Читать книгу Rok 1984 - Джордж Оруэлл - Страница 6
Część pierwsza
5
ОглавлениеW niskiej stołówce głęboko pod ziemią kolejka drgnęła i przesunęła się wolno do przodu. W wypełnionym po brzegi pomieszczeniu panował ogłuszający zgiełk. Znad garów gulaszu, przez kratę nad kontuarem, buchały kłęby pary, przesycone kwaśną, metaliczną wonią, która jednak nie dawała rady zabić odoru Dżinu Zwycięstwa. Na drugim końcu stołówki mieścił się barek – zwykły otwór w ścianie – gdzie sprzedawano dżin po dziesięć centów za porcję.
– Właśnie cię szukam! – zawołał ktoś za plecami Winstona.
Winston obejrzał się. Stał za nim jego przyjaciel Syme, pracownik Departamentu Badań. Może „przyjaciel” nie było najwłaściwszym określeniem. W obecnych czasach nie miało się przyjaciół, lecz towarzyszy; jednakże pewnych towarzyszy darzyło się większą sympatią niż innych. Syme, filolog i specjalista od nowomowy, należał do ogromnego zespołu ekspertów redagujących jedenaste wydanie Słownika nowomowy. Był maleńkim człowieczkiem, sporo niższym od Winstona, o ciemnych włosach i wielkich, wyłupiastych oczach, smutnych, a zarazem szyderczych, które zdawały się pilnie śledzić każde drgnienie twarzy rozmówcy.
– Chciałem cię spytać, czy może masz żyletki?
– Ani jednej! – odparł szybko Winston, trochę zawstydzony. – Obszedłem wszystkie sklepy. Nigdzie nie znalazłem!
Wszyscy pytali o żyletki. Tak naprawdę miał jeszcze dwie, które trzymał na czarną godzinę. Deficyt żyletek trwał już od miesięcy. W sklepach dla partyjnych ciągle brakowało jakiegoś niezbędnego artykułu. Czasem włóczki, czasem guzików, innym razem sznurowadeł; obecnie brakowało żyletek. Można je było kupić tylko na „wolnym rynku”, bardziej lub mniej ukradkiem, ale i to nie zawsze.
– Od sześciu tygodni używam tej samej – skłamał.
Kolejka znów drgnęła. Przesunąwszy się o kilka kroków, Winston znów odwrócił się do Syme’a. Obaj wzięli zatłuszczone metalowe tace ze stosu na skraju kontuaru.
– Byłeś wczoraj na wieszaniu jeńców? – spytał Syme.
– Pracowałem – odparł obojętnie Winston. – Pewnie wkrótce i tak pokażą to w kinie.
– Słaba namiastka! – zawyrokował Syme.
Szyderczym wzrokiem omiótł twarz Winstona. „Znam cię – zdawał się mówić – przejrzałem cię na wylot. Dobrze wiem, dlaczego nie poszedłeś na wieszanie jeńców”. Na swój intelektualny sposób Syme był zajadle ortodoksyjny. Potrafił rozprawiać z niesmaczną satysfakcją o nalotach na nieprzyjacielskie wioski, procesach i spowiedziach myślozbrodniarzy, o egzekucjach w lochach Ministerstwa Miłości. Rozmawiając z nim należało czym prędzej odciągnąć go od podobnych tematów i kierować na zawiłości nowomowy, o których umiał mówić fachowo i interesująco. Winston odwrócił nieco głowę, żeby uniknąć badawczego spojrzenia dużych, ciemnych oczu.
– Była to udana egzekucja – stwierdził z zadowoleniem Syme. – Moim zdaniem wiązanie nóg psuje cały efekt. Lubię widzieć, jak wierzgają. Ale najbardziej mi się podoba, gdy na końcu wywalają języki, takie sine, że aż fioletowe! Ten moment cieszy mnie najbardziej.
– Następny, proszę! – wrzasnęła prolka z warząchwią, odziana w biały fartuch.
Winston i Syme wsunęli tace pod kratę. Na każdą szybko wrzucono regulaminowy obiad – blaszaną miskę różowoszarego gulaszu, pajdę chleba, kostkę sera, kubek Kawy Zwycięstwa (bez mleka) i jedną pastylkę sacharyny.
– Tam, pod teleekranem, jest wolny stolik – powiedział Syme. – Ale po drodze weźmy dżin.
