Читать книгу Nostromo - Джозеф Конрад, Ford Madox Hueffer - Страница 8
Część pierwsza. Srebro kopalni
Rozdział VI
ОглавлениеNostromo już od dość dawna przebywał w kraju, by wznieść się na najwyższy szczebel w opinii kapitana Mitchella, przeświadczonego o niesłychanej wartości swego odkrycia. Bezsprzecznie był on jednym z tych nieocenionych podwładnych, których posiadanie daje wszelkie prawa do dumy.
Kapitan Mitchell chełpił się ze swej przenikliwości w stosunku do ludzi, ale nie był samolubny – i na tle jego niewinnej pychy zaczęła już rozwijać się mania „wypożyczania mego capataza de cargadores”, co z czasem doprowadziło Nostroma do osobistego zetknięcia się ze wszystkimi Europejczykami w Sulaco, jako jakiegoś wszechstronnego factotum68, istnego dziwu sprawności we właściwym mu zakresie życia.
– Ten człowiek jest mi oddany ciałem i duszą! – zwykł był powtarzać kapitan Mitchell i chociaż nikt nie mógłby zapewne wytłumaczyć, jak to się stało, to jednak przyglądając się ich wzajemnym stosunkom, niepodobna było zaprzeczyć temu twierdzeniu, chyba że ktoś miał tak przykre i dziwaczne usposobienie, jak na przykład doktor Monygham, którego krótki, beznadziejny śmiech brzmiał jakby bezgraniczną niewiarą w człowieczeństwo. Doktor Monygham nie był, co prawda, arcywzorem ani wesołości, ani wielomówności. Milczał zawzięcie w swych najlepszych chwilach, natomiast w najgorszych bywał postrachem dla wszystkich z powodu swego nieskrywanego szyderstwa. Jedynie pani Gould zdolna była utrzymać w karbach jego niewiarę w pobudki ludzkie. Ale i do niej (zresztą nie z powodu Nostroma, i to w tonie, który jak na niego był łagodny), nawet do niej powiedział pewnego razu:
– Jest po prostu niedorzecznością domagać się, aby człowiek lepiej myślał o innych, aniżeli potrafi myśleć o samym sobie.
Pani Gould zmieniła pośpiesznie przedmiot rozmowy. Dziwne pogłoski krążyły o tym angielskim lekarzu. Szeptano sobie na ucho, iż przed laty, jeszcze za czasów Guzmana Bento, był zamieszany w jakiś spisek, który skutkiem zdrady wyszedł na jaw i, jak się wyrażano, „został utopiony we krwi”. Posiwiał, a jego wygolona twarz przybrała barwę cegły. Jego flanelowa koszula w wielkie, pstre kraty i jego stary, brudny kapelusz typu panama były stałym wyzwaniem rzuconym wymaganiom towarzyskim przyjętym w Sulaco. Gdyby nie wyróżniał się niepokalaną czystością odzieży, mógłby był uchodzić za jednego z tych wykolejonych Europejczyków, którzy stanowią skazy na poważaniu kolonii niemal we wszystkich egzotycznych częściach świata. Młode dziewczęta, zdobiące gronami ładnych twarzyczek balkony domów wznoszących się wzdłuż ulicy Konstytucji, ilekroć mijał je, kulejąc, z pochyloną głową, w krótkiej, płóciennej kurtce, wdzianej niedbale na kraciastą, flanelową koszulę, powiadały do siebie: „Señor doktor idzie zapewne z wizytą do doñii Emilii, bo włożył kurtkę”. Wniosek ten był słuszny, ale głębsze jego znaczenie nie było dostępne dla ich dziewczęcych inteligencji. Zresztą nie wysilały ich wcale, myśląc o doktorze. Był stary, brzydki, uczony – i trochę loco, wariat, a może nawet czarownik, jak go podejrzewało pospólstwo. Biała kurtka była istotnie ustępstwem, jakie czynił uszlachetniającemu wpływowi pani Gould. Doktor, ze swym nawykiem do gorzkich, sceptycznych spostrzeżeń, nie miał innego sposobu okazania swego głębokiego szacunku dla charakteru kobiety znanej w kraju jako angielska señora. Składał swe hołdy nader poważnie, co nie było drobnostką przy jego usposobieniu. Pani Gould odczuwała to najzupełniej, ale nie przyszło jej nigdy na myśl, by zniewalać go do tych widocznych oznak poważania.
Jej stary hiszpański dom (jeden z najpiękniejszych w Sulaco) rozporządzał wszystkimi drobnymi urokami istnienia. Obdzielała nimi z prostotą i wdziękiem, powodowana przenikliwym wyczuciem wartości. Posiadała niezwykły dar towarzyskości, który polega na subtelnych odcieniach zapominania o sobie oraz na zdolności zrozumienia wszystkiego. Charles Gould (rodzina Gouldów, osiedlona w Costaguanie od trzech pokoleń, zawsze pielgrzymowała do Anglii po wykształcenie i po żony) wyobrażał sobie, iż zakochał się w zdrowym rozsądku dziewczyny, jak zrobiłby każdy inny mężczyzna; nie tłumaczyło to jednak całkowicie powodów, dlaczego, na przykład, całe obozowisko ekipy pomiarowej, począwszy od najmłodszego z młodzieży, a skończywszy na dojrzałym jej szefie, szukało sposobności, by możliwie najczęściej zachodzić do domu pani Gould, kiedy przebywała wśród wysokich krzesanic Sierry. Gdyby jednak ktoś jej opowiedział, jaką wdzięcznością otoczona jest jej pamięć na pograniczu śniegów powyżej Sulaco, byłaby się zaparła, jakoby cokolwiek dla nich uczyniła, uśmiechając się przy tym z lekka i otwierając szeroko zdumione, szare oczy. W ostateczności posłużyłaby się swą bystrością i znalazłaby wytłumaczenie: „To było dla tych chłopaków wielką niespodzianką, iż spotkali się z jakim takim przyjęciem. Zresztą zdaje mi się, że im tęskno za domem. Moim zdaniem, każdemu musi być nieco tęskno”.
Bolała ją zawsze tęsknota ludzka.
Urodzony, podobnie jak jego ojciec, w tym dalekim kraju, smukły i szczupły, o mocno rudych wąsach, kształtnej brodzie, jasnoniebieskich oczach, kasztanowatych włosach i pociągłej, świeżej, różowej twarzy, Charles Gould wyglądał na cudzoziemca, który niedawno przybył zza morza. Dziad jego walczył za sprawę niepodległości pod Bolivarem69 w owym słynnym legionie angielskim, któremu na pobojowisku pod Carabobo70 wielki wyzwoliciel dał zaszczytne miano zbawcy swej ojczyzny. W okresie Federacji71 jeden z stryjów Charlesa Goulda został z wyboru prezydentem prowincji Sulaco (która tworzyła podówczas stan), lecz wkrótce potem postawiono go pod ścianą kościoła i rozstrzelano z rozkazu barbarzyńskiego generała unionistów, Guzmana Bento. Był to ten sam Guzman Bento, który zostawszy później dożywotnim prezydentem, zasłynął z swej bezlitosnej i krwawej tyranii, zaś szczytu swej haniebnej chwały dostąpił w ludowym podaniu o siejącym postrach upiorze, którego zewłok porwał diabeł z ceglanego mauzoleum zbudowanego w nawie kościoła Wniebowstąpienia Panny Marii w Santa Marta. Przynajmniej w ten sposób tłumaczyli księża jego zniknięcie bosym tłumom, które napływały, by zajrzeć ze zgrozą do otworu w brzydkim ceglanym grobowcu przed wielkim ołtarzem.
Prócz stryja Charlesa Goulda potworny Guzman Bento skazał na śmierć jeszcze wiele innych osób. Wszystkie były w pewnej mierze męczennikami idei arystokratycznej, zwolennikami „oligarchów z Sulaco” (wedle frazeologii z epoki Guzmana Bento). Ci rzekomi oligarchowie zwali się obecnie blancos i wyrzekli się idei federalistycznej. Nazwa ta obejmowała rody czystej krwi hiszpańskiej. Zaliczały one Charlesa do swego grona. Z takimi tradycjami rodzinnymi niepodobna było być czystszym Costaguanerem od don Carlosa Goulda; jednak wygląd jego był tak charakterystyczny, iż pospólstwo wciąż jeszcze nazywało go Inglesem, Anglikiem z Sulaco. Wyglądał na Anglika bardziej niż świeżo przybyli młodzi inżynierowie kolejowi, nawet bardziej niż figury ze scen myśliwskich, ilustrujących „Puncha”72, który docierał do salonu jego żony w dwa miesiące po wyjściu z druku. Dziwiło to, iż mówił najzupełniej biegle po hiszpańsku (kastylijsku, jak wyrażają się krajowcy), a nawet miejscowym narzeczem indiańskim. Nie miał nigdy angielskiego akcentu. A jednak w jego przodkach, tych costaguańskich Gouldach – bojownikach o wolność, odkrywcach, plantatorach kawy, kupcach i rewolucjonistach – było coś tak niezatartego, że on, w trzecim pokoleniu jedyny ich spadkobierca, na lądzie, który posiada własny styl jazdy konnej, nawet na siodle był obrazem doskonałego Anglika. Nie jest to bynajmniej powiedziane w znaczeniu ironicznym, jak mówią llaneros – ludzie z wielkich równin – którzy mniemają, że prócz nich nie ma nikogo, kto by umiał siedzieć na koniu. Charles Gould, jeśli można się posłużyć odpowiednim, górnolotnym zwrotem, jeździł konno jak centaur. Jazda konna nie była dla niego jakimś ćwiczeniem popisowym; stanowiła wrodzoną zdolność, podobnie jak wszyscy ludzie zdrowi na duszy i na ciele mają zwyczaj chodzić na tylnych kończynach. A jednak kiedy jechał kłusem do kopalni, omijając wyboje poczynione przez wozy zaprzęgnięte w woły, w angielskim ubraniu i na cudzoziemskim siodle, wyglądał, jakby dopiero co przybył do Costaguany swym lekkim i rączym pasotrote73 z jakichś zielonych łąk rozpostartych na drugim krańcu świata.
Droga jego prowadziła zazwyczaj obok starodawnego, hiszpańskiego gościńca – Camino Real74, jak mówi pospólstwo. Jest to z istnienia i nazwy jedyna pozostałość rządów królewskich, których stary Giorgio Viola nienawidził, chociaż nawet ich cień już od dawna pierzchł z kraju.
