzie jej musiał powiedzieć. Zawsze mnie przed nią ratował i choćbym nie wiedzieć jak próbowała zrobić dla niego teraz to samo, tym razem nie było sposobu, by ją udobruchać.

Właśnie z powrotem przyzwyczajaliśmy się do tego, że słychać śmiech mamy, że podczas obiadu każde z nas omawia swój dzień, zamiast narzekać na rachunki do zapłacenia.

Położyłam czysty talerz na blacie.

– Wierzę ci. Coś znajdziesz.

Jego duża dłoń miękko opadła na moje ramię.

– Jasne, że znajdę. Dokończ zmywanie i zetrzyj blaty, a potem wynieś za mnie śmieci, dobrze?

Kiwnęłam głową i wtuliłam się w niego, kiedy całował mnie w policzek.

– Włosy ci podrosły. To dobrze.

Mokrymi palcami przesunęłam sobie kilka płowych kosmyków na twarz.

– Może trochę.

– Zapuścisz je w końcu? – spytał z nadzieją w głosie.

– Wiem, że wolałbyś długie.

– Przyznaję się. – Dźgnął mnie żartobliwie w bok. – Ale miej taką fryzurę, jaką lubisz. To twoje włosy.

Wskazówki zegara kazały mi się uwijać szybciej, a jednocześnie zastanowić, dlaczego tata chce, żeby mama przyszła do czystego domu, w którym obiad czeka na stole. „Po co tak się starać o jej dobry nastrój, skoro i tak go zaraz zepsuje złą nowiną?”

Jeszcze kilka miesięcy temu mama zamartwiała się o pracę taty. Nasze miasteczko kiedyś było rajem dla emerytów, ale stopniowo podupadało – zbyt wielu ludzi i za mało miejsc zatrudnienia. Pojawiła się duża rafineria ropy w pobliskim mieście, a większość biur i tak już została przeniesiona do Teksasu.

– Przeprowadzimy się? – zapytałam, odkładając ostatni rondel. Na myśl o tym zaświtała mi iskierka nadziei.

Tata zachichotał.

– Przeprowadzka wymaga pieniędzy. Ten stary dom należy do rodziny mamy od tysiąc dziewięćset siedemnastego roku. Pewnie nigdy by mi nie wybaczyła, gdybyśmy go sprzedali.

– Przecież i tak trzeba go będzie sprzedać. Jest dla nas za duży.

– Catherine?

– Tak?

– Nie wspominaj przy mamie o sprzedaży domu, dobrze? Tylko ją bardziej zdenerwujesz.

Kiwnęłam głową, wycierając blaty. Dokończyliśmy sprzątanie w milczeniu. Tata zdawał się zagubiony w myślach, przypuszczalnie układał sobie w głowie słowa, którymi oznajmi nowinę. Zostawiłam go samego, widząc, jaki jest zdenerwowany. Sama z kolei zaczęłam się martwić, ponieważ stał się profesjonalistą, jeśli chodzi o uspokajanie jej wybuchów, jej bezsensownych tyrad. Kiedyś mi się wygadał, że doskonali swoje strategie od czasów szkoły średniej.

Gdy byłam mała i tato kładł mnie spać, co najmniej raz na tydzień opowiadał mi o tym, jak się w niej zakochał. Poprosił ją, żeby za niego wyszła już w pierwszym tygodniu dziewiątej klasy, i bronił przed przykrościami, jakie znosiła od dręczycieli ze względu na hutę należącą do jej rodziny. Produkty uboczne wytopu przesączały się do gleby oraz wody gruntowej i za każdym razem, gdy czyjaś mama zachorowała albo u kogoś zdiagnozowano raka, winę zrzucano na Van Metersów. Tata powiedział, że mój dziadek był okrutnym człowiekiem, ale najgorzej traktował mamę, dlatego poczuli wielką ulgę, gdy zmarł. Tata ostrzegł mnie, żebym nigdy przy niej o tym nie wspominała i starała się cierpliwie znosić jej, jak to nazywał, „wybuchy”. Próbowałam więc, jak umiałam, ignorować jej napady wściekłości i kierowane do taty złośliwe uwagi. To, co sama kiedyś przeżyła, wciąż było widoczne w jej oczach, nawet dwadzieścia lat po śmierci dziadka.

Na podjeździe zachrzęścił żwir pod kołami lexusa mamy, gwałtownie przywracając mnie do rzeczywistości. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i mama się pochyliła, by podnieść coś z podłogi wozu. Stojąc z workami na śmieci w obu rękach, patrzyłam, jak mama szuka czegoś gorączkowo. Włożyłam pełne worki do kubła koło garażu i zamknęłam pokrywę, po czym wytarłam sobie ręce o dżinsowe spodenki.

– Jak ci minął ostatni dzień dziewiątej klasy? – zagadnęła mama, przerzucając sobie torebkę przez ramię. – Nie będziesz już postacią w dolnej części słupa totemicznego.

Uśmiech rozjaśnił jej zaróżowione, pełne policzki, ale ledwie trzymała się na nogach, idąc ostrożnie po żwirze na wysokich obcasach w stronę frontowej furtki. W ręce niosła małe opakowanie z apteki, już otwarte.

– Cieszę się, że mam to za sobą – odparłam.

– Oj, było aż tak źle?

Ścisnęła pęk kluczy w dłoni, pocałowała mnie w policzek, po czym zatrzymała się jak wryta na ganku. W rajstopach puściło jej oczko – pięło się od kolana pod spódnicę. Spiralny czarny kosmyk włosów wymknął się z wysoko upiętego koka i opadał na twarz.