Dżin wydano im w kubkach bez uchwytów. Przeszli przez zatłoczoną salę i zestawili miski na stolik z metalowym blatem, na którego brzegu ktoś pozostawił kałużę rozlanego gulaszu: ohydną płynną maź podobną do rzygowin. Winston uniósł kubek z dżinem, przez chwilę zbierał się na odwagę, po czym jednym haustem wypił oleistą ciecz. Oczy zaszły mu łzami, zamrugał więc kilka razy i nagle odkrył, że jest głodny. Zaczął przełykać pełne łychy błotnistego gulaszu, w którym gdzieniegdzie pływały gąbczaste różowe sześciany, prawdopodobnie jakiś preparat mięsny. Ani Winston, ani Syme nie odzywali się, dopóki nie opróżnili misek. Przy stoliku na lewo i nieco z tyłu ktoś trajkotał szybko i nieprzerwanie; przykry dźwięk, podobny do kwakania kaczki, wznosił się nad ogólny gwar.
– Jak się posuwa praca nad słownikiem? – spytał Winston, usiłując przekrzyczeć hałas.
– Powoli – odparł Syme. – Zajmuję się przymiotnikami. Fascynująca rzecz!
Na wzmiankę o słowniku natychmiast się rozochocił. Odsunął miskę, w jedną delikatną dłoń ujął pajdę chleba, w drugą kostkę sera i pochylił się nad stolikiem, żeby nie podnosić głosu.
– Jedenaste wydanie będzie w pełni normatywne – rzekł. – Nadajemy językowi ostateczny kształt: taki, jaki będzie miał, gdy wszyscy zaczną posługiwać się wyłącznie nowomową. Kiedy skończymy, ty i inni będziecie musieli powtórnie jej się uczyć. Pewnie uważasz, że naszym głównym zajęciem jest wymyślanie nowych słów. Otóż nic bardziej błędnego! My niszczymy słowa. Setkami, i to dzień w dzień! Redukujemy język, plewimy ze wszystkiego, co zbędne. W jedenastym wydaniu będą wyłącznie słowa, które mają zostać w użyciu po roku dwa tysiące pięćdziesiątym.
Ugryzł potężny kęs chleba, przełknął parę razy, po czym znów zaczął perorować z pedantycznym żarem. Jego śniada, szczupła twarz ożywiła się, a oczy straciły szyderczy wyraz i stały się niemal rozmarzone.
– Niszczenie słów to coś pięknego. Najwięcej, oczywiście, wyrzucamy czasowników i przymiotników, ale setki rzeczowników też są zupełnie zbędne. Usuwamy nie tylko synonimy, lecz także wyrazy przeciwstawne. Bo jaką rację bytu mają słowa, których znaczenie jest po prostu przeciwieństwem innych? Każde słowo zawiera w sobie swoje przeciwieństwo. Weźmy na przykład przymiotnik „dobry”. Jeśli mamy „dobry”, po co nam taki przymiotnik jak „zły”? „Bezdobry” wystarczy w zupełności; jest nawet o tyle lepszy, że stanowi dokładne przeciwieństwo przymiotnika „dobry”, czego nie można powiedzieć o „zły”. A gdy z kolei chcemy coś wzmocnić, czy ma sens stosowanie mętnych i w sumie bezużytecznych określeń typu „wspaniały” lub „znakomity”? „Plusdobry” adekwatnie spełnia każdy wymóg, jeśli natomiast zachodzi potrzeba jeszcze większej emfazy, można użyć „dwaplusdobry”. Akurat tymi formami posługujemy się już dzisiaj, lecz w swoim ostatecznym kształcie cała nowomowa będzie taka. Z czasem pojęcie dobra i zła ograniczy się do zaledwie sześciu słów, a naprawdę do jednego. Czyż to nie wspaniałe, Winston? Oczywiście był to pomysł W.B. – dorzucił jakby po namyśle.
Na wzmiankę o Wielkim Bracie Winston uśmiechnął się gorliwie, lecz jakby z przymusem. Syme natychmiast dostrzegł ten jego brak entuzjazmu.
