Читать книгу Theodore Boone: Zbieg - Джон Гришэм - Страница 8

Rozdział 1

Оглавление

Choć latarnie uliczne w Strattenburgu wciąż się paliły, a na wschodzie nie widać było nawet śladu słonecznego blasku, parking przed gimnazjum buzował energią, gdy niemal stu siedemdziesięciu pięciu ośmioklasistów przybywało w samochodach osobowych i vanach prowadzonych przez zaspanych rodziców, gotowych pozbyć się swojej latorośli choć na kilka dni. Dzieciaki niewiele spały. Pakowały się cały wieczór, wierciły i przewracały w łóżkach, a potem wstały na długo przed świtem; wzięły prysznic, dorzuciły coś do bagażu, obudziły rodziców, nalegając na szybkie śniadanie, i ogólnie były równie podekscytowane, jak pięciolatki czekające na Świętego Mikołaja. O szóstej rano, zgodnie z planem, zjawiły się wszystkie w szkole. Powitał je niesamowity widok czterech długich, smukłych, identycznych autokarów stojących w idealnym rzędzie; ich światła połyskiwały w mroku, a silniki pomrukiwały.

Wycieczka szkolna ośmioklasistów! Sześciogodzinna jazda do Waszyngtonu, by spędzić trzy i pół dnia na zwiedzaniu i cztery noce na dokazywaniu w wielopiętrowym hotelu. Uczniowie pracowali na to miesiącami – sprzedawali pączki w sobotnie poranki, myli tysiące samochodów, oczyszczali z odpadków przydrożne rowy i zanosili do skupu aluminiowe puszki, nagabywali kupców ze śródmieścia, którzy co roku coś wpłacali, sprzedawali ciasta z bakaliami, chodząc od drzwi do drzwi przed Bożym Narodzeniem, organizowali aukcje używanego sprzętu turystycznego, sprzedawali wypieki, rowery i książki i z entuzjazmem uczestniczyli w każdej imprezie dochodowej zaaprobowanej przez komitet wycieczkowy. Zyski trafiały do jednej kasy. Celem było uzbieranie dziesięciu tysięcy dolarów, co z pewnością nie wystarczyłoby na pokrycie wszystkich kosztów, ale pozwoliłoby zorganizować wycieczkę. W tym roku zebrali dwanaście tysięcy, co oznaczało, że każdy uczeń musiał jeszcze dopłacić sto dwadzieścia pięć dolarów.

Kilkorga nie było na to stać, lecz dyrekcja szkoły, zgodnie z długoletnią tradycją, dopilnowała, by nikt nie musiał zostać w domu. Do Waszyngtonu jechał każdy z ośmioklasistów – razem z nauczycielami i ośmiorgiem rodziców.

Theodore Boone bardzo się ucieszył, że jego matka nie zgłosiła się na ochotnika. Przedyskutowali to podczas kolacji. Ojciec wycofał się szybko, twierdząc – jak zwykle – że ma za dużo pracy. Z początku matka Theo wydawała się zainteresowana udziałem w wycieczce, ale szybko uświadomiła sobie, że nie może jechać. Theo zajrzał do jej terminarza rozpraw i wiedział doskonale, że matka musi być w sądzie, podczas gdy on będzie się doskonale bawić w Waszyngtonie.

Kiedy stali w korku, siedział z przodu i głaskał po łbie swojego psa, Asesora, który usadowił się częściowo między przednimi siedzeniami, a częściowo na nogach pana. Asesor zajmował zwykle miejsce tam, gdzie chciał, i nikt z rodziny Boone’ów nie sprzeciwiał się temu.

– Cieszysz się? – spytał ojciec. To on odwoził syna, ponieważ matka postanowiła pospać sobie jeszcze godzinkę.

– Jasne – odparł Theo, starając się ukryć podniecenie. – Choć czeka nas długa podróż.

– Jestem pewien, że wszyscy zaśniecie, jak tylko wyjedziecie poza miasto. Omówiliśmy już zasady. Jakieś pytania?

– Mówiliśmy o tym setki razy – odparł Theo, lekko zirytowany. Lubił rodziców. Byli trochę starsi niż rodzice jego kolegów, a do tego był jedynakiem, więc czasem sprawiali wrażenie zbyt opiekuńczych. Wkurzały go jednak niektóre rzeczy, na przykład ich przywiązanie do zasad. Wszystkie, bez względu na to, kto je ustalił, musiały być ściśle przestrzegane.

Domyślał się, z czego to wynika: oboje byli prawnikami.

– Wiem, wiem – powiedział ojciec. – Po prostu przestrzegaj zasad, słuchaj nauczycieli i nie zrób niczego głupiego. Pamiętasz, co się wydarzyło dwa lata temu?