– A jak… jak tobie minął dzień? – spytałam.

Mama od dziewiętnastego roku życia pracowała w bankowym drive-through. Dojazd zajmował jej tylko około dwudziestu minut i wykorzystywała ten czas na odprężenie, ale najlepszym określeniem, jakie miała dla dwóch kobiet, z którymi pracowała, było „nadęte raszple”. Budyneczek drive-through nie przylegał do głównego gmachu First Banku i przebywanie w maleńkiej przestrzeni dzień w dzień z tymi samymi osobami wyolbrzymiało każdy problem.

Im dłużej tam pracowała, tym więcej potrzebowała tabletek. Otwarta paczka w jej ręce niezbicie wskazywała na to, że miała za sobą zły dzień, choćby chodziło tylko o rozpamiętywanie tego, że życie nie potoczyło jej się tak, jak planowała. Mama zwyczajowo skupiała się na negatywach. Próbowała to zmienić. Większość półek naszej biblioteczki zajmowały takie książki, jak: Znaleźć zadowolenie czy Jak sobie radzić z gniewem w zdrowy sposób. Mama medytowała i brała długie kąpiele przy kojącej muzyce, ale jej gniew wkrótce i tak wyrywał się na powierzchnię. Zawsze się tlił, bulgotał w środku, narastał, czekając, aż ktoś lub coś da mu ujście.

Teraz wydęła dolną wargę i zdmuchnęła z twarzy niesforny kosmyk.

– Tato jest w domu – zauważyła.

– Wiem.

Nie oderwała oczu od drzwi.

– Dlaczego?

– Gotuje obiad.

– O Boże. O, nie. – Popędziła po schodach do wejścia i szarpnęła siatkowe drzwi, po czym trzasnęła nimi za sobą.

Początkowo ich nie słyszałam, ale po krótkim czasie spanikowane krzyki mamy sączyły się już przez ściany. Stałam na podwórku przed domem, słuchając, jak wrzaski narastają, a tata stara się uspokoić żonę, lecz ona nie dopuszcza go do głosu. Żyła w świecie złożonym z „co, jeśli”, a tata trafił akurat w to, co stało po prawej stronie przecinka.

Zamknęłam oczy i wstrzymałam oddech w nadziei, że lada moment sylwetki w oknie się złączą i mama wypłacze się w ramionach taty, aż atak jej minie.

Podniosłam wzrok na dom, na treliaż pokryty martwą winoroślą, na biegnącą wokół domu barierkę domagającą się odmalowania. Moskitiery w oknach były zabite kurzem, deski na ganku wymagały wymiany. W miarę jak słońce przesuwało się po niebie, zewnętrzny wygląd stawał się bardziej złowieszczy. Nasz dom – największy w tym kwartale i jeden z największych w miasteczku – rzucał potężny cień. Mama mieszkała tu od urodzenia i budynek wcześniej należał do jej rodziny, lecz nigdy nie roztaczał domowej atmosfery. Miał za dużo pokoi i zbyt wiele przestrzeni do wypełnienia echem oraz wzburzonymi szeptami, których rodzice daremnie chcieli mi oszczędzić.

W takich chwilach jak ta tęskniłam za tamtym przyciszonym gniewem. Teraz, wezbrany, wylewał się na ulicę. Mama wciąż chodziła tam i z powrotem, a tata stał przy stole, błagając, by go wysłuchała. Wrzeszczeli, a tymczasem cienie drzew przesuwały się po podwórku, aż słońce zawisło tuż nad horyzontem. Świerszcze zaczęły ćwierkać, dając znak, że blisko już do zachodu. W brzuchu mi burczało, gdy nerwowo skubałam trawę – postanowiłam usiąść na naszym nierównym chodniku, nagrzanym jeszcze od letniego słońca. Niebo zabarwiło się różowymi i purpurowymi plamami, na podwórku zasyczały zraszacze, ale nie zanosiło się na szybki koniec wojny.

Samochody zapuszczały się na Juniper Street tylko po to, żeby ominąć korki tworzące się w miasteczku po szkole. Kiedy wszyscy skończyli już pracę czy lekcje i rozjechali się do domów, z powrotem stawaliśmy się zacisznym zakątkiem.

Usłyszałam za sobą kliknięcie i dźwięk przewijania. Odwróciłam się. Chłopak z aparatem stał po przeciwnej stronie drogi, nadal trzymając w ręce swoje dziwaczne urządzenie. Znowu je uniósł i pstryknął kolejną fotkę, z obiektywem wycelowanym we mnie.

– Mógłbyś przynajmniej robić te zdjęcia ukradkiem – prychnęłam.

– Dlaczego miałbym się ukrywać?

– Ponieważ fotografowanie kogoś nieznajomego bez pozwolenia jest obrzydliwe.

– Kto tak mówi?

Odwróciłam się, urażona takim pytaniem.

– Wszyscy. Wszyscy tak uważają.

Zasłonił obiektyw przykrywką i zszedł z krawężnika na jezdnię.

– No, wszyscy nie widzieli tego, co ja przez obiektyw, a to na pewno nie było obrzydliwe.

Zgromiłam go wzrokiem, próbując dociec, czy to był z jego strony komplement, czy coś innego. Ręce nadal miałam skrzyżowane na piersi, ale zdobyłam się na łagodniejszą minę.

– Mój tata powiedział, że jesteś siostrzeńcem męża pani Leigh.

Kiwnął głową i zaraz poprawił sobie okulary, przesuwając je w górę na błyszczącym nosie.

Zerknęłam w bok, na sylwetki rodziców w oknie, po czym znów spojrzałam na niego.