– Nie potrafisz docenić nowomowy, Winston – powiedział niemal ze smutkiem. – Nawet kiedy piszesz, wciąż myślisz w staromowie. Czytam niekiedy artykuły, które pisujesz do „The Times”. Nie są złe, ale to przekłady. W głębi serca wolałbyś pozostać przy staromowie, jej mętnych i bezużytecznych odcieniach znaczeniowych. Nie pojmujesz piękna niszczenia słów. Czy zdajesz sobie sprawę, że nowomowa jest jedynym językiem na świecie, którego słownictwo kurczy się z roku na rok?
Winston oczywiście zdawał sobie sprawę. Bał się odezwać, bo nie ufał swojemu głosowi, więc uśmiechnął się tylko – miał nadzieję, że przyjaźnie. Syme tymczasem ugryzł następny kęs szarego chleba, pożuł go przez chwilę, po czym ciągnął dalej:
– Czy nie rozumiesz, że nadrzędnym celem nowomowy jest zawężenie zakresu myślenia? W końcu doprowadzimy do tego, że myślozbrodnia stanie się fizycznie niemożliwa, gdyż zabraknie słów, żeby ją popełnić. Każde pojęcie da się wyrazić wyłącznie przez jedno słowo o ściśle określonym znaczeniu, natomiast wszystkie znaczenia uboczne zostaną wymazane i zapomniane. W jedenastym wydaniu jesteśmy już bardzo blisko tego celu. Lecz proces ten będzie postępował długo po naszej śmierci. Z roku na rok będzie coraz mniej słów i coraz węższy zakres świadomości. Nawet teraz, oczywiście, nie ma żadnych podstaw ani usprawiedliwień dla myślozbrodni. To jedynie kwestia samodyscypliny, regulacji faktów. Ale w końcu technika ta stanie się zbędna. Rewolucja zwycięży ostatecznie, gdy język osiągnie doskonałość. Nowomowa to angsoc, angsoc to nowomowa – stwierdził z niemal mistyczną satysfakcją. – Czy przyszło ci kiedy do głowy, Winston, że najpóźniej w roku dwa tysiące pięćdziesiątym nie będzie na ziemi ani jednego człowieka, który potrafiłby zrozumieć taką rozmowę jak nasza?
– Oprócz… – zaczął Winston, ale się zawahał.
Zamierzał powiedzieć: „Oprócz proli”, lecz ugryzł się w język, ze strachu, że słowa te będą poczytane za objaw nieprawomyślności. Syme jednak domyślił się, o co mu chodzi.
– Prole to nie ludzie – rzucił niedbale. – Do roku dwa tysiące pięćdziesiątego, a przypuszczalnie wcześniej, prawdziwa znajomość staromowy zaniknie całkowicie. Literatura przeszłości ulegnie zniszczeniu. Chaucer, Shakespeare, Milton i Byron znani będą tylko z adaptacji na nowomowę, nie tylko innych, a wręcz sprzecznych z oryginałami. Nawet literatura partyjna nie uniknie zmian. I partyjne hasła. Bo jak może istnieć hasło „wolność to niewola”, skoro zniknie pojęcie wolności? Myślenie ludzkie ulegnie przeobrażeniu. Tego, co my rozumiemy jako myślenie, nie będzie w ogóle. Ortodoksyjność oznacza niemyślenie, brak potrzeby myślenia, ortodoksyjność to nieświadomość.
Słuchając tego wywodu, Winston nabrał głębokiego przekonania, że Syme’a czeka ewaporacja. Jest zbyt inteligentny. Widzi wszystko zbyt wyraźnie i mówi zbyt jasno. Partia nie lubi takich ludzi. Pewnego dnia zniknie. Ma to wypisane na twarzy.