Jak Theo, czy też każdy inny ośmioklasista, mógłby zapomnieć kiedykolwiek, co wydarzyło się dwa lata wcześniej? Dwa przygłupy – Jimbo Nance i Duck DeFoe – zrzucały z czwartego piętra hotelu do wewnętrznego holu na dole balony wypełnione wodą. Nikt nie poniósł uszczerbku na zdrowiu, ale kilka osób zostało porządnie oblanych i wkurzyło się nie na żarty. Ktoś obu podkablował i rodzice chłopaków musieli jechać przez sześć godzin w środku zimy, żeby zabrać ich do domu. A potem znowu sześć godzin, z powrotem do Strattenburga. Jimbo twierdził, że droga bardzo się dłużyła. Zawieszono ich na tydzień, a szkołę poinformowano, żeby w przyszłości znalazła sobie inny hotel w Waszyngtonie. Ta nieszczęsna przygoda stała się krążącą po mieście legendą; służyła jako przestroga i narzędzie strachu w przypadku Theo i każdego ucznia, który wybierał się do Waszyngtonu.

W końcu zatrzymali się na parkingu. Chłopak pożegnał się z Asesorem i kazał mu zostać na przednim siedzeniu. Pan Boone otworzył tylne drzwi i wyjął bagaż syna – nylonową torbę podróżną, która nie powinna ważyć więcej niż dziesięć kilogramów. Wszystko, co powodowało przekroczenie tej normy (jedna z Wielkich Zasad!), należało usunąć, a delikwent był zmuszony pojechać na wycieczkę bez ubrania na zmianę i szczoteczki do zębów. Theo nie przejmował się tym ani trochę. Jako skaut przetrwał tydzień w lesie, dysponując znacznie skromniejszym sprzętem.

Pan Mount stał obok autokaru z wagą, sprawdzając ciężar bagaży. Śmiał się i cieszył, równie podekscytowany jak jego uczniowie. Torba podróżna Theo ważyła trochę ponad dziewięć kilogramów, plecak tylko sześć, więc chłopak przeszedł sprawdzian z powodzeniem. Pan Mount upewnił się jeszcze, że w torbie jest dokument tożsamości, i powiedział Theo, żeby wsiadł do autokaru.

Theo uścisnął ojcu dłoń, pożegnał się, zastygł na chwilę przerażony myślą, że ojciec zechce go objąć albo zrobić coś równie koszmarnego, po czym odetchnął z ulgą, gdy pan Boone rzucił tylko:

– Baw się dobrze. I zadzwoń do matki.

Theo wgramolił się do autokaru.

Tuż obok dziewczęta żegnały się z matkami – obejmowały się, chlipały i zachowywały tak, jakby szły na wojnę i miały nigdy więcej nie wrócić do domu. Jednak twardziele przy autokarze, w którym jechali chłopcy, sztywnieli, chcąc jak najszybciej uwolnić się od rodziców i ograniczyć wzajemne kontakty do minimum.

Wraz ze wschodem słońca parking pustoszał. Punktualnie o siódmej autokary ruszyły spod szkoły. Był czwartek. Wielki dzień wreszcie nadszedł, a dzieciaki były hałaśliwe i rozbrykane. Theo siedział obok Chase’a Whipple’a, przyjaciela, o którym mówiono, że jest „szalonym naukowcem”. Aby się nie zgubili i nie włóczyli po niebezpiecznych ulicach Waszyngtonu, nauczyciele wprowadzili system partnerski. Przez następne cztery dni Theo miał towarzyszyć Chase’owi, a Chase jemu; od obu wymagano, by w każdym momencie wiedzieli, co robi ten drugi. Theo zdawał sobie sprawę, że przypadła mu w udziale znacznie trudniejsza rola, ponieważ Chase potrafił zgubić się nawet na terenie własnej szkoły. Trzeba będzie się wysilać, żeby go upilnować. Mieli dzielić pokój z Woodym Lambertem i Aaronem Nyquistem.

Kiedy autokary jechały pogrążonymi w ciszy ulicami, podekscytowani chłopcy rozmawiali. Nikt nikogo jeszcze nie walnął ani nie strącił nikomu czapki z głowy. Uprzedzono ich surowo, że należy zachowywać się właściwie, a pan Mount bacznie wszystkich obserwował. W pewnym momencie ktoś siedzący za Theo puścił bąka, i to głośno. Rozpleniło się to niczym zaraza i nim wyjechali poza granice Strattenburga, Theo żałował, że nie siedzi obok April Finnemore w autokarze jadącym z przodu.

Pan Mount uchylił okno. W końcu sytuacja się uspokoiła. Po trzydziestu minutach jazdy chłopcy spali albo byli pochłonięci grami wideo.

Theodore Boone: Zbieg

Подняться наверх