– Przyjechałeś tutaj na lato?

Znowu przytaknął skinieniem.

– Umiesz mówić? – syknęłam wściekle.

Wyszczerzył się w rozbawionym uśmiechu.

– Dlaczego jesteś taka zła?

– Nie wiem – odwarknęłam i ponownie zamknęłam oczy. Wzięłam głęboki wdech, po czym zerknęłam spod rzęs. – Ty nigdy się nie wściekasz?

Przestąpił z nogi na nogę.

– Chyba tak jak każdy. – Ruchem głowy wskazał mój dom. – Czemu tak wrzeszczą?

– Mój, em… tato stracił dziś pracę.

– Pracuje w rafinerii ropy? – spytał.

– Pracował.

– Tak jak mój wujek… do dziś. – Nagle wydał mi się stropiony, niepewny. – Nie mów nikomu.

– Umiem dotrzymać tajemnicy. – Wstałam i otrzepałam sobie spodenki. Nie odezwał się, więc przedstawiłam się niechętnie: – Jestem Catherine.

– Wiem. A ja Elliott. Chcesz się ze mną przejść do Brauma na lodowego rożka?

Był ode mnie o pół głowy wyższy, ale wyglądało, jakby ważył tyle samo, co ja. Ręce i nogi miał zbyt długie i chude, poza tym nie dorósł jeszcze do swoich uszu. Wysoko osadzone kości policzkowe wystawały na tyle, by same policzki wydawały się zapadnięte, a długie, strąkowate włosy nie przydawały uroku owalnej twarzy.

Przeszedł przez spękany asfalt, a ja pchnęłam furtkę, oglądając się przez ramię. Dom wciąż na mnie patrzył, będzie czekał, aż wrócę.

Rodzice nadal krzyczeli. Gdybym weszła do środka, przestaliby na krótką chwilę, żeby przenieść się z kłótnią do sypialni, a to oznaczałoby tylko tyle, że przez resztę wieczoru słuchałabym stłumionego gniewu mamy.

– Jasne – odpowiedziałam, odwracając się z powrotem do Elliotta. Wyraźnie go zaskoczyłam. – Masz pieniądze? Oddam ci później. Nie wejdę tam teraz po portfel.

Kiwnął głową i na dowód poklepał się po kieszeni.

– Ja stawiam – rzekł. – Koszę trawę dla sąsiadów.

– Wiem.

– Wiesz? – zdziwił się z lekkim uśmiechem.

Skinęłam głową, wcisnęłam palce w płytkie kieszenie dżinsowych spodenek i po raz pierwszy w życiu wyszłam poza podwórko bez pozwolenia.

Elliott szedł obok mnie, ale zachowywał pełen szacunku dystans. Nie odezwał się przez półtorej przecznicy, a potem usta mu się już nie zamykały.

– Podoba ci się tu? – spytał. – W Oak Creek?

– Nie za bardzo.

– A w szkole? Jak w niej jest?

– Porównałabym to do tortury.

Kiwnął głową, jak gdybym potwierdziła jego podejrzenia.

– Moja mama tu dorastała i zawsze opowiadała, jak strasznie nienawidziła tego miejsca.

– Czemu?

– Większość dzieciaków z Pierwszego Narodu* chodziła do osobnej szkoły. Mama i wujek John jako jedyni w Oak Creek poszli do szkoły ogólnej. Mieli przez to dużo przykrości, reszta obrzydzała im życie.

– Niby… jak? – bąknęłam.

Zmarszczył brwi.

– Demolowali im dom i samochód. Ale dowiedziałem się o tym od wujka Johna. Mama mówiła mi tylko, że rodzice są tu małoduszni, a dzieci jeszcze gorsze. Nie bardzo wiem, jak to pogodzić.

– Co pogodzić?

Opuścił wzrok na drogę.

– To, że wysłała mnie do miejsca, którego nienawidzi.

– Dwa lata temu poprosiłam o walizkę jako prezent na Boże Narodzenie. Tata kupił mi cały zestaw. Spakuję się, gdy tylko przyjdę do domu po końcowym rozdaniu świadectw, wyjadę i nigdy nie wrócę.

– Czyli kiedy? Kiedy kończysz szkołę?

Westchnęłam.

– Zostały mi jeszcze trzy lata.

– Więc jesteś dopiero po pierwszej klasie, tak? Ja też.

– Ale przyjeżdżasz tutaj co roku na lato? Nie brakuje ci kolegów?

Wzruszył ramionami.

– Moi rodzice dużo się kłócą. Lubię tutaj przyjeżdżać. Tak tu spokojnie.

– Skąd jesteś?

– Z Oklahoma City. Z okręgu szkolnego Yukon.

– Naprawdę? Grywamy z wami w futbol.

– Mhm. Wiem, wiem. Tłuczecie Yukon. Widziałem transparenty Oak Creek.

Stłumiłam uśmiech. Kilka z tych transparentów zrobiłam z Minką i Owenem na spotkaniach klubu kibica po szkole.

– A ty jesteś zawodnikiem?

– Taa, od siedmiu boleści. Ale robię postępy. Tak przynajmniej twierdzi trener.

Nad nami rozbłysnął szyld Brauma, roztaczając różowo-białą neonową poświatę. Elliott otworzył szeroko drzwi i owionął mnie chłód klimatyzacji.