Co prawda należałoby jeszcze wspomnieć o wielkim konnym posągu Karola IV, bielejącym na tle drzew u wylotu alamedy. Ale chłopom z okolicy i żebrakom miejskim, śpiącym na jego stopniach, był on znany tylko pod nazwą Kamiennego Konia. Kiedy drugi Carlos mijał go z szybkim tętentem kopyt po zrujnowanym bruku – don Carlos Gould – w swym angielskim ubraniu nie dostrajał się do otoczenia, ale był nierównie bardziej u siebie niż królewski jeździec, który siedząc na swym rumaku wśród uśpionych leperos, podnosił marmurowe ramię do marmurowego brzegu powiewającego piórami kapelusza.
Uszkodzony przez czas posąg królewski, znieruchomiały w geście pozdrowienia pod dłutem rzeźbiarza, zdawał się potajemnie stawiać czoło politycznym zmianom, które pozbawiły go nawet imienia. Ale też i drugi jeździec, dobrze znany ludowi ze swej siły i zręczności, gdy siedział na kształtnym, karym koniu, nie zwykł nosić serca na dłoni. Umysł jego nie wychodził z równowagi tak stałej, jak gdyby pozostawał pod zaklęciem beznamiętnej niewzruszalności pojęć, które co do poprawności prywatnej i publicznej obowiązują w Europie. Przyjmował z jednakim spokojem rażącą niewłaściwość, z jaką panie z Sulaco pokrywały swe twarze pudrem perłowym tak obficie, iż wyglądały w końcu niby białe odlewy gipsowe o pięknych, ognistych oczach – i osobliwsze plotkarstwo tego miasta, i nieustanne zmiany polityczne, które rzekomo miały „zbawiać kraj”, a dla jego żony były niedorzeczną i krwiożerczą igraszką, pełną zbrodni i kradzieży, uprawianą ze straszliwą powagą przez zepsute dzieci. W pierwszych czasach swego pobytu w Costaguanie młoda cudzoziemka nieraz z rozpaczą załamywała ręce, iż nie jest zdolna spraw publicznych tego kraju brać tak poważnie, jak by może należało, sądząc po srogości metod politycznych stosowanych w różnych okolicznościach. Wydawały się jej komedią naiwnych uroszczeń, w której, poza jej własnym oburzeniem i przerażeniem, nie było ani odrobiny szczerości. Charles słuchał jej z wielkim spokojem, podkręcał bujnego wąsa, ale nie chciał wdawać się w rozmowy o tych sprawach. Zdarzyło się jednak, iż raz rzekł łagodnie:
– Zapominasz, kochanie, że tu się urodziłem.
Usłyszawszy te proste słowa, umilkła, jakby pod wpływem nagłej rewelacji. Być może, iż to, że przyszedł na świat w tym kraju, stanowiło między nimi różnicę. Miała wielkie zaufanie do swego męża, prawie bezgraniczne. Od pierwszej chwili działał na jej wyobraźnię tym, że był pozbawiony sentymentalizmu, posiadał natomiast wielki spokój umysłu, co w jej pojmowaniu było oznaką doskonałej biegłości w sztuce życia. Don José Avellanos, ich sąsiad z naprzeciwka, mąż stanu, poeta, człowiek wielkiej kultury, który bywał przedstawicielem swej ojczyzny na różnych dworach europejskich (i doznał niewysłowionej poniewierki jako więzień polityczny za tyrańskich rządów Guzmana Bento), wyraził się raz w salonie doñii Emilii, iż Carlos kojarzy wszystkie angielskie właściwości charakteru ze szczerym patriotycznym uczuciem.
Pani Gould spojrzała na szczupłą, czerwoną, ogorzałą twarz swego męża, ale nie dostrzegła najlżejszego drgnienia w jego rysach, aczkolwiek nie uszło zapewne jego uwagi to przeświadczenie o jego patriotyzmie. Być może, iż dopiero co zsiadł z konia, powróciwszy z kopalni; dość jeszcze był Anglikiem, by nie zwracać uwagi na najgorętszą porę dnia. Basilio, w białej, płóciennej liberii z czerwonymi wypustkami, pochylił się na chwilę do jego stóp, by zdjąć mu w patio75 ciężkie, niezdarne ostrogi. Po czym señor administrator wszedł po schodach na galerię. Rzędy roślin doniczkowych, umieszczonych na balustradzie między kolumnami arkad, swymi liśćmi i kwiatami osłaniały corredor76 od strony położonego poniżej czworoboku, którego wybrukowany przestwór jest właściwym ogniskiem rodzinnym domów południowoamerykańskich, gdzie spokój życia domowego mierzy się zmiennością światła i cienia na płytach posadzki.
Señor Avellanos miał zwyczaj zachodzić niemal codziennie o piątej po południu. Don José lubił pojawiać się na patio w porze, kiedy podawano herbatę, gdyż zwyczaje angielskie, panujące pod dachem doñii Emilii, przypominały mu pobyt w Londynie, gdy był ministrem pełnomocnym przy dworze królewskim. Herbaty nie lubił; oparłszy swe lśniące buty na podnóżku, kołysał się zazwyczaj w amerykańskim fotelu i mówił nieprzerwanie z pewną lubością krasomówczą, dziwną w jego wieku, nie wypuszczając ani na chwilę filiżanki z ręki. Włosy miał krótko przystrzyżone i zupełnie białe, oczy czarne jak węgiel.
Kiedy Charles Gould wchodził do sali, witał go zrazu skinięciem głowy i kończył zaczęte zdanie. Po czym odzywał się:
– Mój drogi Carlosie, znów przyjechałeś konno z San Tomé w największy upał. Zawsze ta sama, iście angielska energia. Cóż nam powiesz?
Rzekłszy to, wypijał filiżankę do dna jednym haustem. Czynności tej towarzyszył stale lekki wstrząs i głuche, mimowolne „brrr”, którego nigdy nie udawało się mu pokryć pośpiesznym wykrzyknikiem: „Przewyborna!”
Następnie, oddawszy pustą filiżankę do rąk swego młodego przyjaciela, wyciągał się z uśmiechem i rozwodził się dalej nad patriotycznym znaczeniem kopalni San Tomé, napawając się swą płynną wymową i bujając się w fotelu na biegunach, przywiezionym ze Stanów Zjednoczonych. Sufit największego salonu w Casa Gould roztaczał swe biele wysoko nad jego głową. W jego ogromie karłowato przedstawiała się mieszanina ciężkich, szeroko rozpartych krzeseł hiszpańskich z brunatnego drzewa, z siedzeniami obitymi skórą, oraz mebli europejskich, niewielkich i wyścielanych w całości, wyglądających niby krępe potworki, wypchane stalowymi sprężynami i włosiem końskim. Były tam drobiazgi porozstawiane na stolikach, lustra wpuszczone w ściany nad marmurowymi konsolami, kwadratowe płachty dywanów, rozpostartych pod dwiema grupami foteli, wśród których naczelne miejsca zajmowały wygodne kanapy; na czerwonych płytach posadzki leżały tu i ówdzie kilimy. Trzy okna, sięgające od sklepienia do samego dołu, wychodziły na balkon, ujęte w obramienia prostopadłych fałd ciemnych portier. Staroświecka okazałość kryła się wśród czterech wysokich gładkich ścian, powleczonych subtelnym, różowym obiciem. Pani Gould, o małej główce i lśniących pierścieniach włosów, siedziała tam w obłoku koronek i muślinów przy misternym, mahoniowym stole i podobna była do czarodziejki, która słodyczą miłosnych napojów napełnia czary ze srebra i porcelany.
Pani Gould znała dzieje kopalni San Tomé. Za dawnych czasów pracowali w niej głównie niewolnicy przynaglani biczem, a wydobywanym z niej skarbom dorównywały wagą kości ludzkie. Wyginęły w niej przy pracy całe plemiona indiańskie. Następnie ją opuszczono, gdyż skutkiem prymitywnych metod górniczych przestała być zyskownym przedsiębiorstwem mimo całych gór trupów, rzucanych w jej czeluście. Poszła w zapomnienie. Odkryto ją na nowo po wojnie o niepodległość. Pewna spółka angielska uzyskała prawo eksploatacji i znalazła złoża tak bogate, iż ani zdzierstwa zmieniających się kolejno rządów, ani przemoc, jakiej się dopuszczali oficerowie, zabierając do wojska najemnych górników, nie zdołały zachwiać jej wytrwałością. W końcu podczas przewlekłego zamętu pronunciamentos77, który nastąpił po śmierci osławionego Guzmana Bento, miejscowi górnicy, podburzeni przez wysłanników ze stolicy, rzucili się na swych angielskich przełożonych i wycięli ich w pień. Dekret zarządzający konfiskatę, który zaraz potem pojawił się w „Diario Official”78, wydawanym w Santa Marta, zaczynał się od słów: „Ludność górnicza z San Tomé, słusznie oburzona uciskiem cudzoziemców, powodowanych raczej nikczemnymi pobudkami zysku niż miłością kraju, do którego zagnało ich ubóstwo i chciwość, itd…”, a kończył się oświadczeniem: „Naczelnik państwa postanowił zastosować w całej rozciągłości przysługujące mu prawo łaski. Kopalnia, która wedle wszelkich praw międzynarodowych, ludzkich i boskich, wraca znów jako własność narodowa w posiadanie rządu, ma pozostać zamknięta aż do chwili, kiedy miecz, dobyty w obronie uświęconych zasad liberalnych, nie dokona swego dzieła i nie zapewni pomyślności naszej drogiej ojczyźnie.”
