Читать книгу Bar Pod Kogutem - Джон Гришэм - Страница 9
Rozdział 2
ОглавлениеDla Todda Lucero inspiracją do pójścia na studia prawnicze była, tak jak dla Marka, podsłuchana rozmowa o wyraźnie alkoholowym charakterze. Od trzech lat był barmanem w barze Pod Starym Rudym Kotem, wódopoju w stylu angielskiego pubu, cieszącym się popularnością wśród studentów George’a Waszyngtona i Foggy Bottom. Po skończeniu college’u we Frostburgu wyjechał z Baltimore do Waszyngtonu w poszukiwaniu pracy. Gdy jego wysiłki skończyły się niepowodzeniem, zaczepił się dorywczo Pod Starym Rudym Kotem, po czym szybko zdał sobie sprawę, że napełnianie kufli i nalewanie mocniejszych drinków bardzo mu pasuje. Pokochał życie barowe, odkrył w sobie talent do pogaduszek z klientami i umiejętność łagodzenia scysji. Szybko zyskał popularność i był po imieniu z setkami bywalców.
W ciągu minionych dwóch i pół roku wielokrotnie zmagał się z chęcią rzucenia studiów i zrealizowania marzenia o własnym barze, jednak jego ojciec był zdecydowanie temu przeciwny. Pan Lucero był policjantem w Baltimore i od zawsze namawiał syna do zdobycia zawodu z dyplomem uniwersyteckim. Tyle że namawianie nie szło niestety w parze z pomocą finansową i Todd, tak jak Mark, wpadł w pułapkę studenckiego zadłużenia.
Trafili na siebie od razu pierwszego dnia, podczas wstępnego zapoznawania się z uczelnią, gdy obaj widzieli przed sobą wielkie kariery prawnicze i jeszcze większe zarobki, wykazując się taką samą naiwnością jak reszta trzystu pięćdziesięciu pierwszoroczniaków. Po pierwszym roku Todd postanowił zrezygnować, ale ojciec strasznie na niego nawrzeszczał i Todd się ugiął. Obowiązki barmana nie zostawiały czasu na pukanie do różnych drzwi w Waszyngtonie i szukanie miejsca na letnią praktykę. Postanowił rzucić studia po drugim roku i powstrzymać przyrost długu, jednak jego doradca kredytowy zdecydowanie mu to odradził. Uświadomił mu, że dopóki studiuje, nie musi się borykać z bezwzględnym reżimem spłat zadłużenia, i że bardziej mu się opłaci pożyczać dalej, skończyć studia i znaleźć dobrze płatną pracę, która – przynajmniej w teorii – pozwoli szybko wyjść z długów. Teraz, kiedy do skończenia studiów został mu już tylko jeden semestr, Todd doskonale wiedział, że takiej pracy po prostu nie ma.
Gdyby wtedy pożyczył z banku te same sto dziewięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów i otworzył własny bar, dziś tarzałby się w pieniądzach i wiódł barwne życie.
* * *
Mark przyszedł do Rudego Kota tuż po zmroku i usiadł na swym ulubionym stołku przy końcu baru. Stuknęli się z Toddem pięściami.
– Fajnie cię widzieć, stary – powiedział Mark.
– Ciebie też. – Todd przysunął mu oszroniony kufel lekkiego piwa. Jego status w barze pozwalał mu stawiać wszystkim, którym chciał, i Mark już od lat nie płacił za drinki.
Studenci rozjechali się do domów na ferie i w barze było pustawo.
– No to co u ciebie? – spytał Todd, opierając się łokciami o ladę.
– Spędziłem urocze popołudnie w drogim starym Ness Skelton na kopiowaniu i sortowaniu makulatury, której nikt nigdy nie będzie czytał. Kolejne durne zadanie. Nawet personel pomocniczy patrzy na mnie z góry. Nienawidzę tego miejsca. Nadal nie raczyli podpisać ze mną umowy.
– Nie masz jeszcze umowy?
– Nie, a obraz staje się coraz bardziej mglisty.
Todd upił łyk z kubka trzymanego pod ladą. Nawet status pierwszego barmana nie upoważniał go do picia podczas pracy, ale właściciela akurat nie było.
– To jak minęły święta w domu Frazierów? – spytał.
– Ho, ho, ho. Wytrzymałem dziesięć żałosnych dni i zwiałem. A u ciebie?
– Trzy dni, potem obowiązki wezwały mnie do powrotu. Co u twojego brata?
– Ma wciąż poważne kłopoty, nadal grozi mu odsiadka. Powinienem mu współczuć, ale trudno współczuć komuś, kto przez pół dnia śpi, a drugą połowę spędza na kanapie, oglądając Sędzię Judy i użalając się na bransoletkę dozoru elektronicznego na nodze. Biedna mama.
– Jesteś dla niego strasznie surowy.
– I tak niewystarczająco. Na tym polega jego problem. Nikt nigdy nie dobrał mu się do skóry. Złapali go z prochami, kiedy miał trzynaście lat. Zrzucił winę na kolegę i oczywiście rodzice przybiegli mu na pomoc. Nigdy nie ponosił za nic winy. Aż do teraz.
– Cholera, nie wyobrażam sobie mieć brata w kiciu.
– No, to głupia sytuacja. Chciałbym mu pomóc, ale nie ma szans.
– O ojca nawet nie spytam.