Winston zjadł chleb i ser. Przesunął się nieco na krześle i sięgnął po kawę. Przy stoliku z lewej mężczyzna o nieprzyjemnym głosie trajkotał bez chwili wytchnienia. Młoda kobieta siedząca tyłem do Winstona, zapewne sekretarka gaduły, słuchała go pilnie, gorliwie przytakując. Od czasu do czasu dobiegały Winstona takie zwroty, jak „zgadzam się z wami całkowicie, towarzyszu” lub „macie absolutną rację, towarzyszu”, wypowiadane naiwnym, jeszcze dziewczęcym głosem. Mężczyzna jednak nie przerywał ani na moment, nawet kiedy ona coś komentowała. Winston znał go tylko z widzenia, ale wiedział, że piastuje ważne stanowisko w Departamencie Literatury. Był to gość około trzydziestki, o muskularnej szyi i dużych ruchliwych ustach. Siedział z głową odchyloną do tyłu pod takim kątem, że jego szkła odbijały światło, toteż zamiast oczu Winston widział dwa ślepe krążki. Zdumiewające, lecz z potoku słów, które facet bezustannie z siebie wylewał, nie można było rozróżnić ani jednego. Raz tylko udało się Winstonowi wyłowić zbitkę „całkowite i ostateczne wyplenienie goldsteinizmu”, wyszczekaną tak szybko, że niemal wyplutą w jednym kawałku, niczym odlany wiersz druku. Reszta była tylko hałasem, kwakaniem, kwa-kwa-kwa. Jednakże mimo kłopotów ze zrozumieniem poszczególnych słów, Winston nie miał żadnych wątpliwości co do ogólnego charakteru wywodu. Może facet potępiał Goldsteina i żądał bardziej zdecydowanych działań przeciwko myślozbrodniarzom i sabotażystom, może oburzał się na zbrodnicze okrucieństwo wojsk eurazjatyckich, może wychwalał Wielkiego Brata albo bohaterów z frontu malabarskiego – nie miało to znaczenia. Cokolwiek mówił, była to najczystsza ortodoksja, najczystszy angsoc. Wpatrzony w bezoką twarz z poruszającą się gwałtownie szczęką, Winston miał dziwne uczucie, że obserwuje nie człowieka, lecz kukłę. Mówił nie mózg mężczyzny, tylko jego krtań. Wydobywające się z niej dźwięki składały się ze słów, ale nie tworzyły prawdziwej mowy; był to bezmyślny hałas, zupełnie jak kwakanie kaczki.
Syme zamilkł na chwilę i końcem łyżki zaczął rozmazywać po stole rozlany gulasz. Głos przy sąsiednim stoliku kwakał nieustannie, bez trudu wzbijając się nad gwar stołówki.
– Istnieje takie słowo w nowomowie – rzekł Syme – którego pewnie jeszcze nie znasz: kwakmowa, czyli mówienie podobne do kwakania kaczki. Jest to jedno z tych ciekawych słów, które mają dwa przeciwstawne znaczenia. W odniesieniu do wroga stanowi obelgę; w odniesieniu do kogoś, z kim się zgadzasz, komplement.
Nie ma dwóch zdań, że Syme’a czeka ewaporacja, pomyślał znów Winston. Pomyślał z pewnym smutkiem, aczkolwiek dobrze wiedział, że Syme nim gardzi i bez wahania zadenuncjowałby go jako myślozbrodniarza, gdyby tylko miał ku temu podstawy. Z Syme’em coś było nie w porządku. Czegoś mu brakowało: rozwagi, rezerwy, zbawczej głupoty. Nie żeby był nieprawomyślny. Wierzył w zasady angsocu, uwielbiał Wielkiego Brata, radował się ze zwycięstw, nienawidził rewizjonistów – wszystko nie tylko szczerze, lecz także z gorączkowym zapałem; co więcej, jego rozeznanie w aktualnej sytuacji politycznej znacznie przewyższało wiedzę innych szeregowych członków Partii. A jednak nie cieszył się dobrą sławą. Mówił to, co lepiej było przemilczeć, zbyt wiele czytał, przesiadywał w kawiarni Pod Kasztanem, uczęszczanej przez malarzy i muzyków. Nie obowiązywał żaden zakaz, nawet niepisany, odwiedzania tego lokalu, lecz bywanie tam nie wróżyło nic dobrego. Dawni, skompromitowani przywódcy partyjni zbierali się Pod Kasztanem często, dopóki nie objęła ich czystka. Podobno przed wielu, wielu laty widywano tam nawet samego Goldsteina. Tak więc los Syme’a łatwo było przewidzieć. A jednak Winston wiedział ponad wszelką wątpliwość, że gdyby choć przez sekundę obnażył przed nim swoje prawdziwe uczucia, Syme natychmiast wydałby go Policji Myśli. Oczywiście, tak samo postąpiłby każdy; ale Syme jako pierwszy. Lecz sama gorliwość nie wystarczy. Ortodoksyjność to nieświadomość.
Syme uniósł głowę.