Kopalnia San Tomé przez długie lata pozostawała w tym stanie. Jakiej korzyści spodziewał się rząd z tego łupu, niepodobna obecnie powiedzieć. Niełatwo przyszło zmusić Costaguanę do wypłacenia żebraczych odszkodowań rodzinom ofiar, po czym sprawa ta spadła z porządku dziennego dyplomacji. Niedługo potem inny rząd zaczął zastanawiać się nad tą cenną spuścizną. Był to zwyczajny rząd costaguański – czwarty z kolei w ciągu sześciu lat – ale patrzył trzeźwiej sprawy. Miał skryte poczucie, że kopalnia San Tomé nie posiada w jego ręku żadnej wartości, lecz równocześnie z niepowszednią zmyślnością zdawał sobie sprawę z rozmaitych sposobów wyzyskania własności złóż srebra z pominięciem konieczności mozolnego wydobywania tego kruszcu z łona ziemi. Ojciec Charlesa Goulda, jeden z najzamożniejszych kupców costaguańskich, postradał już znaczną część swego majątku w przymusowych pożyczkach, zaciąganych przez kolejno następujące po sobie rządy. Był to człowiek spokojny i rozsądny, któremu nigdy nie śniło się dochodzić swych praw. Toteż kiedy mu nagle zaofiarowano bezterminową koncesję na kopalnię San Tomé, zaniepokojenie jego nie miało granic. Znał doskonale metody rządowe. Jakoż zamiary rządu w tej sprawie, aczkolwiek niewątpliwie przemyślane głęboko w skrytości, rzucały się w oczy w dokumencie, który mu polecono jak najrychlej podpisać. Trzeci i najważniejszy jego punkt ustalał, iż posiadacz koncesji będzie zobowiązany wypłacić od razu rządowi pięcioletni czynsz dzierżawny od szacunkowych dochodów z produkcji kopalni.
Pan Gould-senior nie skąpił próśb i argumentów, wymawiając się od tej fatalnej łaski, ale bez powodzenia. Nie miał pojęcia o górnictwie, nie wiedział, w jaki sposób zużytkować swą koncesję na targu europejskim, kopalnia jako przedsiębiorstwo czynne nie istniała. Budynki spalono, urządzenia górnicze zniszczono, ludność górnicza rozpierzchła się od dawna z okolicy. Nawet droga znikła tak doszczętnie pod naporem tropikalnej roślinności, jakby ją pochłonęło morze, a główny szyb zawalił się na przestrzeni stu jardów od wejścia. Nie była to już opuszczona kopalnia, lecz dzika, niedostępna, skalista gardziel Sierry, gdzie pod gąszczem ciernistych pnączy pokrywających ziemię można było znaleźć resztki zwęglonego budulca, trochę pogruchotanej cegły i zniekształcone ułomki zardzewiałego żelastwa. Pan Gould-senior nie pragnął bynajmniej wejść w wieczyste posiadanie tego pustkowia. Ilekroć wśród ciszy nocnej zamajaczyło mu przed oczyma duszy, popadał w stan gorączkowej i niespokojnej bezsenności.
Zdarzyło się jednak, że ministrem skarbu w owych czasach był człowiek, któremu pan Gould miał nieszczęście odmówić dawnymi laty niewielkiej zapomogi pieniężnej, uzasadniając swą odmowę tym, że jest on znany jako oszust i szuler, ponadto mocno podejrzewany o rabunkowy napad na pewnego zamożnego ranchero79 w odległym zakątku wiejskim, gdzie piastował godność sędziego. Teraz, dostąpiwszy ministerialnego dostojeństwa, polityk ów oświadczył, iż ma zamiar odwzajemnić się temu biednemu señorowi Gouldowi dobrym za złe. Zapewnienia te ponawiał w salonach Santy Marty tak słodkim i nieubłaganym głosem i z takim złośliwym błyskiem w oczach, iż najlepsi przyjaciele ostrzegali z naciskiem pana Goulda, by nie próbował z tej pułapki wykpić się przekupstwem. Było to bezskuteczne. Doprawdy nie była to droga zbyt bezpieczna. Podzielała to zdanie w zupełności pewna zamaszysta, krzykliwa dama francuskiego pochodzenia, podobno – jak utrzymywała – córka wyższego oficera, officier supérieur de l'armée, której ofiarowano mieszkanie w murach zsekularyzowanego klasztoru, zaraz obok Ministerstwa Finansów. Ta kwitnąca osóbka, gdy poproszono ją o pomoc panu Gouldowi, we właściwy sposób i nie szczędząc hojnego podarku, potrząsnęła głową z zakłopotaniem. Miała dobre serce i jej zakłopotanie było najzupełniej szczere. Wychodziła z założenia, iż nie wypada jej brać pieniędzy za coś, czego nie jest zdolna dokonać. Przyjaciel pana Goulda, który podjął się drażliwego zadania, utrzymywał później, iż była ona jedyną uczciwą osobą pozostającą w bliższym czy dalszym stosunku z rządem.
– Nie idzie! – rzekła właściwym sobie, pretensjonalnym, opryskliwym głosem, posługując się wyrażeniami godniejszymi raczej jakiegoś podrzutka niż sieroty po dostojniku wojskowym. – Nie, to nie da się zrobić! Pas moyen, mon garçon. C'est dommage, tout de même. Ah, zut! Je ne vole pas mon monde. Je ne suis pas ministre, moi! Vous pouvez emporter votre petit sac.80
Przez chwilę, zagryzając swe karminowe wargi, ubolewała w głębi duszy nad tyranią surowych zasad, którymi powodowała się, frymarcząc81 swym wpływem w sferach rządzących. Po czym znacząco i z odcieniem zniecierpliwienia dorzuciła:
– Allez et dites bien à votre bonhomme – entendez-vous? – qu'il faut avaler la pilule.82
Po tym ostrzeżeniu nie pozostawało nic innego jak podpisać i zapłacić. Pan Gould połknął pigułkę, lecz zawierała ona widocznie jakąś subtelną truciznę, gdyż zaczęła oddziaływać bezpośrednio na jego mózg. Dostał bzika na punkcie kopalni, a ponieważ był oczytany w lżejszej literaturze, bzik ten przybrał w jego umyśle kształty Starca Morskiego83 siedzącego mu na karku. Zaczęły mu się także majaczyć wampiry. Pan Gould przesadzał w ocenie ujemnych stron swego nowego położenia, dając się ponosić emocjom. Jego sytuacja w Costaguanie nie była gorsza niż wcześniej. Jednak człowiek jest istotą przeraźliwie konserwatywną, a groteskowa nowość tego zamachu na jego sakiewkę wstrząsnęła jego wrażliwością. Nie było dokoła niego ludzi, których nie obrabowałyby rządy i rewolucje po śmierci Guzmana Bento. Doświadczenie uczyło go, iż żadna szajka, która wejdzie w posiadanie pałacu prezydenckiego, nie będzie do tego stopnia nieudolna, by wskutek braku pretekstów pozwolić wywieść się w pole, chociażby nawet łup miał zawieść w pewnej mierze jej uzasadnione oczekiwania. Pierwszy lepszy przygodny pułkownik bosej armii urwipołciów mógł nawet każdemu zwykłemu cywilowi z całym naciskiem i ścisłością wykazać swe prawa do sumy dziesięciu tysięcy dolarów, w każdym jednak razie liczył nieodmiennie na łapówkę co najmniej tysiąca dolarów. Pan Gould wiedział o tym znakomicie i uzbroiwszy się w cierpliwość, czekał lepszych czasów. Jednak grabież pod płaszczykiem prawności i interesu była dla jego wyobraźni nie do zniesienia. Pan Gould-senior miał jedną wadę w swym godnym i roztropnym charakterze: oto przypisywał zbyt wielkie znaczenie formie. Jest to wspólna cecha ludzi, których poglądy nasiąkły przesądami. W sprawie tej dopatrywał się złośliwego działania znikczemniałej sprawiedliwości i doznał wstrząsu moralnego, który zachwiał jego krzepkim ustrojem fizycznym. „To mnie w końcu zabije” – powtarzał codziennie. Rzeczywiście od tego czasu zaczął cierpieć na wątrobę i na dławiącą niemoc myślenia o czymkolwiek innym. Minister finansów nie przeczuwał wcale, jak bardzo subtelny był jego odwet. Nawet listy, które pan Gould pisywał do swego czternastoletniego syna Charlesa, kształcącego się wówczas w Anglii, nie mówiły o niczym innym, jak o kopalni. Sarkał na niesprawiedliwość, na prześladowania, na haniebne brzemię tej kopalni; zapełniał całe stronice wywodami na temat fatalnych następstw, jakie ze wszystkich punktów widzenia muszą wyniknąć z posiadania tej kopalni, snuł złowrogie wnioski, truchlał na myśl o pozornie wiekuistej trwałości tego przekleństwa. Bowiem tej koncesji udzielono jemu i jego potomstwu po wszystkie czasy. Zaklinał syna, by nigdy nie wracał do Costaguany, nigdy nie upominał się o udział w tamtejszym swoim dziedzictwie, gdyż plami je owa nikczemna koncesja; niechaj po nic nie sięga, niechaj nawet się nie zbliża, niechaj zapomni, że istnieje Ameryka i zajmie się kupiectwem w Europie. Zaś każdy list kończył się gorzkimi ubolewaniami, iż za długo przyszło mu przebywać w tej jaskini złodziei, bandytów i krętaczy.
W czternastym roku życia nie przywiązuje się zbyt wielkiego znaczenia do nieustannie ponawianych zapewnień, iż przyszłość nasza jest zwichnięta skutkiem posiadania kopalni srebra; ale forma tych zapewnień może wywołać pewien odruch zdziwienia i zastanowienia. Z biegiem czasu chłopak, nie tyle oszołomiony tymi gorzkimi żalami, co zmartwiony kłopotami swego taty, zaczął zastanawiać się nad tą sprawą w chwilach wolnych od nauki i zabawy. W ciągu jakiegoś roku zdołał wysnuć z owych listów niewzruszone przeświadczenie, iż naprawdę istnieje kopalnia srebra w prowincji Sulaco, stanowiącej część Republiki Costaguany, gdzie przed wielu laty żołnierze rozstrzelali biednego stryja Henryka. Z ową kopalnią pozostawała w ścisłym związku sprawa zwana „niegodziwą koncesją Goulda”, która widocznie była napisana na papierze, skoro jego ojciec pragnął gorąco „ją podrzeć i rzucić w twarz” prezydentom, członkom trybunału i ministrom państwa.