Stopy mi wrosły w czerwone płytki podłogi. Powietrze było przesycone cukrem i tłuszczem, przy stołach obiadowych siedziały rodziny, omawiając plany na lato. Koło jednego z większych stołów stał pastor Kościoła Pierwszych Chrześcijan. Ręce trzymał złożone na wysokości pasa, przygniatając nimi czerwony krawat, i informował kilka swoich owieczek o wydarzeniach z parafii oraz wyrażał rozczarowanie poziomem wody w pobliskim jeziorze.

Elliott podszedł ze mną do lady. Gestem zachęcił, żebym zamówiła pierwsza. Przy kasie stała Anna Sue Gentry. Jej farbowany na blond kucyk zakołysał się, kiedy zrobiła przedstawienie, taksując nas dwoje.

– Kto to jest, Catherine? – zapytała, unosząc brew na widok aparatu dyndającego na szyi Elliotta.

– Elliott Youngblood – przedstawił się, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

Anna Sue zupełnie przestała się zwracać do mnie. Jej duże zielone oczy rozbłysły, kiedy stojący obok mnie wysoki chłopak udowodnił, że nie boi się do niej odezwać.

– A kim ty jesteś, Elliott? Kuzynem Catherine?

Skrzywiłam się na myśl o tym, co też mogło ją przywieść do takiego wniosku.

– Co?

Wzruszyła ramionami.

– Macie włosy prawie takiej samej długości. To samo okropne strzyżenie. Pomyślałam, że to może rodzinne.

Elliott popatrzył na mnie bynajmniej niezbity z tropu.

– Moje są trochę dłuższe – zauważył.

– Więc nie kuzyni – skonkludowała Anna Sue. – Przehandlowałaś Minkę i Owena za tego tu?

– Jestem sąsiadem. – Elliott, wciąż nieporuszony, wsunął ręce w pojemne kieszenie szortów w kolorze khaki.

Anna Sue zmarszczyła nos.

– To co, uczysz się w domu, że nie chodzisz do szkoły?

Westchnęłam.

– Przyjechał na wakacje do ciotki. Czy możemy już złożyć zamówienie?

Przeniosła ciężar ciała z jednego biodra na drugie, obiema rękami trzymając się kasy. Jej kwaśna mina wcale mnie nie zdziwiła. Anna Sue przyjaźniła się z Presley. Wyglądały podobnie – z tym samym odcieniem blond włosów, stylem i oczami podkreślonymi grubą czarną kredką – no i robiły tę samą minę, gdy byłam w pobliżu.

Elliott najwyraźniej nie zwrócił na to uwagi. Wskazał tablicę nad głową kasjerki.

– Poproszę deser lodowy bananowo-karmelowy.

– Z orzechami? – zadała obowiązkowe pytanie Anna Sue.

Kiwnął głową, a potem spojrzał na mnie.

– Catherine?

– Proszę sorbet pomarańczowy.

Przewróciła oczami.

– Wyrafinowany gust. Coś jeszcze?

Elliott zmarszczył brwi.

– Nie.

Czekaliśmy, podczas gdy Anna Sue podniosła przeszkloną pokrywę zamrażarki i zagłębiła okrągłą łyżkę w sorbecie. Kiedy uformowała kulkę i ułożyła ją w waflu, wręczyła mi loda, po czym zaczęła przygotowywać deser dla Elliotta.

– Chyba mówiłeś, że idziemy na lodowe rożki? – zagadnęłam.

Wzruszył ramionami.

– Zmieniłem zdanie. Pomyślałem, że miło będzie posiedzieć przez chwilę w klimie.

Anna Sue westchnęła, stawiając pucharek Elliotta na ladzie.

– Deser lodowy bananowo-karmelowy.

Chłopak wybrał stolik przy oknie i podał mi kilka papierowych serwetek, po czym zaraz dorwał się do swojego waniliowo-karmelowego kremu, jakby przymierał głodem.

– Może powinniśmy byli zjeść obiad – podsunęłam.

Podniósł wzrok i starł sobie czekoladę z brody.

– Jeszcze możemy zamówić.

Spojrzałam na mój topniejący sorbet.

– Nie powiedziałam rodzicom, że wychodzę. Pewnie powinnam niedługo wrócić do domu… Choć zapewne nawet nie zauważyli, że mnie nie ma.

– Słyszałem, jak się kłócą. Jestem w tym ekspertem. Moim zdaniem zanosi się na całą noc.

Westchnęłam.

– Nie skończy się, dopóki on nie znajdzie pracy. Mama jest trochę… neurotyczką.

– Moi rodzice w kółko kłócą się o pieniądze. Tata uważa, że jeśli nie zarabia czterdziestu dolarów na godzinę, to nie ma sensu pracować. Jakby jeden dolar nie był lepszy niż nic. No i raz po raz go zwalniają.

– Czym się zajmuje?

– Jest spawaczem. To naprawdę niesamowite, bo często nie ma go w domu.

– To kwestia dumy – stwierdziłam. – Mój tato coś znajdzie. Mamusia czasami świruje.

Uśmiechnął się do mnie.

– Co?

– „Mamusia”. To słodkie.

Opadłam na oparcie krzesła, czując, jak mi płoną policzki.

– Nie lubi, kiedy nazywam ją mamą. Mówi, że próbuję udawać starszą, niż jestem. „Mamusia” wyrwało mi się z przyzwyczajenia.

Z rozbawieniem patrzył, jak się wiercę na krześle, aż w końcu powiedział:

– Ja do swojej mówię „mamo”, odkąd zacząłem gadać.

– Przykro mi. Wiem, że to dziwne. – Odwróciłam wzrok. – Mamusia zawsze miała szczególne upodobania.

– Dlaczego ci przykro? Przecież powiedziałem, że to słodkie.