– Nie widziałem się z nim ani nie rozmawiałem przez telefon. Nie przysłał nawet kartki na święta. Ma pięćdziesiąt lat i jest dumnym tatusiem trzylatka, więc pewnie musiał odgrywać przed nim Świętego Mikołaja. Zwalił pod choinką stertę zabawek i uśmiechał się jak idiota, a dzieciak z piskiem zbiegał ze schodów. Koszmar.
Para młodych ludzi weszła do baru i Todd przeszedł wzdłuż lady, by ich obsłużyć. Mark wyjął telefon i sprawdził wiadomości.
– Widziałeś już jakieś oceny? – spytał Todd po powrocie.
– Nie. Ale co za różnica? I tak wszyscy jesteśmy najlepsi.
Oceny w Foggy Bottom były przedmiotem żartów. Dla reputacji szkoły było ważne, by opuszczający ją absolwenci mieli czym się pochwalić, więc profesorowie sypali piątkami i czwórkami jak z rogu obfitości. Na tej uczelni nikt nie oblewał egzaminów końcowych, co oczywiście rodziło wśród studentów lekceważący stosunek do nauki, a to z kolei podważało sens współzawodnictwa i mierni studenci stawali się jeszcze bardziej mierni. Nic dziwnego, że późniejszy egzamin adwokacki był takim wyzwaniem.
– A poza tym chyba sobie nie wyobrażasz, że nasi suto opłacani profesorowie będą w czasie ferii ślęczeli nad wystawianiem ocen – dodał Mark.
Todd pociągnął następny łyk i pochylił się nad barem.
– Mamy większy problem – mruknął.
– Z Gordym?
– Z Gordym.
– Tego się bałem. Wysłałem mu esemesa i próbowałem dzwonić, ale ma wyłączony telefon. A co się dzieje?
– Niedobrze. Wygląda na to, że pojechał na ferie do domu i święta zeszły mu na kłótniach z Brendą. Ona życzy sobie wielkiego ślubu w kościele z tysiącem zaproszonych gości, a Gordy w ogóle nie chce się żenić. Jej matka ma w tej sprawie dużo do powiedzenia, jego matka nie rozmawia z jej matką i cała sprawa wisi na włosku.
– Ślub jest piętnastego maja, Todd. I o ile dobrze pamiętam, jesteśmy obaj proszeni na drużbów pana młodego.
– No więc ja bym na to nie stawiał. Wrócił już i przestał brać leki. Zola była tu dziś po południu i poskarżyła się.
– Jakie leki?
– To długa historia.
– Jakie leki?
– On ma dwubiegunówkę, Mark. Zdiagnozowano ją już parę lat temu.
– Żartujesz?
– Jak mógłbym żartować z czegoś takiego? Ma chorobę dwubiegunową i Zola mówi, że odstawił lekarstwa.
– Czemu miałby to przed nami ukrywać?
– Na to nie umiem odpowiedzieć.
Mark pociągnął długi łyk piwa i pokręcił głową.
– To Zola już wróciła? – spytał.
– Tak, najwyraźniej ona i Gordy przyśpieszyli powrót o parę dni, żeby się sobą nacieszyć, choć nie jestem pewien, czy aż tak bardzo się cieszą. Zola twierdzi, że odstawił leki jakiś miesiąc temu, w trakcie nauki do egzaminów końcowych. Jednego dnia jest w euforii i skacze pod sufit, następnego popada w otępienie, sączy tequilę i pali trawkę. I plecie jakieś bzdury. Mówi, że chce rzucić studia i uciec na Jamajkę, oczywiście z Zolą. Ona się boi, że Gordy może popełnić jakieś głupstwo i zrobić sobie coś złego.
– Głupi jest. Od dawna jest zaręczony z ukochaną z liceum, naprawdę fajną dziewczyną, która w dodatku ma forsę. A on ugania się za Afrykanką, której rodzice i bracia przebywają w naszym kraju jako nielegalni imigranci, i to teraz, kiedy wokół nielegalnych jest tyle szumu. Koleś naprawdę jest głupi.
– Gordy ma kłopoty, Mark. Od paru tygodni tonie i naprawdę potrzebuje naszej pomocy.
Mark odsunął od siebie piwo, ale tylko na parę centymetrów, i splótł dłonie za głową.
– Jakbyśmy nie mieli dość własnych kłopotów. I niby jak mamy mu pomóc?
– Ty mi powiedz. Zola próbuje go pilnować i chce, żebyśmy przyszli dziś wieczór.
Mark parsknął śmiechem i łyknął piwa.
– Co cię tak śmieszy? – obruszył się Todd.
– Nic, ale wyobrażasz sobie ten skandal w Martinsburgu, jeśli się rozejdzie, że Gordonowi Tannerowi, którego ojciec jest diakonem w miejscowym kościele, a narzeczona córką znanego lekarza, odbiło, rzucił studia prawnicze i uciekł na Jamajkę z afrykańską muzułmanką?
– Naprawdę uważasz, że to zabawne?
– Musisz się bardziej postarać. Bo to śmieszne jak cholera – powiedział Mark, ale sam przestał się śmiać. – Słuchaj, Todd, nie możemy zmusić go do łykania lekarstw. Jeśli spróbujemy, nakopie nam obu do tyłków.
– On potrzebuje naszej pomocy. Kończę dziś o dziewiątej i pojedziemy tam.
Przy barze usiadł mężczyzna w eleganckim garniturze i Todd podszedł, by przyjąć zamówienie. Mark nie ruszył się. Sącząc piwo, popadł w jeszcze większą zadumę.