Pragnienie to nie wygasało, aczkolwiek zauważył, iż nazwiska tych dygnitarzy rzadko pozostawały bez zmiany w ciągu całego roku. Wydawało się ono zupełnie słuszne chłopakowi, gdyż rzecz ta była niegodziwa, nie wiedział jednak, na czym jej niegodziwość polega. Później, w miarę jak mu rozwidniało się w głowie, zdołał oddzielić istotną prawdę od fantastycznych naleciałości o Starcu Morskim, wampirach i widmach, które korespondencji jego ojca nadawały posmak jakiejś okropnej baśni z arabskich nocy. W końcu dorastający młodzieniec posiadał nie mniej dokładną znajomość kopalni San Tomé od starca, który pisywał te boleściwe i zaciekłe listy z drugiej strony oceanu. Donosił on, że nałożono na niego kilkakrotnie ogromne grzywny za zaniedbywanie pracy w kopalni, chociaż już poprzednio zmuszono go do wypłacenia zaliczek na rachunek przyszłego czynszu dzierżawnego, pozorując to bezprawie tym, iż człowiek, który znajduje się w posiadaniu takiej cennej koncesji, nie powinien odmawiać pieniężnego poparcia rządowi republiki. Resztę jego mienia wymuszono – jak pisał z wściekłością – w zamian za bezwartościowe kwity, piętnując go równocześnie jako człowieka, który miał ciągnąć olbrzymie zyski z trudnej sytuacji kraju. A młodzieniec przebywający w Europie z coraz większym zainteresowaniem śledził sprawę, która zdolna była wywołać taką burzę słów i namiętności.
Myślał o niej codziennie, ale myślał bez goryczy. Nie ulegało wątpliwości, iż sprawa ta była nieszczęściem dla jego biednego taty i że cała historia rzucała posępne światło na stosunki polityczne i społeczne w Costaguanie. Pogląd jego na te sprawy nie różnił się od poglądu ojca, ale był spokojny i refleksyjny. Niepodobna z uporczywym i nieustannym oburzeniem odczuwać fizycznych czy psychicznych udręczeń innej osoby, chociażby chodziło nawet o własnego ojca. W dwudziestym roku życia Charles Gould jako następny uległ zaklęciu kopalni San Tomé. Ale był to inny rodzaj oczarowania, bardziej zgodny z jego młodością, gdyż w skład jego formuły magicznej zamiast zgnębionego oburzenia i rozpaczy wchodziła nadzieja, krzepkość i ufność we własne siły. Pozostawiony w tym wieku samemu sobie (chociaż z surowym zastrzeżeniem, by nie wracał do Costaguany), odbywał dalsze studia w Belgii i Francji, chcąc zostać inżynierem górniczym. Jednak strona naukowa tych studiów zarysowywała się w jego umyśle niejasno i ułamkowo. Kopalnie posiadały dla niego dramatyczne napięcie. Badał ich właściwości z osobistego punktu widzenia, podobnie jak ktoś bada odmienne cechy charakterów ludzkich. Zwiedzał kopalnie w Niemczech, w Hiszpanii i Kornwalii. Zwłaszcza opuszczone oddziaływały na niego mocno. Ich opuszczenie wstrząsało nim na podobieństwo niedoli ludzkiej, której przyczyny są głębokie i rozmaite. Mogą być liche, ale mogą być też niedocenione. Jego przyszła żona była pierwszą, i może jedyną istotą ludzką, która zdołała odkryć pobudki rządzące nader wrażliwym i niemal milczącym zachowaniem się tego człowieka w stosunku do świata spraw materialnych. I od razu jej skłonność do niego, która ociągała się z na wpół rozpostartymi skrzydłami na podobieństwo ptaków, niełatwo wzlatujących z równiny, znalazła szczyt, z którego mogła wzbić się w niebiosa.
Poznali się we Włoszech, gdzie przyszła pani Gould przebywała w towarzystwie starej, bladej ciotki, która przed laty poślubiła zubożałego, włoskiego markiza, człowieka w średnim wieku. Nie zdejmowała żałoby po tym człowieku, który potrafił oddać własne życie za niepodległość i zjednoczenie ojczyzny. Uczynił to z taką entuzjastyczną wielkodusznością, iż dorównał najmłodszym, którzy również zginęli za tę samą sprawę i których szczątkiem był stary Giorgio Viola, unoszonym przez prąd szczątkiem, na podobieństwo zgruchotanego dzioba okrętowego, niknącego niepostrzeżenie wśród fal po morskim zwycięstwie. Ubrana zawsze czarno, z białą przepaską na czole jak zakonnica, prowadziła marchesa ustronne, przyciszone życie w zakątku starożytnego, zrujnowanego pałacu, którego wielkie, puste sale mieściły na dole, pod swymi malowanymi sklepieniami, ziemiopłody, drób, a nawet bydło obok całej rodziny dzierżawcy.
Młodzi spotkali się w Lukce. Po tym spotkaniu Charles nie zwiedzał już kopalń, chociaż pewnego razu pojechali oboje powozem, by zobaczyć kamieniołomy marmuru, w których praca o tyle jest podobna do górniczej, iż również ma na celu wydobywanie cennego surowca z ziemi. Charles Gould nie wygłaszał przed nią mów, by odsłonić swe serce. Dawał się jej poznać, myśląc i działając. Tak zwykła objawiać się szczerość. Często mówił: „Zdaje mi się, że mój biedny ojciec ma niesłuszny pogląd na to przedsiębiorstwo San Tomé”. I zastanawiali się oboje nad tym poglądem długo i poważnie, jak gdyby mogli oddziaływać na umysł człowieka poprzez pół kuli ziemskiej. Jednak rzeczywistą przyczyną tych rozważań była miłość, która przenika wszelki przedmiot i rozpłomienia życiem najobojętniejsze wyrażenia. Oto powód, dla którego pani Gould lubiła te dyskusje w okresie swego narzeczeństwa. Charles martwił się, że ojciec nadwyręża swoje siły i naraża się na chorobę, chcąc uwolnić się od kopalni.
– Mam wrażenie, że nie jest to właściwy sposób postępowania – dumał głośno, jak gdyby mówił do siebie. Kiedy zaś ona nie taiła swego zdziwienia, iż człowiek charakteru może poświęcać swe siły knowaniom i intrygom, Charles oświadczył, że pojmuje jej zdziwienie, lecz dodał:
– Proszę nie zapominać, że on się tam urodził.
Z właściwą sobie bystrością zaczęła się nad tym zastanawiać, po czym postawiła oderwane pytanie, które słusznie uznał za przenikliwe:
– No, a pan? Pan również tam się urodził.
Miał gotową odpowiedź.
– To co innego. Nie byłem tam od dziesięciu lat. Ojciec nie miał nigdy tak długiego wytchnienia. A trwa już to ze trzydzieści lat.
Emilia była pierwszą osobą, do której przemówił, dowiedziawszy się o śmierci swego ojca.
– To go zabiło – powiedział.
Otrzymawszy tę wiadomość, wyszedł z miasta i podążał wprost przed siebie w południowym słońcu, po białej drodze, aż stanął przed nią w sali zrujnowanego pałacu. Była to komnata wspaniała i pusta. Długie strzępy adamaszku, poczerniałe od czasu i wyziewów, zwieszały się tu i ówdzie po ogołoconych boazeriach ścian. Umeblowanie składało się z jednego pozłacanego krzesła z odłamanym oparciem i z piedestału w kształcie ośmiokątnej kolumny, na którym stała ciężka, marmurowa urna, zdobna w rzeźbione maski i girlandy kwietne, pęknięta od góry do dołu. Charles Gould był cały zakurzony od białego pyłu gościńca; pokrywał on jego obuwie, ramiona i czapkę. Pot ściekał po jego twarzy. W odsłoniętej prawej ręce trzymał gruby dębowy kij.
Wydawała się bardzo blada pod różami swego wielkiego, słomianego kapelusza. Włożyła już rękawiczki i wzięła jasną parasolkę, by wyjść naprzeciw i oczekiwać go na szczycie wzgórza, gdzie trzy topole rosły obok muru winnicy.
– To go zabiło – powtórzył. – Miałby jeszcze długie lata przed sobą. W naszej rodzinie żyje się długo.
Nazbyt była strapiona, by przemówić. Utkwił swe przenikliwe, nieruchome spojrzenie w pękniętej marmurowej urnie, jakby pragnął jej kształty utrwalić w swej pamięci na zawsze. Dopiero gdy nagle zwróciwszy się do niej, wybełkotał dwukrotnie: „Przyszedłem do pani… przyszedłem prosto do pani…”, zdołała w całej pełni zdać sobie sprawę z wielkiej i żałosnej niedoli tego dalekiego i udręczonego zgonu w Costaguanie. Ujął ją za rękę i podniósł jej dłoń do swych ust, ona zaś upuściła parasolkę, by pogłaskać go po twarzy, mówiąc szeptem: „Biednyś ty!”. Po czym zaczęła ocierać oczy pod opadającym skrzydłem kapelusza. Jej drobna postać w skromnym, białym kostiumie podobna była do dziecka, które, zabłąkane, szlocha wśród obumarłego przepychu wspaniałej sali. Znieruchomiał znów obok niej, zapatrzony w marmurową urnę.
Poszli następnie na długą przechadzkę, nie zamieniając zrazu ani słowa. W końcu wydarło się mu z ust:
– No, tak! Lecz gdyby był wziął się do rzeczy we właściwy sposób!
Przystanęli. Wszędzie słaniały się długie cienie po wzgórzach, po drogach, po ogrodzonych sadach oliwnych: cienie topól, rozłożystych kasztanów, budynków folwarcznych i murów z kamienia. Dźwięczny, radosny głos dzwonu rozlegał się w pogodnym powietrzu na podobieństwo tętna żaru słonecznego. Jej usta rozchyliły się, jak gdyby ze zdziwienia, że nie patrzy na nią z właściwym sobie wyrazem. Zwykły jego wyraz polegał na skupieniu i bezwzględnym dla niej uznaniu. W rozmowach z nią bywał najtroskliwszym i najczołobitniejszym władcą, co niezmiernie jej się podobało. Dzięki temu miała poczucie swej władzy bez ujmy dla jego godności. Ta szczupła dziewczyna o drobnych stópkach, drobnych rączkach i drobnej twarzyczce, przeciążonej uroczo szczodrymi splotami włosów, posiadała wyniosłą duszę doświadczonej kobiety. Jej nieco za duże usta tchnęły świeżością szczerości i szlachetności. Ponad wszystko, ponad wszelkie pochlebstwa, troszczyła się o tego, który był chlubą jej wyboru. Otóż w owej chwili nie patrzył na nią wcale. Miał napięte rysy i nieprzytomny wyraz twarzy, jak człowiek, który ponad głową młodej dziewczyny zapatrzył się w nicość.