Poruszyłam się z zakłopotaniem. Wsunęłam sobie wolną rękę pomiędzy kolana.

Klimatyzacja hulała na całego, jak w większości miejsc publicznych w Oklahomie latem. W zimie człowiek ubierał się na cebulkę, bo w środku za bardzo grzali. W lecie nosiło się kurtkę, ponieważ w pomieszczeniach było za zimno.

Zlizałam sobie orzeźwiającą słodycz z ust.

– Nie byłam pewna, czy się nie wywyższasz.

Elliott zaczął coś mówić, lecz w tym momencie do naszego stolika podeszła grupka dziewczyn.

– Oj! – odezwała się Presley, dramatycznym gestem dotykając swojej klatki piersiowej. – Catherine znalazła sobie chłopaka. Tak mi teraz głupio, bo myślałyśmy, że kłamiesz za każdym razem, kiedy mówiłaś, że go nie ma w mieście.

Trzy jej wierne kopie – Tara, Tatum Martin i Brie Burns – zachichotały, odrzucając rozjaśniane blond loki. Tara i Tatum były identycznymi bliźniaczkami, wszystkie jednak robiły, co mogły, by upodobnić się do Presley.

– Jeśli nie w mieście, to może za miastem? – podsunęła Brie. – Może w rezerwacie?

– W Oklahomie nie ma rezerwatów – burknęłam, oburzona jej głupotą.

– Właśnie że są – upierała się Brie.

– Masz na myśli ziemie plemienne – poprawił ją Elliott, niewzruszony.

– Jestem Presley – przedstawiła się ich szefowa pełnym próżności tonem.

Odwróciłam wzrok, nie chcąc patrzeć, jak się zaznajamiają, ale on nie poruszył się ani nie odezwał, zerknęłam więc z powrotem, ciekawa, co ich zatrzymało. Elliott posyłał mi uśmieszek, ignorując wyciągniętą rękę Presley.

Odęła się i skrzyżowała ramiona.

– Czy Brie ma rację? Mieszkasz w White Eagle?

Elliott uniósł brew.

– To plemienna siedziba Ponkasów.

– No i? – warknęła Presley.

Elliott westchnął, wyraźnie znudzony.

– Jestem Czirokezem.

– Czyli Indianin, tak? Czy White Eagle nie jest dla Indian? – drążyła.

– Po prostu idź sobie, Presley – poprosiłam, bojąc się, że powie coś jeszcze bardziej obraźliwego.

W jej oczach błysnęło podekscytowanie.

– Wow, Kit-Cat. Wyrastamy powoli z gaciorków?

Podniosłam na nią oczy, wzrokiem miotając pioruny.

– Mam na imię Catherine.

Presley poprowadziła swoją paczkę do stolika za przepierzeniem po drugiej stronie sali, nie przestając naśmiewać się ze mnie i Elliotta.

– Przepraszam – szepnęłam. – Robią to tylko dlatego, że jesteś ze mną.

– Bo jestem z tobą?

– Nienawidzą mnie – mruknęłam.

Odwrócił łyżeczkę do góry nogami i chwilę trzymał ją w ustach, bynajmniej niezmieszany.

– Nietrudno zauważyć dlaczego.

Zaczęłam się zastanawiać, co w moim wyglądzie sprawia, że to takie oczywiste. Może właśnie z tego powodu miasto wciąż obwinia mamę i mnie o błędy mojego dziadka. Może wyglądam jak ktoś, kogo trzeba nienawidzić.

– Czemu tak się speszyłaś? – spytał.

– Chyba czepiałam się nadziei, że nie wiesz o mojej rodzinie i o hucie.

– O. Tamto. Ciotka opowiedziała mi o tym lata temu. Myślisz, że to z tego powodu? Że zachowują się wrednie przez starą historię twojej rodziny?

– A niby nie?

– Catherine. – Moje imię zabrzmiało w jego ustach jak lekki, miękki śmiech. – Są o ciebie zazdrosne.

Zmarszczyłam brwi i potrząsnęłam głową.

– Czemu miałyby być o mnie zazdrosne? Jesteśmy biedni jak myszy kościelne.

– Nigdy się nie widziałaś? – rzucił.

Poczułam gorąco na twarzy i spuściłam wzrok. Do tej pory komplementy słyszałam tylko od taty.

– Masz wszystko, czego im brakuje.

Skrzyżowałam ramiona na stole i patrzyłam na ciepłą barwę światła narożnej latarni, mrugającej spomiędzy gałęzi drzewa. To było dziwne uczucie: chcieć usłyszeć więcej i jednocześnie mieć nadzieję, że będzie mówił o czymś innym.

– Nie przeszkadza ci to, co mówiły? – zapytałam zdziwiona.

– Jestem przyzwyczajony.

– I znosisz to bez obrazy?

– Mój wujek John mówi, że ludzie mogą nas zezłościć tylko wtedy, kiedy im na to pozwolimy, a jeśli pozwolimy, dajemy im władzę.

– To dość głębokie.

– Czasami go słucham, chociaż on myśli, że nigdy.

– Co jeszcze mówi?

Odparł bez zająknięcia:

– Że albo wyrabiasz się w tym, że jesteś ponad to, i na ignorancję odpowiadasz wyjaśnieniami, albo naprawdę się wyrabiasz w zgorzknieniu.

Uśmiechnęłam się. Elliott cytował swojego wujka z szacunkiem.

– Więc po prostu nauczyłeś się nie dopuszczać do siebie tego, co ludzie mówią?

– Z grubsza.