– A oto i Parsons – rzucił.
Ton jego głosu niemal dopowiadał „ten zasrany kretyn”. Parsons, współlokator Winstona z Bloku Zwycięstwa, tęgawy, średniego wzrostu blondyn o żabiej twarzy, istotnie szedł w ich stronę, klucząc między stolikami. Jak na trzydziestopięciolatka miał już pokaźne fałdy tłuszczu pod brodą i na biodrach, lecz jego ruchy nadal były zwinne i chłopięce. Właściwie sprawiał tak silne wrażenie małego chłopca w powiększeniu, że choć nosił regulaminowy kombinezon, trudno go było sobie wyobrazić w innym stroju niż granatowe spodenki, szara koszula i czerwona chusta Kapusiów. Myśląc o nim widziało się kolana z dołeczkami i podwinięte rękawy na pulchnych ramionach. Zresztą Parsons rzeczywiście wkładał chętnie szorty, ilekroć tylko nadarzała się ku temu okazja – piesza wycieczka lub inna rozrywka związana z wysiłkiem fizycznym. Przywitał Winstona i Syme’a wesołym „Czołem, czołem!”, po czym usiadł obok, roztaczając intensywną woń potu. Jego różową twarz pokrywały gęsto krople. Miał wręcz nieprawdopodobny dar pocenia się. W osiedlowej świetlicy zawsze można było poznać, kiedy grał w ping-ponga, po mokrej rączce rakietki. Syme wyjął pasek papieru z długą kolumną słów i, z kopiowym ołówkiem w ręku, zaczął je studiować.
– Patrz, pracuje nawet w przerwie obiadowej! – zawołał Parsons, szturchając łokciem Winstona. – Ten się przykłada, co? Powiedz, stary, nad czym tak ślęczysz? Ech, dla mnie to pewnie i tak za mądre! Smith, stary druhu, dobrze, że cię dopadłem. Chodzi o tę dobrowolkę, którą zapomniałeś mi dać.
– Na co tym razem? – spytał Winston, automatycznie sięgając po pieniądze.
Prawie jedną czwartą pensji pochłaniały dobrowolne składki, tak liczne, że łatwo było w nich się pogubić.
– Na Tydzień Nienawiści. Wiesz, na fundusz osiedlowy. Jestem skarbnikiem naszego bloku. Staramy się jak nigdy, więc będzie na co popatrzeć. Osobiście robię wszystko, żeby Blok Zwycięstwa miał najwięcej flag na całej ulicy. Obiecałeś dwa dolary.
Winston wysupłał i wręczył mu dwa zmięte, brudne banknoty, a Parsons odnotował kwotę w niewielkim kajecie równym, starannym pismem półanalfabety.
– I jeszcze jedno, stary. Żona powiedziała mi, że ten mój szczeniak przysolił ci wczoraj z procy. Porządnie go obsztorcowałem. I nawet zagroziłem, że jeśli to się powtórzy, zabiorę mu procę.
– Chyba był trochę nie w sosie, że ominęła go egzekucja – rzekł Winston.
– Cóż, bywa… Ale jak mówią, nastawienie ma słuszne, sam przyznasz. Psotne szczeniaki, jedno i drugie, za to jakie gorliwe! W głowie im tylko Kapusie, no i wojna, oczywiście. Wiesz, co ta moja mała zrobiła w zeszłą sobotę, kiedy poszli całą drużyną na wycieczkę w okolice Berkhamsted? Namówiła dwie koleżanki, żeby też odłączyły się od reszty, i przez całe popołudnie śledziły jakiegoś faceta. Szły za nim bite dwie godziny, lasem, a gdy w końcu dotarli do Amersham, nasłały na niego patrol.
– Dlaczego? – spytał zdezorientowany Winston.
Parsons zaraz mu wyjaśnił triumfalnym tonem:
– Mała była pewna, że to szpieg. Może zrzucono go na spadochronie? Ale nie o to chodzi. Wiesz, stary, po czym zgadła? Spostrzegła, że ma dziwne buty, jakich nigdy jeszcze nie widziała. Więc od razu wykombinowała, że to cudzoziemiec. Smarkula ma dopiero siedem lat, a patrz, jaka cwana!
– Co się stało z tym człowiekiem? – spytał Winston.