– A więc tak. To była krzywda. Skrzywdzili biednego starca. Ach, czemuż nie pozwalał mi wrócić do siebie? Lecz teraz będę wiedział, jak wziąć to w ręce.
Wymówiwszy te słowa z ogromną otuchą, spojrzał na nią i od razu stał się pastwą przygnębienia, niepewności i obawy.
Jedyną rzeczą, o którą mu obecnie chodziło, było to, czy ona dostatecznie go kocha – czy ma odwagę pojechać z nim tak daleko? Stawiał jej te pytania głosem drżącym z obawy, gdyż był człowiekiem stanowczym.
Tak, kochała go bardzo. Chciała jechać. I niezwłocznie przyszła orędowniczka wszystkich Europejczyków w Sulaco doznała fizycznego wrażenia, iż ziemia zarywa się pod nią. Pierzchła jej sprzed oczu, pierzchł nawet dźwięk dzwonu. Kiedy znów uczuła ziemię pod stopami, dźwięki wciąż jeszcze rozlegały się wśród doliny; podniosła ręce do głowy, oddychając szybko, i powiodła okiem po okolonej murami drożynie. Uspokoiła się, bo nie było nikogo. Tymczasem Charles stanął jedną nogą w suchym, zakurzonym rowie i podniósł otwartą parasolkę, która odskoczyła od nich z marsowym łoskotem potrąconego bębna. Wręczył ją spokojnie, choć z niejakim przygnębieniem.
Zaczęli wracać ku domowi. Kiedy zaś wsunęła mu rękę pod ramię, pierwsze jego słowa były:
– Jak to dobrze, że będziemy mogli osiedlić się w mieście portowym! Słyszałaś jego nazwę. To Sulaco. Cieszę się, że mój biedny ojciec kupił tam dom. Nabył go już przed laty, aby w głównym mieście tak zwanej Zachodniej Prowincji istniała zawsze Casa Gould. Będąc małym chłopcem, mieszkałem tam już raz przez cały rok z moją drogą matką; mój biedny ojciec bawił wówczas w Stanach Zjednoczonych za interesami. Będziesz nową panią Casa Gould.
Później zaś w niezamieszkanym zakątku starożytnego pałacu, hen, nad winnicami, marmurowymi wzgórzami, piniami i oliwkami Lukki, tak do niej mówił:
– Nazwisko Gouldów cieszyło się zawsze wielkim poważaniem w Sulaco. Mój stryj Harry był czas jakiś naczelnikiem państwa i pozostawił po sobie dobrą pamięć wśród najznakomitszych rodów. Są to czyści Kreolowie84, którzy nie biorą udziału w nędznych błazeństwach rządowych. My, Gouldowie, nie jesteśmy w Costaguanie przybłędami. Pochodził z tego kraju, kochał go, ale w swych przekonaniach pozostał do rdzenia Anglikiem. Posługiwał się politycznym hasłem swej epoki. Była nim federacja. Ale nie był politykiem. Stawał w obronie porządku społecznego po prostu z czystego umiłowania rozumnie pojmowanej wolności i z nienawiści do wszelkiego ucisku. Nie gmatwał się w niedorzecznościach. Zajął się pracą na swój sposób, gdyż uważał ją za potrzebną, podobnie jak ja muszę zabrać się do tej kopalni.
Mówił do niej takimi słowy, ponieważ pamięć jego pełna była kraju lat dziecinnych, ponieważ serce śniło o pożyciu z tą dziewczyną, a myśl była zajęta kopalnią San Tomé. Zapowiedział jej, że opuści ją na kilka dni, by odszukać pewnego Amerykanina pochodzącego ze San Francisco, który wałęsał się jeszcze po Europie. Poznał go przed kilkoma miesiącami w starym, historycznym mieście niemieckim, położonym w okręgu górniczym. Amerykanin był w towarzystwie żony, lecz czuł się osamotniony, gdyż całymi dniami rysowali stare odrzwia i uwieńczone wieżyczkami narożniki średniowiecznych domostw. Charles Gould zawiązał z nim ścisłą spółkę w sprawie kopalni. Wspólnik ten znał się na przedsiębiorstwach górniczych, był nieco obeznany z Costaguaną i z nazwiskiem Gouldów. Rozmawiali z niejaką poufałością, co było możliwe dzięki różnicy wieku. Charles potrzebował wówczas kapitalisty o przenikliwym umyśle i ludzkim charakterze. Mienie jego ojca w Costaguanie, które w mniemaniu jego miało być dość znaczne, stopniało widocznie w łotrowskim tyglu rewolucji. Prócz jakichś dziesięciu tysięcy funtów, umieszczonych w Anglii, pozostał tylko dom w Sulaco, problematycznej wartości prawo do eksploatacji lasów w odległych i dzikich stronach oraz koncesja na kopalnię San Tomé, która doprowadziła jego biednego ojca na krawędź grobu.
Wyłuszczał to wszystko. Rozstali się bardzo późno. Nigdy jeszcze nie widział jej w takiej świetności uroku. Cała tęsknota młodzieńcza do niepowszedniego życia, do wielkich oddali, do przyszłości, nęcącej obietnicą przygód i walki – wszystka subtelna myśl o współdziałaniu i podboju rozpłomieniała ją mocnym podnieceniem, co w stosunku do niego przejawiało się nie tak już skrywaną i przedziwną tkliwością.
Gdy, pożegnawszy się z nim, schodziła ze wzgórza i gdy pozostał sam, odzyskał natychmiast swą trzeźwość. Zmiana, jaką nieubłagana śmierć wywołuje w toku naszych powszednich myśli, może stać się nieokreślonym i dotkliwym rozstrojem umysłu. Bolało to Charlesa Goulda, iż już nigdy, żadnym wysiłkiem woli nie będzie mógł myśleć o swym ojcu w ten sam sposób, w jaki zwykł był myśleć o nim za jego życia. Żywy jego obraz nie był już dlań uchwytny. To spostrzeżenie, bezpośrednio uderzające w własną jego osobowość, napełniało jego pierś bolesnym i przejmującym pragnieniem czynu. Pod tym względem instynkt go nie zawodził. Czyn ma moc pocieszenia. Jest wrogiem myśli i druhem pochlebnych rojeń. Jedynie w toku naszych działań możemy doszukać się zagadki panowania nad przeznaczeniem. Dla niego jedynym polem działania była kopalnia. Chwilami nasuwało się natarczywe pytanie, jak sprzeniewierzyć się uroczystym życzeniom nieboszczyka. Postanowił sobie, iż jego nieposłuszeństwo (jako zadośćuczynienie) będzie najzupełniejsze. Kopalnia była przyczyną niedorzecznego nieszczęścia moralnego, praca w niej powinna się stać poważnym zwycięstwem moralnym. Należało się to pamięci zmarłego. Tak przedstawiały się odczucia Charlesa Goulda. Myśli jego krążyły wokół zdobycia wielkiego kapitału w San Francisco lub gdzieś indziej. Mignęła mu w głowie refleksja, iż rady nieboszczyka byłyby zawodnym przewodnikiem. Nigdy nie można z góry przewidzieć, jakie ogromne zmiany może wywołać zgon tej czy innej jednostki w najistotniejszym porządku świata.
Najnowszy okres dziejów kopalni znała pani Gould z własnego doświadczenia. Były to dzieje jej małżeńskiego pożycia. Płaszcz dziedzicznego stanowiska Gouldów w Sulaco osunął się suto na jej drobną osóbkę; nie chciała jednak dopuścić, żeby właściwości tego osobliwego stroju miały przytłoczyć żywość jej charakteru, co było oznaką nie samej tylko machinalnej ruchliwości, lecz także przenikliwej inteligencji. Nie należy przez to przypuszczać, że pani Gould miała męski umysł. Kobieta o męskim umyśle nie jest istotą wyższego rzędu, jest po prostu okazem niedoskonałego zróżnicowania płci – zajmująco jałowym i bez znaczenia. Kobieca inteligencja doñii Emilii pomogła jej dokonać podboju Sulaco, torując drogę jej nieegoistycznej i współczującej naturze. Umiała rozmawiać z wdziękiem, ale nie była gadatliwa. Mądrość serca, niemająca nic wspólnego z budowaniem lub burzeniem teorii, a tym bardziej z obroną przesądów, nie ma czczych słów na zawołanie. Słowa, które wypowiada, mają wartość aktów rzetelności, wyrozumiałości i współczucia. Szczera tkliwość kobieca, podobnie jak szczera męskość mężczyzny, wyraża się czynami, które mają władzę podbijania. Panie z Sulaco uwielbiały panią Gould. „Wciąż jeszcze patrzą na mnie jak na jakieś dziwo” – rzekła żartem do jednego z trzech dżentelmenów z San Francisco, których wypadło jej ugaszczać w swej nowej siedzibie po roku pożycia małżeńskiego.
Byli to pierwsi goście zagraniczni, którzy przybyli obejrzeć kopalnię San Tomé. „Żartuje bardzo miło” – myśleli sobie, zaś Charles Gould, wiedząc doskonale, do czego zmierza, parł ku urzeczywistnieniu. Te okoliczności usposabiały ich przychylnie do jego żony. Niezaprzeczony entuzjazm, zabarwiony lekkim nalotem ironii, sprawił, iż jej wywody o kopalni zachwycały po prostu gości i wywoływały u nich poważne i pełne pobłażania uśmiechy, niepozbawione dużej domieszki szacunku. Być może, iż gdyby byli poznali zapamiętały idealizm jej poglądów na powodzenie przedsiębiorstwa, byliby nie mniej zdumieni właściwościami jej umysłu od owych hiszpańsko-amerykańskich pań, które nie wychodziły z podziwu dla jej niestrudzonej ruchliwości. Istotnie mogła być dla nich – posługując się jej własnymi słowami – „istnym dziwem”. Ale Gouldowie byli z usposobienia skryci i ich goście wyjechali, nie przypuszczając, iż może chodzić o coś innego niż o zyski z puszczonej w ruch kopalni. Pani Gould kazała zaprząc parę białych mułów do swego powozu, by odwieźć ich do portu, skąd „Ceres” miała ich odstawić na plutokratyczny Olimp. Kapitan Mitchell skorzystał z tego pożegnania, by szepnąć poufnie do pani Gould:
– To zapowiedź nowej epoki.