– Jak? – Nachyliłam się w jego stronę. Byłam autentycznie ciekawa, miałam nadzieję, że wyjawi mi jakiś magiczny sekret, dzięki któremu Presley i jej przyjaciółki nie będą mnie już z taką ochotą dręczyć.

– O, wściekam się. Mam dość, kiedy ludzie koniecznie muszą mi powiedzieć, że ich prababka była czirokeską księżniczką, albo kiedy słyszę ten głupi kawał, że rodzice dali mi imię od tego, co im się pierwsze rzuciło w oczy po wyjściu z tipi. Wkurza mnie, gdy ktoś nazywa mnie wodzem i kiedy widzę ludzi w pióropuszach noszonych poza naszymi ceremoniami. Ale mój wujek mówi, że powinniśmy albo im współczuć i ich douczać, albo zostawić ich w ignorancji. Poza tym na świecie jest jej zbyt wiele, żeby całą brać do siebie. Gdybym to zrobił, czułbym tylko gniew, a nie chcę być jak moja mama.

– Czy to dlatego waliłeś w nasze drzewo?

Spuścił wzrok, nie chcąc albo nie mogąc odpowiedzieć na to pytanie.

– Wiele rzeczy mi przeszkadza, dokucza – mruknęłam, z powrotem siadając prosto. Zerknęłam na klony w uciętych dżinsowych spodenkach i kwiecistych bluzkach, wariantach tego samego ubrania z tego samego sklepu.

Tata starał się, żebym miała właściwe stroje i odpowiedni plecak, lecz rok po roku mama zauważała, że coraz więcej moich przyjaciółek z dzieciństwa odsuwa się ode mnie. Zaczęła się zastanawiać, co zrobiliśmy nie tak, a wtedy mnie też zaczęło to martwić.

Jeśli mam być szczera, nienawidziłam Presley za to, że ona nienawidzi mnie. Nie miałam serca powiedzieć mamie, że nigdy nie będę do nich pasować. Nie byłam wystarczająco podła w rozumieniu tych małomiasteczkowych, małodusznych dziewuch. Minęło dużo czasu, zanim sobie uświadomiłam, że tak naprawdę tego nie chcę, ale mając piętnaście lat, czasami zastanawiałam się, czy to nie byłoby lepsze niż samotność. Tata nie mógł być wiecznie moim najlepszym przyjacielem.

Odgryzłam kawałek sorbetu.

– Przestań – rzucił Elliott.

– Co mam przestać? – spytałam, czując, jak pomarańczowa pychota rozpuszcza mi się na języku.

– Patrzeć na nie tak, jakbyś bardzo chciała siedzieć tam z nimi. Jesteś od nich lepsza.

Uśmiechnęłam się rozbawiona.

– Myślisz, że o tym nie wiem?

Przełknął to, co chciał teraz powiedzieć.

– A jaka jest twoja historia? – spytałam.

– Moi rodzicie wyjeżdżają na sześć tygodni do jakiegoś zamkniętego ośrodka. Intensywna terapia dla par czy coś takiego. Moim zdaniem ostatni strzał do tego celu.

– A jeśli strzelą i chybią?

Skubnął swoją serwetkę.

– Nie jestem pewien. Mama mówiła, że mogłaby ostatecznie przenieść się ze mną tutaj. Ale to było rok czy dwa lata temu.

– O co się kłócą?

Westchnął.

– Mój tata pije. Nie wynosi śmieci. Mama narzeka i spędza za dużo czasu na Facebooku. Tata mówi, że pije, bo ona nie zwraca na niego uwagi. Mama twierdzi, że cały czas siedzi na Facebooku, ponieważ on z nią nie rozmawia. Czyli najgłupsze bzdury, jakie można sobie wyobrazić. I to się potęguje, jakby przez cały dzień nic, tylko czekali, czego się mogą czepić. Teraz, kiedy znów stracił pracę, jest jeszcze gorzej. Zdaje się, że terapeuta powiedział, że tata lubi się czuć ofiarą, a mama lubi pozbawiać go męskości, cokolwiek to znaczy.

– Powiedzieli ci o tym?

– Nie należą do tych rodziców, którzy kłócą się za zamkniętymi drzwiami.

– To paskudne. Przykro mi.

– Czy ja wiem? – Zerknął na mnie zza okularów. – Nie jest aż tak źle.

Poruszyłam się niespokojnie.

– Chyba powinniśmy już… em… powinniśmy już iść.

Elliott wstał, zaczekał, aż wyjdę zza stolika. Ruszył za mną do wyjścia, nie byłam więc pewna, czy zauważył, jak Presley i jej klony rzucają zniewagi i chichoczą, osłaniając się dłońmi. Jednak kiedy zatrzymał się obok kosza na śmieci przy ich stole, stało się jasne, że widział i słyszał.

– Z czego się śmiejecie? – zapytał.

Pociągnęłam go za koszulkę, błagając wzrokiem, żebyśmy szli dalej.

Presley wyprostowała ramiona i zadarła podbródek, podniecona tym, że zwrócono na nią uwagę.

– Jak słodziutko ma się Kit-Cat ze swoim nowym chłopcem, prawda? To urocze, że nie chcesz zranić jej uczuć. To znaczy… przypuszczam, że właśnie o to chodzi – dodała, wskazując nas dłonią.

Elliott podszedł do ich stolika i chichoty dziewczyn ucichły. Zapukał w drewniany blat i westchnął.

– Wiesz, Presley, dlaczego nigdy nie wyrośniesz z potrzeby gnojenia innych, żeby samej poczuć się lepiej?

Patrzyła na niego zwężonymi oczyma jak żmija gotowa do ataku.