– Nie wiem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby…
Uniósł ręce, jakby celował z karabinu, po czym cmoknął głośno, naśladując wystrzał.
– I bardzo dobrze – pochwalił machinalnie Syme, nie odrywając oczu od paska papieru.
– Oczywiście, nie możemy ryzykować – przyznał z poczucia obowiązku Winston.
– Jak to mówią, trwa wojna, no nie?
Jakby na potwierdzenie tych słów z teleekranu tuż nad ich głowami rozległ się sygnał trąbki. Tym razem nie chodziło jednak o ogłoszenie kolejnego militarnego zwycięstwa, lecz o komunikat Ministerstwa Obfitości.
– Towarzysze! – zawołał ochoczo młodzieńczy głos. – Uwaga, towarzysze! Mamy dla was wspaniałe nowiny! Odnieśliśmy wielki sukces na froncie produkcyjnym! Z najnowszych kompleksowych zestawień statystycznych dotyczących produkcji artykułów konsumpcyjnych wynika, że w porównaniu z rokiem ubiegłym stopa życiowa obywateli wzrosła aż o dwadzieścia procent. Dziś rano w całej Oceanii odbyły się spontaniczne masowe manifestacje; ludzie wylegli z biur, z fabryk, defilowali ulicami, niosąc transparenty i wznosząc okrzyki na cześć Wielkiego Brata, aby wyrazić mu wdzięczność za nowe, szczęśliwe życie, jakie wiodą pod jego światłym kierownictwem. A oto niektóre z uzyskanych danych. Artykuły żywnościowe…
Zwrot „nowe, szczęśliwe życie” powtarzał się kilkakrotnie. Należał ostatnio do ulubionych określeń Ministerstwa Obfitości. Parsons, którego uwagę przykuł sygnał trąbki, siedział zasłuchany, z poważną miną i rozdziawioną gębą; nudził się, ale w budujący sposób. Nie rozumiał przytaczanych liczb, wiedział jednak, że z jakichś względów są powodem do radości. Wyciągnął wielką, cuchnącą faję do połowy nabitą zwęglonym tytoniem. Tygodniowy przydział tytoniu wynosił zaledwie 100 gramów, rzadko więc kiedy można było nabić fajkę po brzeg główki. Winston palił Papierosa Zwycięstwa, trzymając go ostrożnie w pozycji poziomej. Zostały mu już tylko cztery, a nową kartkę mógł zrealizować dopiero nazajutrz. Skupił się, żeby nie słyszeć gwaru rozmów, i wsłuchał w głos płynący z teleekranu. Okazało się, że manifestowano również, by podziękować Wielkiemu Bratu za zwiększenie przydziału czekolady do dwudziestu gramów tygodniowo. A przecież zaledwie wczoraj, jak pamiętał Winston, nadano komunikat o zmniejszeniu przydziału do dwudziestu gramów. Czy możliwe, że wystarczą dwadzieścia cztery godziny, aby wszyscy przełknęli to kłamstwo? Tak, wystarczyły. Parsons przełknął je gładko, ze zwierzęcej głupoty. Bezoki stwór przy sąsiednim stoliku przełknął je fanatycznie, z zapałem, natychmiast pałając gwałtowną chęcią wyśledzenia, zadenuncjowania i ewaporowania każdego, kto twierdziłby, że w ubiegłym tygodniu przydział wynosił trzydzieści gramów. Syme również – w sposób bardziej złożony, dwójmyślowy – ale też je przełknął. Czyżby więc tylko on jeden, Winston, obdarzony był pamięcią?