Pani Gould lubiła patio swego hiszpańskiego domu. Na szerokie, kamienne schody spoglądała w milczeniu z wnęki ściennej Madonna w błękitnych szatach, z ukoronowanym Dzieciątkiem na ręku. Przyciszone głosy dolatywały wczesnym rankiem z dna brukowanej kwadratowej studni, jaką z góry wydawał się dziedziniec; słychać było stąpania koni i mułów, które prowadzono parami, by je napoić. Z kolanek smukłych pni bambusowych zwieszały się wąskie, lancetowate liście nad kwadratową taflą sadzawki, a tłusty stangret siedział skulony na jej cembrowinie, trzymając leniwie końce lejcy w ręku. Wynurzywszy się spod niskiego, mrocznego sklepienia sieni, przemykały się tu i ówdzie bose dziewczęta służebne; pojawiły się dwie praczki, niosące kosze z wypraną bielizną, przeszedł piekarz z dzieżą zarobionego ciasta i jej własna camerista85, Leonarda, która w ręce wzniesionej wysoko ponad kruczą czerń włosów niosła pęk nakrochmalonych spódniczek, olśniewająco białych w ukośnych blaskach słońca. Po czym pokuśtykał stary odźwierny, zamiatając kamienne płyty bruku, i dom był przygotowany do zwykłego życia dziennego. Wysokie pokoje po trzech stronach czworoboku były połączone między sobą i miały drzwi na corredor, wzdłuż którego biegła poręcz z kutego żelaza ozdobiona kwiatami. Na podobieństwo władczyni średniowiecznego zamczyska mogła widzieć z góry, kto wjeżdżał lub wyjeżdżał z casa, a odgłosy, rozlegające się za każdym razem ze sklepionej sieni, wzmagały wrażenie okazałości.
Patrzyła, jak wyjeżdżał jej powozik, odwożący trzech gości z północy. Uśmiechała się. Troje rąk podniosło się równocześnie do trzech kapeluszy. Czwartym był kapitan Mitchell, który towarzyszył im z grzeczności i zaczął już pompatyczną przemowę. Ociągała się. Ociągała się, pochylając co chwila twarz nad kępami kwiatów, jak gdyby chciała pozostawić swym myślom czas, by dostosowały się do powolności jej kroków, zdążających w głąb długiego korytarza.
Obwieszony frędzlami i barwnymi piórami hamak indiański z Aroa wisiał w kącie, gdzie najwcześniej pojawiało się słońce, gdyż poranki bywają w Sulaco chłodne. Ogromne kępy kwiatów, zwanych flor de noche buena86, pałały przed roztwartymi, oszklonymi drzwiami salonów. Wielka, zielona papuga, połyskująca świetnością szmaragdu w błyszczącej złotej klatce, zaskrzeczała dziko: „Viva Costaguana!”87, po czym zawołała dwukrotnie słodkim głosem: „Leonarda! Leonarda!”, naśladując panią Gould, i pogrążyła się nagle w bezruchu i milczeniu. Pani Gould doszła do końca galerii i zajrzała spoza drzwi do pokoju swego męża.
Charles Gould z nogą wspartą na niskim stołeczku przypinał już ostrogi. Spieszył się do kopalni. Pani Gould, nie wchodząc do środka, rozejrzała się po pokoju. Jedną szafę, dużą i szeroką, z oszklonymi drzwiami, wypełniały książki; natomiast druga, pozbawiona półek i wybita czerwoną bają88, zawierała broń palną: karabiny winchesterskie, rewolwery, parę strzelb myśliwskich i nawet dwie pary pistoletów z podwójnymi lufami. Pomiędzy nimi wisiała samotnie na kawałku szkarłatnego aksamitu stara szabla kawaleryjska, niegdyś własność don Enrique Goulda, bohatera Zachodniej Prowincji, podarowana przez don Joségo Avellanosa, dziedzicznego przyjaciela rodziny.
Poza tym białe ściany były zupełnie pozbawione ozdób. Wyjątek stanowiła akwarela przedstawiająca góry San Tomé; była ona własnoręcznym dziełem doñii Emilii. Pośrodku, na posadzce ułożonej z czerwonych płytek, stały dwa długie stoły zawalone planami i papierami, obok nich kilka krzeseł i oszklona szafka, zawierająca okazy rudy z kopalni. Pani Gould, rzuciwszy śpiesznie okiem na te przedmioty, wyraziła głośno zdziwienie, dlaczego rozmowy tych bogatych i przedsiębiorczych ludzi, rozprawiających o możliwościach, o działalności i bezpieczeństwie kopalni, niecierpliwiły ją i rozstrajały, podczas gdy ze swym mężem mogła całymi godzinami gawędzić o kopalni z niesłabnącym zainteresowaniem i zadowoleniem.
I opuszczając powieki w wyrazisty sposób, dodała:
– A ty co o tym sądzisz, Charley?
Po czym, zdziwiona milczeniem męża, podniosła szeroko otwarte oczy, piękne jak blade kwiaty.
Uporał się już z ostrogami i podkręcając oburącz swe długie wąsy, przyglądał się jej z wysokości swoich długich nóg z widocznym uznaniem dla jej wyglądu. Świadomość, iż jest tak podziwiana, sprawiała przyjemność pani Gould.
– Są to wielce poważani ludzie – odezwał się.
– Wiem o tym. Ale czy przysłuchiwałeś się ich rozmowom? Nie zdaje się mi, żeby bodaj w przybliżeniu zdawali sobie sprawę z tego, co tu widzieli.
– Oglądali kopalnię. Czynili to w pewnym zamiarze – wtrącił Charles Gould, stając w obronie gości.
Na to jego żona wymieniła nazwisko najwybitniejszego z tej trójki. Wyróżniał się w dziedzinie finansowej i przemysłowej. Jego nazwisko znały miliony ludzi. Był znakomitością tej miary, iż nigdy nie podjąłby się pracy tak daleko od ośrodka swej działalności, gdyby lekarze, nie szczędząc skrywanych pogróżek, nie zniewolili go do dłuższego wypoczynku.
– Pan Holroyd – mówiła dalej pani Gould – czuł się dotknięty i urażony przepychem strojów świętych, których posągi stoją w katedrze. Nazwał to kultem drewna i pozłotki. Ale mnie się zdaje, iż on zapatruje się na swego Boga jak na jakiegoś wpływowego wspólnika, który jako swój udział w zyskach otrzymuje ufundowane kościoły. To pewnego rodzaju bałwochwalstwo. Opowiadał mi, że co roku funduje kościół.
– Bez końca – przemówił pan Gould, podziwiając w duszy ruchliwość jej rysów. – Po całym kraju. Słynie z tej swojej hojności.
– Och, nie przechwalał się tym! – zaświadczyła sumiennie pani Gould. – Zdaje mi się, że to naprawdę dobry człowiek, ale taki głupi! Biedny Cholo89, który ofiarowuje swemu Bogu srebrne ramię lub nogę za to, że go uleczył, jest tak samo mądry, a nierównie bardziej wzruszający.
– Stoi na czele olbrzymich przedsiębiorstw związanych ze srebrem i żelazem – napomknął Charles Gould.
– Ach, tak! Religia srebra i żelaza! To bardzo przyjemny człowiek; wprawdzie ujrzawszy po raz pierwszy w klatce schodowej Madonnę z pomalowanego drzewa, przybrał wyraz namaszczonej zgrozy, ale nic mi nie powiedział. Mój drogi Charley, słyszałam, jak ci ludzie rozmawiali ze sobą. Czy to możliwe, by ze względu na ogromne poważanie pragnęli istotnie zostać nosiwodami i drwalami dla wszystkich krajów i narodów świata?
– Człowiek winien pracować do ostatka – rzekł ogólnikowo Charles Gould.
Pani Gould, marszcząc brwi, oglądała go od stóp do głowy. W swych bryczesach, skórzanych kamaszach (niewidywanych przedtem w Costaguanie), norfolskiej marynarce z szarej flaneli i z tymi wielkimi, płomienistymi wąsami wyglądał na oficera kawalerii, który został ziemianinem. To porównanie odpowiadało upodobaniom pani Gould. „Jaki on, biedak, szczupły! – myślała. – Przepracowuje się”. Niepodobna jednak było zaprzeczyć, iż jego subtelna, wyrazista, czerwonawa twarz i cała jego smukła, długonoga postać wywoływała wrażenie szlachetności i wytworności. Pani Gould złagodniała.
– Zastanawiałam się tylko, jak ty to odczuwasz – szepnęła łagodnie.
W ostatnich dniach Charles Gould musiał dwa razy pomyśleć, zanim coś powiedział, i nie zwracał zbytnio uwagi na swe odczucia. Ale stanowili dobraną parę, więc nietrudno mu przyszło znaleźć odpowiedź.
– Najlepsze moje uczucia są w twojej mocy – rzekł swobodnie i tyle było prawdy w tych niejasnych słowach, iż tejże samej chwili doznał względem niej wielkiego przypływu tkliwości i wdzięczności.
Nie wyglądało jednak, żeby ta odpowiedź była dla pani Gould niejasna. Pokraśniała z lekka, lecz już zmienił ton.
– No, to jest pewnikiem! Wartość kopalni jako kopalni nie ulega wątpliwości. Dzięki niej będziemy bardzo bogaci. Puszczenie jej w ruch jest zagadnieniem wiedzy technicznej, a tę posiadam, posiada ją tysiąc innych ludzi na świecie. Ale jej bezpieczeństwo, trwałość jej istnienia jako przedsiębiorstwa zapewniającego dochody tym ludziom, tym cudzoziemcom, którzy włożyli w nią swe pieniądze, spoczywa wyłącznie w mych rękach. Wzbudziłem zaufanie w człowieku bogatym i możnym. Wydaje się ci to zupełnie naturalne, nieprawdaż? No, a ja nie wiem, nie wiem, dlaczego zdołałem je wzbudzić. Ale to pewnik. Czyni on wszystko możliwym. Bez niego nie przyszłoby mi na myśl nie oglądać się na życzenia mego ojca. Nigdy nie rozporządziłbym się tą koncesją jak spekulant, który odstępuje swe prawa spółce za gotówkę i dywidendy, by wzbogacić się przy nadarzającej się sposobności lub przynajmniej zagarnąć nieco grosza do kieszeni. Nie! Nie uczyniłbym tego, nawet gdyby to było możliwe, o czym wątpię. Biedny ojciec tego nie rozumiał. Obawiał się, że uwieszę się przy zrujnowanym przedsiębiorstwie i czekając na podobną sposobność, zmarnuję życie. Takie znaczenie miał jego zakaz, z którego świadomie się wyłamałem.