Elliott ciągnął:

– Bo tylko chwilowo robisz sobie dobrze. Takie upojenie nigdy nie trwa długo, zaraz znów będziesz go potrzebowała, ponieważ jedyna radość, jaką masz w swoim smutnym, żałosnym życiu, obraca się wokół manikiuru i rozjaśniania włosów. Twoje przyjaciółki? Nie lubią cię. Nikt nigdy cię nie polubi, bo sama nie lubisz siebie. A więc za każdym razem, kiedy spróbujesz się wyżywać na Catherine, ona będzie wiedziała. Będzie wiedziała, dlaczego to robisz, tak jak będą wiedziały twoje kumpele. I ty też będziesz wiedziała, że kompensujesz sobie w ten sposób poczucie niższości. Za każdym razem, kiedy obrażasz Catherine, coraz bardziej wyłazi to na wierzch. – Nawiązał kontakt wzrokowy po kolei z każdym klonem i z Presley. – Życzę wam takiego dnia, na jaki zasługujecie.

Odwrócił się do drzwi i przytrzymał je otwarte, zachęcając gestem, żebym wyszła. Prześliznęliśmy się między zaparkowanymi autami na drugą stronę parkingu i ruszyliśmy w kierunku naszych domów. Latarnie uliczne świeciły, komary bzykały w kręgach światła. W panującej ciszy odgłos stąpania naszych butów na chodniku brzmiał głośniej niż normalnie.

– To było… – szukałam właściwego słowa – …legendarne. Nigdy nie umiałabym tak kogoś usadzić.

– Hm, nie mieszkam tu, więc jest mi łatwiej. No i nie było to całkiem moje.

– No coś ty?

– To scena z Detention Club Musical. Nie mów mi, że nie oglądałaś tego, kiedy byłaś mała.

Wlepiłam w niego wzrok z niedowierzaniem, po czym wybuchnęłam głośnym śmiechem.

– To ten film, który leciał, kiedy mieliśmy osiem lat?

– Oglądałem go codziennie przez półtora roku.

Zachichotałam.

– Wow. Nie mogę uwierzyć, że nie skojarzyłam.

– Cieszę się tylko, że Presley nie załapała. Moja przemowa zrobiłaby wtedy znacznie skromniejsze wrażenie.

Znowu się roześmiałam i tym razem mi zawtórował. Kiedy nasz śmiech ucichł, Elliott trącił mnie łokciem.

– Naprawdę masz chłopaka za miastem?

Dobrze, że było ciemno. Poczułam, że cała twarz zajmuje mi się ogniem.

– Nie.

– Dobrze wiedzieć – stwierdził, błyskając zębami.

– Powiedziałam im tak kiedyś w gimnazjum. Miałam nadzieję, że mi dadzą spokój.

Zatrzymał się i spojrzał na mnie z rozbawionym uśmiechem.

– Domyślam się, że nie pomogło.

Potrząsnęłam głową. Każda sesja przesłuchań, jakie mi urządzały, tkwiła w pamięci niczym niezagojona, jątrząca się rana.

Elliott siąknął i dotknął sobie czubka nosa poranionym knykciem.

– Nie boli cię to? – spytałam.

Śmiech i uśmiechy zgasły. Kilka przecznic dalej zaszczekał pies, nisko i tęsknie. Brzęknęła i włączyła się klimatyzacja, zawarczał ostro silnik – pewnie jacyś starsi uczniowie wozili się po Main Street. W otaczającej nas ciszy światełko w oczach Elliotta znikło.

– Przepraszam. To nie moja sprawa.

– Dlaczego nie? – rzucił.

Wzruszyłam ramionami, idąc dalej.

– Nie wiem. Po prostu wygląda na coś osobistego.

– Powiedziałem ci o moich rodzicach i ich problemach, a ty uważasz, że rozwalone knykcie to coś osobistego?

Znowu wzruszyłam ramionami.

– Straciłem panowanie nad sobą. Wyładowałem się na waszym drzewie. Widzisz? Żadna magiczna sztuczka. Wciąż jestem zły.

Zwolniłam kroku.

– Zły o to z rodzicami?

Potrząsnął głową. Widać było, że nie chce więcej zdradzić, więc nie naciskałam. W naszym cichym zakątku, na ostatniej ulicy w obrębie granic miasta, kończył się znany nam dwojgu świat, nawet jeśli nie do końca jeszcze to sobie uświadamialiśmy.

Po obu stronach ulicy ciągnęły się domy, niczym wysepki życia. Oświetlone okna przerywały ciemność w przestrzeniach między latarniami. Od czasu do czasu przez któreś z nich przemknął cień i zastanawiałam się wtedy, jak biegnie życie na tych wyspach, czy mieszkańcy cieszą się piątkowym wieczorem, oglądając skrojony dla nich film w telewizji, wtuleni wygodnie w kanapy. Strach przed płaceniem rachunków zapewne trzymał się od nich z daleka.

Kiedy dotarliśmy do naszej furtki, moja wyspa była ciemna i cicha. Zatęskniłam za ciepłym żółtym blaskiem bijącym z okien okolicznych domów, za mruganiem telewizyjnego ekranu.

Elliott wsadził ręce do kieszeni, zabrzęczały drobniaki.

– Są w domu?

Zajrzałam do garażu – buick taty był w środku na miejscu, lexus mamy stał z tyłu za garażem.

– Wygląda na to, że tak.

– Mam nadzieję, że nie pogorszyłem twojej sytuacji z Presley.

Machnęłam ręką.

– Presley i ja znamy się od urodzenia. Po raz pierwszy w życiu ktoś stanął w mojej obronie. Zdaje się, że nie wiedziała, co z tym zrobić.