Fantastyczne dane wciąż lały się z teleekranu. W porównaniu z ubiegłym rokiem więcej było żywności, więcej odzieży, więcej domów, więcej mebli, więcej garnków, więcej paliw, więcej statków, więcej helikopterów, więcej książek, więcej noworodków – więcej wszystkiego oprócz chorób, przestępstw i szaleńców. Z roku na rok, wręcz z minuty na minutę, wszyscy i wszystko pięło się na coraz wyższe szczyty. Winston podniósł łyżkę i, tak jak wcześniej Syme, zaczął rozmazywać nią po blacie stołu jedną z odnóg gęstniejącej kałuży gulaszu. Rozmyślał z goryczą o materialnym poziomie życia. Czy zawsze było tak źle? Czy jedzenie zawsze miało tak podły smak? Rozejrzał się po stołówce. Niskie, zatłoczone pomieszczenie o ścianach szarych od dotyku niezliczonych ciał; poobijane metalowe stoły i krzesła, ustawione tak ciasno, że wszyscy niemal stykali się łokciami; pogięte łyżki, wyszczerbione tace, toporne białe kubki; każda powierzchnia zatłuszczona, każda szczelina wypełniona brudem; a wszędzie zatęchła, przemieszana woń podłego dżinu, kiepskiej kawy, kwaśnego gulaszu i nieświeżych ubrań. Ciało wzdrygało się, a kiszki skręcały na znak protestu, któremu towarzyszyło poczucie, że człowieka wykiwano, pozbawiając go czegoś, do czego miał niezbywalne prawo. Winston nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek było inaczej. Jak daleko sięgał pamięcią, zawsze się nie dojadało, nosiło dziurawe skarpety i łataną bieliznę, meble były poobijane i krzywe, mieszkania niedogrzane, metro zatłoczone, domy w rozsypce, chleb szary, kawa ohydna; herbata uchodziła za rarytas, papierosów nie wystarczało; niczego nie można było kupić tanio i bez ograniczeń z wyjątkiem syntetycznego dżinu. Oczywiście, im więcej człowiekowi przybywało lat, tym gorzej to wszystko znosił, ale skoro wzdrygał się na niewygody, brud i niedostatek, na niekończące się zimy, lepkie od brudu skarpety, zepsute windy, chropowate mydło, rozpadające się papierosy i obrzydliwe, dziwne w smaku jadło, czyż nie był to właśnie znak, iż nie taki jest naturalny porządek rzeczy? Gdyby nie istniał w pamięci genetyczny zapis o innym, lepszym życiu, czy obecny świat wydawałby się aż tak obrzydliwy?
Znów rozejrzał się po stołówce. Niemal wszyscy byli brzydcy i tacy by pozostali, nawet gdyby ubrać ich w co innego niż identyczne granatowe kombinezony. Na drugim końcu sali niski mężczyzna, niezwykle podobny do pluskwy, siedział samotnie przy stoliku i pił kawę, co rusz zerkając podejrzliwie na boki maleńkimi oczkami. Jakże łatwo jest uwierzyć, pomyślał Winston, zwłaszcza jeśli ktoś nie rozgląda się dookoła, że typ fizyczny uważany przez Partię za ideał – wysocy, muskularni młodzieńcy i piersiaste dziewoje, wszystko jasnowłose, żywotne, opalone, beztroskie – istnieje, a nawet dominuje. W rzeczywistości, o ile mógł ocenić, większość mieszkańców Pasa Startowego Jeden była drobna, ciemna i nieurodziwa. Aż dziw, jak typ pluskwy plenił się w ministerstwach: mali przysadziści mężczyźni bardzo wcześnie nabierający tuszy, krótkonodzy, o chyżych, owadzich ruchach i nalanych, nieprzeniknionych twarzach z maleńkimi oczkami. To właśnie ten typ prosperował pod kierownictwem Partii.
Komunikat Ministerstwa Obfitości zakończył się również sygnałem trąbki; po nim rozległy się blaszane dźwięki muzyki. Parsons, w którym bombardowanie liczbami wzbudziło niesprecyzowany entuzjazm, wyjął fajkę z ust.
– No, Ministerstwo Obfitości rzeczywiście spisało się w tym roku na medal – rzekł, kiwając z uznaniem głową. – Przy okazji, Smith, stary druhu, nie masz przypadkiem żyletki, którą mógłbyś mi odstąpić?
– Niestety – odparł Winston. – Sam od sześciu tygodni używam tej samej.
– Trudno. Ale wolałem się upewnić.
– Przykro mi.
Kwaczący głos przy sąsiednim stoliku, na krótko uciszony przez ministerialny komunikat, teraz wzbił się ponownie, donośny jak uprzednio. Nie wiedzieć czemu, Winstonowi stanęła przed oczyma pani Parsons ze swoimi rzadkimi włosami i zmarszczkami wypełnionymi kurzem. Jeszcze dwa lata, a dzieciaki zadenuncjują ją Policji Myśli. Pani Parsons zostanie ewaporowana. Syme również. I Winston. I O’Brien. Za to Parsons ostanie się na pewno. Tak samo bezoki stwór z głosem kaczki. Ostaną się mali urzędnicy podobni do pluskiew, pomykający tak zwinnie labiryntem ministerialnych korytarzy. Oraz ciemnowłosa dziewczyna z Departamentu Literatury. Zdawało mu się, że intuicyjnie wie, kto zginie, a kto przetrwa, chociaż nie umiałby jasno określić, jakie cechy gwarantują przetrwanie.