Przechadzali się po korytarzu. Sięgała mu głową do ramienia. Opuścił ramię i objął jej kibić. Ostrogi pobrzękiwały z lekka.
– Nie widział mnie od dziesięciu lat. Nie znał mnie. Rozstał się ze mną dla mojego dobra i nie chciał pozwolić, żebym wrócił. Powtarzał nieustannie w swych listach, żebym się wyrzekł Costaguany, porzucił wszystko i ratował się ucieczką. Sam był zbyt cennym łupem. Za pierwszym podejrzeniem byliby go wrzucili do więzienia.
Ostrogi odezwały się znów cichym podźwiękiem. Pochylał się ku żonie, mówiąc do niej. Wielka papuga przechyliła głowę i śledziła ich ruchy krągłym, niemrużącym się okiem.
– Był samotnym człowiekiem. Kiedy miałem dziesięć lat, przemawiał do mnie, jakbym był dorosły. Podczas mojego pobytu w Europie pisywał do mnie co miesiąc. Dziesięć, dwanaście stron każdego miesiąca przez dziesięć lat. Lecz mimo to mnie nie znał. Dość wyobrazić sobie – całe dziesięć lat w okresie, kiedy stawałem się mężczyzną! Nie mógł mnie znać. Jak ci się zdaje?
Pani Gould potrząsnęła przecząco głową, gdyż przyszło jej na myśl, że nikt nie może znać jej Charlesa, znać go naprawdę, prócz niej samej. To było oczywiste. Dawało się odczuć. Nie wymagało uzasadnień. Zaś biedny pan Gould-senior, który umarł za wcześnie, by dowiedzieć się o ich narzeczeństwie, przedstawiał się jej zbyt mglisto, żeby mogła przypisywać mu znajomość czegokolwiek.
– Nie, nie zdawał sobie sprawy! W moim pojęciu ta kopalnia nie jest czymś, co można sprzedać. Nigdy! Po tym, co przecierpiał, po prostu nie mógłbym wziąć za nią pieniędzy – mówił Charles Gould dalej, a ona potakująco tuliła głowę do jego ramienia.
Tych dwoje młodych ludzi rozmyślało o życiu, które zakończyło się w niedoli właśnie wówczas, kiedy ich własne istnienia zajaśniały w blaskach ufnej miłości, co bardzo wrażliwym umysłom wydaje się niby triumfem dobra nad wszystkimi nędzami ziemi. Niejasna idea rehabilitacji wtargnęła do zamierzeń ich życia. Była zbyt niejasna, by obyć się bez podpory uzasadnienia, lecz właśnie dlatego była tym silniejsza. Objawiła się im w tej chwili, kiedy kobiecy zmysł poświęcenia i męski zmysł działania pod wpływem najpotężniejszego ze złudzeń ulegają najsilniejszemu bodźcowi. Z surowości zakazu wynikała konieczność powodzenia, jakby byli moralnie zobowiązani do wykazania wyższości swego pełnego wigoru podejścia do życia nad błędem znużenia i rozpaczy.
Myśl o bogactwie nasuwała im się tylko o tyle, o ile łączyła się z powodzeniem tamtej sprawy. Pani Gould, sierota bez majątku, wychowana w atmosferze upodobań intelektualnych, nie upajała się nadzieją wielkich bogactw. Były one zbyt dalekie, a przy tym nie nawykła ich pożądać. Z drugiej strony nie zaznała zupełnego niedostatku. Nawet wielkie ubóstwo jej ciotki marchesy nie było nie do zniesienia dla wysubtelnionego umysłu; pozostawało w zgodzie z wielkim cierpieniem, tchnęło surowością ofiary, złożonej szczytnemu ideałowi. Nie było zatem w charakterze pani Gould najsłuszniejszych nawet rysów materializmu. Zmarły, o którym myślała z czułością (gdyż był ojcem Charleya) i z niejaką niecierpliwością (ponieważ był słaby), nie mógł mieć ani cienia słuszności. W przeciwnym bowiem razie nic nie zdołałoby uchronić ich pomyślności od skazy, plamiącej jej jedynie realną, jej niematerialną stronę!
Natomiast Charles Gould musiał brać należycie pod rozwagę myśl o bogactwie; jednak zajmował się nim jako środkiem, nie zaś jako celem. Gdyby kopalnia nie była korzystnym interesem, nie należałoby jej puszczać w ruch. Musiał dbać o widoki przedsiębiorstwa. Była to dźwignia, za pomocą której mógł ruszyć kapitalistów. A Charles Gould wierzył w kopalnię. Wiedział o niej wszystko, co tylko można było wiedzieć. Jego wiara w kopalnię udzielała się innym, chociaż nie miała na swe usługi wielkiej wymowy; ale ludzie interesu bywają często nie mniej zapalni i marzycielscy od kochanków. Częściej ulegają urokowi osobistemu, niżby ktoś przypuszczał, a Charles Gould ze swą niezachwianą pewnością był bezwarunkowo przekonywający. Ponadto ludzie, do których się zwracał, znali się na rzeczy i wiedzieli, że przedsiębiorstwo górnicze w Costaguanie jest grą, która może być nierównie więcej warta od świeczki. Ludzie interesu posiadali dobre informacje. Rzeczywista trudność ruszenia z miejsca znajdowała się gdzie indziej. Ale zwalczała ją spokojna i nieugięta stanowczość, zabarwiająca nawet głos Charlesa Goulda. Ludzie interesów porywają się czasem na rzeczy, które dla zdrowego rozsądku ludzkiego uchodzą za niedorzeczne, powodują się w swych postanowieniach pobudkami impulsywnymi i bardzo ludzkimi.
– No, tak – rzekła wybitna osobistość, której Charles Gould, przejeżdżając przez San Francisco, wyłuszczył jasno swe poglądy. – Przypuśćmy, że przystępujemy do przedsiębiorstwa górniczego w Sulaco. Któż w nim będzie? Po pierwsze firma Holroyd, zupełnie pewna, po drugie pan Charles Gould, obywatel costaguański, zupełnie pewny, no i wreszcie rząd republiki. Bardzo to podobne do początków przedsiębiorstwa pól saletry w Atacamie; brała tam udział firma, która dawała pieniądze, pewien dżentelmen nazwiskiem Edwards i rząd, a raczej dwa rządy, dwa rządy południowoamerykańskie. I wie pan, co z tego wynikło? Wynikła z tego wojna, przewlekła, wyniszczająca wojna, panie Gould! Co prawda, w pańskim wypadku mamy do czynienia tylko z jednym rządem południowoamerykańskim, czyhającym łapczywie na udział w łupie. Jest to korzystne. Ale zło ma swe stopniowania, a rząd, o którym mówimy, jest rządem costaguańskim.
Tak mówiła wybitna osobistość, milionowy fundator kościołów na skalę godną wielkości jego ojczyzny, ten sam, do którego lekarze przemawiali językiem zatrważających i skrywanych pogróżek. Był to silnie zbudowany, roztropny człowiek, którego stateczna tusza obszernemu surdutowi na jedwabnej podszewce użyczała wytwornej dostojności. Włosy miał siwe jak stal, brwi jeszcze czarne, a jego potężny profil przypominał profil głowy Cezara na starożytnych monetach rzymskich. Jednak jego pochodzenie wyprowadzano od Niemców, Szkotów i Anglików, co z niejaką domieszką krwi duńskiej i francuskiej wyposażało go w temperament purytanina i nienasyconą wyobraźnię zdobywcy. Nie krępował się zupełnie w stosunku do swego gościa, ponieważ miał on gorące poparcie z Europy i ponieważ silne przekonania i determinacja budziły niewytłumaczalne upodobanie, bez względu na koniec, do jakiego prowadzą.
– Rząd costaguański wyciągnie rękę po całą jej wartość, wspomni pan moje słowa, panie Gould! Bo i czym jest Costaguana? Bezdenną otchłanią pożyczek na dziesięć procent i innych, równie szalonych inwestycji. Europejczycy przez długie lata oburącz rzucali w nią swe kapitały. Ale my nie. Znamy ten kraj już dość dobrze, by mieć się na baczności. Możemy siedzieć i czekać. Przyjdzie oczywiście czas, że tam wtargniemy. Jesteśmy gotowi. Ale nie ma pośpiechu. Sam czas jest na usługach największego kraju w całym bożym świecie. Naszym posłannictwem jest dać niejedno światu: przemysł, handel, prawo, dziennikarstwo, sztukę, politykę i religię, od Przylądka Horn po Cieśninę Smitha i dalej, choćby i do Bieguna Północnego, gdyby się okazało, że jest tam coś wartego uwagi. A z czasem zagarnie się postronne wyspy i lądy ziemskie. Weźmiemy sprawy świata w ręce bez względu na to, czy to światu się spodoba czy nie. Nic na to nie poradzi – a my od swego nie odstąpimy. Tak sądzę.
Swej wierze w posłannictwo dawał ujście w słowach dostosowanych do swej inteligencji, niewyćwiczonej w wyrażaniu idei ogólnych. Inteligencja jego karmiła się faktami. Zaś Charles Gould, którego wyobraźnia pozostawała stale pod urokiem jednego wielkiego faktu, mianowicie kopalni srebra, temu jego poglądowi na przyszłość świata nie miał nic do zarzucenia. Jeżeli chwilowo go raził, to tylko dlatego, że to nagłe stwierdzenie tak rozległych możliwości sprowadzało niemalże do nicości sprawę, która była na porządku dziennym. On i jego zamierzenia, i wszystkie bogactwa kopalniane Zachodniej Prowincji wydały się mu nagle ogołocone ze wszystkich znamion wielkości. Wrażenie było niemiłe, ale Charles Gould nie był tępy. Czuł już, że się podoba. Świadomość tego pochlebnego faktu pozwoliła mu zdobyć się na nieokreślony uśmiech, który jego tęgi towarzysz wziął za uśmiech dyskretnego i pełnego podziwu uznania. Odwzajemnił się spokojnym uśmiechem. I w jednej chwili Charles Gould z tą lotnością umysłu, którą zwykli okazywać ludzie broniący swych umiłowanych nadziei, zdał sobie sprawę, iż nader widoczna niepozorność jego zamierzeń może mu dopomóc w powodzeniu. Jego osoba i jego kopalnia będą dobrze przyjęte, ponieważ są to rzeczy niewielkiej wagi dla człowieka, którego działalność miała na celu cały ogrom przeznaczenia. Charles Gould nie czuł się upokorzony tą myślą, gdyż dla niego sprawa kopalni nie postradała nic ze swego wielkiego znaczenia. Niczyje, najrozleglejsze nawet poglądy na przeznaczenie nie mogły umniejszyć wartości jego dążeń do odbudowania kopalni San Tomé. W porównaniu z jasnością jego zamierzeń, określonych w przestrzeni i dających się osiągnąć w oznaczonym czasie, wielki finansista wydał mu się idealistą, marzycielskim i niemogącym zaważyć na szali.