– Oby tylko trzymała to blisko kija, który ma w tyłku.

Wyrwał mi się głośny śmiech, a Elliott nie umiał ukryć zadowolenia z mojej reakcji.

– Dasz mi numer swojej komórki?

– Nie, nie mam telefonu.

– Nie? Naprawdę? Czy tylko nie chcesz mi dać numeru?

Potrząsnęłam głową i zaśmiałam się lekko.

– Naprawdę. Kto by do mnie dzwonił?

Wzruszył ramionami.

– Na przykład ja miałem taki zamiar.

– O.

Podniosłam zapadkę zamka i pchnęłam furtkę. Rozległo się piskliwe zgrzytnięcie metalu trącego o metal. Wejście zamknęło się za mną z kliknięciem. Odwróciłam się do Elliotta, kładąc dłonie na elegancko wygiętym żelazie. Zerknął w górę, na dom – bez strachu, jakby to był zwyczajny budynek. Jego odwaga rozgrzała coś w głębi mnie.

– Jesteśmy prawie sąsiadami, więc… pewnie zobaczę cię w okolicy – rzekł.

– Taak, na pewno. To znaczy, chyba… bardzo możliwe – plątałam się, potakując głową.

– Co robisz jutro? Masz jakąś pracę na lato?

Potrząsnęłam głową.

– Mama chce, żebym w lecie pomagała jej koło domu.

– Może po ciebie wpadnę? Nie masz nic przeciwko? Obiecuję pstrykać tylko ukradkiem.

– Jasne, w porządku, pod warunkiem, że rodzicom nie strzeli do głowy coś dziwnego.

– No to okej – odparł, prostując się i nieco wypinając pierś. Cofnął się kilka kroków. – Do jutra.

Ruszył w swoją stronę i ja zrobiłam to samo, wspinając się wolno po stopniach. Hałas, jaki robiły wypaczone deski naszego ganku pod naciskiem moich pięćdziesięciu kilogramów, wystarczyłby do zaalarmowania rodziców, lecz dom pozostał ciemny. Pchnęłam podwójnej szerokości drzwi, przeklinając w duchu zgrzytające zawiasy. Kiedy byłam już w środku, zaczekałam. Żadnej przyciszonej rozmowy, żadnych kroków. Żadnego tłumionego gniewu na górze. Żadnego szeptania za ścianami.

Gdy szłam po schodach na piętro, każdy krok zdawał się wrzaskiem oznajmiać moje przybycie. Trzymałam się środka stopni, żeby nie ocierać się o tapetę. Mama chciała, żebyśmy szanowali dom, jakby był żywym członkiem rodziny. Stąpałam miękko w korytarzu i zamarłam, kiedy skrzypnęła deska przed sypialnią rodziców. Dopiero po chwili zrobiłam kolejny krok w stronę swojego pokoju.

Tapeta w mojej sypialni miała pionowe pasy i nawet różowo-kremowa kolorystyka nie była w stanie zmienić wrażenia, że znajduję się w klatce. Zsunęłam buty ze stóp i w ciemności podreptałam do swego jedynego okna. Biała farba na ramie łuszczyła się, opadając płatkami na podłogę.

Na zewnątrz, dwie kondygnacje niżej, Elliott to się pojawiał, to znikał, przechodząc przez plamy światła latarni. Szedł w stronę domu swojej ciotki. Gdy mijał pustą działkę Fentonów, spojrzał na telefon. Ciekawiło mnie, czy wróci do cichego, spokojnego domu, czy pani Leigh pozapala wszystkie światła, czy będzie się kłóciła z mężem, czy raczej jest pogodzona z losem i czeka na Elliotta.

Stanęłam przed komodą i mój wzrok padł na kasetkę, którą tata kupił mi na czwarte urodziny. Podniosłam wieczko i w środku na tle owalnego lusterka, wprawionego w niemowlęco różowy filc, zaczęła się kręcić balerina. Namalowane niegdyś na jej twarzy szczegóły starły się i pozostały tylko dwie ciemne plamki oczu. Baletowa sukienka była zniszczona. Sprężyna, na której sterczała figurka, zdążyła się nieco wygiąć, przez co tancerka wychylała się za mocno w jedną stronę podczas swoich piruetów, za to powolne, tęskne dźwięki pozytywki wciąż brzmiały bez zarzutu.

Tapeta odłaziła tak samo jak farba, miejscami zwisając od góry, a miejscami po prostu odstając. Brązowa plama w rogu sufitu z każdym rokiem zdawała się rosnąć. Łóżko o żelaznej białej ramie skrzypiało przy najlżejszym ruchu, a drzwi szafy nie zamykały się tak gładko jak dawniej, ale ten pokój był moją własną przestrzenią, miejscem, do którego nie sięgała ciemność. Gdy zamykałam się w tych czterech ścianach, status mojej rodziny jako miejscowych pariasów oraz gniew mamy zdawały się tak odległe… Nigdzie nie czułam się tak jak tu, kiedy siedziałam przy lepiącym się stoliku naprzeciw odlanego z brązu chłopca i jego dużych brązowych oczu, spoglądających na mnie bez śladu współczucia czy pogardy.

Podeszłam z powrotem do okna, wiedząc, że Elliott będzie już poza zasięgiem wzroku. Był inny – bardziej niż tylko dziwaczny – ale mnie znalazł. I przez chwilę to było bardzo miłe, bo nie czułam się zagubiona.

* Pierwszy Naród – rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej.

Nasze wszystkie światła

Подняться наверх