Nagle coś gwałtownie wyrwało go z zadumy. Dziewczyna przy sąsiednim stoliku obróciła się nieco i popatrzyła na niego. Była to brunetka z Departamentu Literatury. Przyglądała mu się spod oka z dziwną intensywnością. Zaledwie ich spojrzenia się spotkały, odwróciła wzrok.
Zimny pot zrosił plecy Winstona. Poczuł dreszcz panicznego strachu. Opanował się prawie natychmiast, lecz uporczywy niepokój pozostał. Dlaczego go obserwowała? Dlaczego za nim chodziła? Jak na złość nie pamiętał, czy siedziała już przy tym stoliku, kiedy się zjawił, czy usiadła tam dopiero później. W każdym razie wczoraj, podczas Dwóch Minut Nienawiści, zajęła miejsce tuż za nim, choć było wiele wolnych krzeseł. Najprawdopodobniej chciała sprawdzić, czy krzyczy odpowiednio głośno.
Znów pomyślał, że chyba jednak nie jest agentką Policji Myśli, ale cóż z tego, skoro właśnie szpicle amatorzy są najbardziej gorliwi. Nie wiedział, jak długo mu się przyglądała; mogła przecież obserwować go od pięciu minut, a nie miał pewności, czy przez cały ten czas dostatecznie panował nad mimiką. Oddawanie się rozmyślaniom w miejscu publicznym lub w zasięgu teleekranu było straszliwie niebezpieczne. Każdy drobiazg mógł człowieka zdradzić. Nerwowy tik, podświadomy wyraz troski, zwyczaj mamrotania do samego siebie – cokolwiek, co wyglądało na odstępstwo od normy i mogło sugerować, że ma się coś do ukrycia. Zresztą niewłaściwy wyraz twarzy (na przykład niedowierzająca mina, gdy ogłaszano sukces militarny) stanowił sam w sobie przestępstwo, na które w nowomowie istniało odpowiednie określenie: gębozbrodnia.
Dziewczyna znów odwróciła się plecami do Winstona. Może wcale go nie śledziła; może to czysty przypadek, że dwa dni z rzędu usiadła tak blisko. Papieros mu zgasł, położył go więc ostrożnie na krawędzi blatu, zamierzając dopalić po pracy, o ile niechcący nie wysypie tytoniu. Nawet jeśli dziewczyna przy sąsiednim stoliku jest agentką Policji Myśli – a zatem nim miną trzy dni, Winstona zamkną w lochach Ministerstwa Miłości – to jeszcze nie powód, by marnować spory niedopałek. Syme złożył i schował do kieszeni pasek papieru. Parsons znów się odezwał:
– Czy opowiadałem ci, stary – spytał chichocząc przez zęby zaciśnięte na cybuchu fajki – jak to kiedyś te moje zuchy podpaliły kieckę babie na bazarze, bo zobaczyły, że zawija kiełbaski w plakat W. B.? Podkradły się od tyłu i podpaliły zapałkami! Nieźle była poparzona! Psotne szczeniaki, co? Ale jakie cwane! Przechodzą w Kapusiach pierwszej klasy trening, lepszy nawet niż za moich czasów. Wiesz, w co ich teraz wyposażają? W trąbki do podsłuchiwania przez dziurkę od klucza! Moja mała przyniosła taką do domu przed paroma dniami i wypróbowała na drzwiach do naszego pokoju; oznajmiła, że słyszy dwa razy lepiej, niż kiedy przykłada ucho. Oczywiście, to tylko zabawka. Ale sam przyznasz, że szkoli się ich w słusznym kierunku, nie?
W tym momencie teleekran wydał przejmujący gwizd. Był to znak, że pora wracać do pracy. Kiedy wszyscy trzej poderwali się na nogi, by dobiec do wind, zanim zrobi się przy nich ścisk, reszta tytoniu wysypała się z niedopałka.