Otyły, dobrotliwy potentat spoglądał na niego w zamyśleniu. Wkrótce jednak przerwał milczenie, by rzucić uwagę, iż w Costaguanie aż roi się od koncesji. Każdy poczciwina, który zapragnie tamtejszej koncesji, może ją uzyskać od razu.
– Nasi konsulowie przejadają się nimi – ciągnął dalej z błyskiem jowialnej wzgardy w oczach. – Sumiennemu, prawemu człowiekowi, który niczego nie traktuje byle jak i umie się połapać w ich intrygach, sprzysiężeniach i klikach, natychmiast wręczają paszport. Cóż pan na to, panie Gould? Persona non grata90. I to jest przyczyną, dla której nasz rząd nigdy nie jest należycie poinformowany. Trzeba jednak trzymać Europę z dala od tego lądu, a na nasze wmieszanie się jeszcze czas nie przyszedł; przynajmniej tak pozwalam sobie twierdzić. Ale my nie jesteśmy ani rządem tego kraju, ani pierwszymi lepszymi poczciwinami. Pańska sprawa przedstawia się korzystnie. All right. Głównym zagadnieniem naszym jest, czy drugi uczestnik, to znaczy pan, zdoła poradzić sobie z trzecim i niepożądanym uczestnikiem, mianowicie z tą lub ową rozpanoszoną i potężną szajką łupieską, która będzie miała w rękach rządy Costaguany. Jak panu się zdaje, panie, hę?
Pochylił się, patrząc uparcie w spokojne oczy Charlesa Goulda, który wspomniawszy wielką szkatułę listów ojcowskich, nagromadzoną od wielu lat gorycz i wzgardę zawarł w tonie swej odpowiedzi:
– O ile chodzi o znajomość tych ludzi, ich metod i ich polityki, to mogę ręczyć za siebie. Karmiono mnie tą znajomością od lat chłopięcych. Nie jestem skłonny popadać w błędy z nadmiaru optymizmu.
– Nie jest pan skłonny, hę? To bardzo dobrze. Takt i stanowczość – oto, czego pan potrzebuje! I może pan nieco mydlić oczy potęgą swego przedsiębiorstwa. Ale nie zanadto. Nie opuścimy pana, dopóki wszystko będzie szło dobrze. Ale nie chcemy narażać się na większe kłopoty. Podejmę się tego eksperymentu. Jest w nim pewne ryzyko, ale godzimy się na nie. Z chwilą jednak, gdy nie będzie pan mógł dać sobie rady, weźmiemy straty na siebie – i damy wszystkiemu spokój. Ta kopalnia może czekać… Pan wie, iż raz już była zasypana. Zapewne pan rozumie, iż żadną miarą nie będziemy marnowali dobrych pieniędzy na kiepskie interesy.
Tak mówił ów znakomity mąż w swym prywatnym biurze, w wielkim mieście, gdzie inny człowiek (nader wybitny w pojęciu gawiedzi) oczekiwał z upragnieniem skinienia jego ręki. A kiedy w jakiś rok później pojawił się nieoczekiwanie w Sulaco, dał jeszcze silniejszy wyraz swej nieustępliwości ze szczerością i swobodą, na jaką mu pozwalały jego wpływy i bogactwa. Być może, że przyszło mu to tym łatwiej, iż odbyta kontrola, zaś przede wszystkim sposób, w jaki posuwała się stopniowo rozbudowa przedsiębiorstwa, obudziły w nim przeświadczenie, iż Charles Gould zdoła sprostać zadaniu.
„Ten młodzieniec – pomyślał – może z czasem stać się potęgą w tym kraju”.
Ta myśl pochlebiała mu, gdyż to, co dotychczas powiadał swym przyjaciołom o tym młodzieńcu, brzmiało następująco:
– Mój szwagier poznał go w pewnym starym mieście niemieckim położonym w okręgu górniczym i przysłał go do mnie z listem. Pochodzi on z Gouldów costaguańskich, czystej krwi Anglików, ale urodzonych już w tym kraju. Stryj jego wmieszał się w sprawy polityczne, był ostatnim prezydentem prowincjonalnym Sulaco i został rozstrzelany po przegranej bitwie. Ojciec jego był wybitnym przemysłowcem w Santa Marta, chciał wyzwolić się z matactw politycznych i umarł, zrujnowany zmiennymi kolejami rewolucji. Cała historia Costaguany w miniaturze!
Oczywiście był nazbyt wielkim człowiekiem, by o jego pobudki mieli pytać nawet najbliżsi. Światu wolno było pokornie podziwiać ukryte znaczenie jego posunięć. Był tak wielkim człowiekiem, iż jego szczodry patronat nad „czystszymi formami chrześcijaństwa” (które przejawiało się naiwnym fundowaniem kościołów, co bawiło panią Gould) uchodził wśród swoich współobywatelki za objaw pokory i pobożności. Natomiast w jego własnych sferach świata finansowego na jego przystąpienie do takiego przedsiębiorstwa jak kopalnia San Tomé zapatrywano się wprawdzie z uznaniem, ale nie bez tajonej wesołości. Był to kaprys wielkiego człowieka. W gmachu Holroyda (olbrzymim stosie żelaza, szkła i kamiennych bloków, położonym na zbiegu dwu ulic i zasnutym u szczytu promienistą pajęczyną drutów telegraficznych) naczelnicy głównych departamentów wymieniali między sobą żartobliwe spojrzenia, które miały oznaczać, iż nie są dopuszczeni do tajemnicy przedsiębiorstwa San Tomé. Przesyłki pocztowe z Costaguany (niezbyt obfite, ograniczające się do jednej, średnio ciężkiej koperty) odsyłano nieotwarte wprost do pokoju wielkiego człowieka, skąd nigdy nie otrzymywano polecenia, żeby je załatwić. Urzędnicy szeptali sobie na ucho, iż odpowiadał osobiście, nie dyktując nikomu, lecz pisząc własnoręcznie piórem i atramentem. Przypuszczano nawet, iż sam kopiował swe listy we własnym zeszycie, niedostępnym dla oczu zwykłych śmiertelników. Niektórzy złośliwi młodzieńcy, spełniający podrzędne czynności w jedenastopiętrowym warsztacie wielkich interesów, wypowiadali otwarcie swe osobiste zdanie, iż ich znakomity szef palnął wreszcie głupstwo i czuł się zawstydzony swym nierozumem. Inni, starsi i mało znaczni, lecz pełni romantycznego podziwu dla interesów, które pochłonęły najlepsze ich lata, przebąkiwali niejasno i przenikliwie, że jest to zapowiedź wielkiej wagi, że spółka Holroyda zamierza zagarnąć niezwłocznie całą Republiką Costaguańską ze wszystkimi dobrodziejstwami inwentarza. Wszelako przypuszczenie, iż była to tylko chimeryczna zachcianka, okazało się najsłuszniejsze. Wielki człowiek zapragnął zaznajomić się osobiście z kopalnią San Tomé, zapragnął tym goręcej, iż zachcianka ta zmierzała do pierwszej wakacyjnej podróży, na jaką zamierzał sobie pozwolić od bardzo wielu lat. Nie chodziło mu o wielkie przedsiębiorstwo, o jakąś budowę kolei czy spółkę przemysłową. Chodziło mu o człowieka! Dogadzałoby mu wielce powodzenie wynikające z nowego, orzeźwiającego źródła, ale z drugiej strony poczuwał się do obowiązku umycia rąk od wszystkiego przy pierwszej niepomyślnej oznace. Człowieka można się pozbyć. Na nieszczęście dzienniki roztrąbiły po całym kraju wiadomość o jego podróży do Costaguany. Wyrażając uznanie dla sposobu prowadzenia przedsięwzięcia, jaki obrał Charles Gould, przyrzekał pomoc, ale nie szczędził cierpkich ostrzeżeń. Na jakieś pół godziny przed swym wyjazdem, kiedy trzymając kapelusz w ręce, miał już zejść na patio, by wsiąść do powozu zaprzęgniętego w białe muły, tak jeszcze się odezwał w pokoju Charlesa:
– Niech pan działa dalej po swojemu i tak długo liczy na moją pomoc, jak długo będzie umiał pan sobie radzić. Ale niech pan będzie pewny, że w razie potrzeby będziemy wiedzieli, jak pana w porę opuścić.
Na to jedyną odpowiedzią Charlesa Goulda były słowa:
– Proszę możliwie najrychlej przysyłać maszyny!
Wielkiemu człowiekowi podobała się ta niewzruszona pewność siebie. Tajemnica jej polegała na tym, iż Charles Gould lubował się w takich bezwzględnych określeniach. Były nie mniej stanowcze od przeświadczenia, jakie wyrobił sobie o kopalni w swych chłopięcych latach. Wszystko zależało tylko od niego. Rzecz była wielkiej wagi, toteż przystępował do niej z zaciętością.
Przechadzając się z żoną po korytarzu pod gniewnym okiem papugi, opowiadał jej o swej rozmowie z swym niedawnym gościem i zauważył:
– Oczywiście taki człowiek może podźwignąć sprawę lub jej zaniechać wedle swego widzimisię. Nie pogodziłby się z myślą o porażce. Może dać za wygraną lub jutro umrzeć, ale wielkie przedsiębiorstwa związane ze srebrem i żelazem go przeżyją i przyjdzie dzień, że opanują Costaguanę i resztę świata.
Przystanęli w pobliżu klatki. Papuga, podchwyciwszy dźwięk słowa należącego do jej słownika, uważała za potrzebne się wtrącić. Papugi są bardzo towarzyskie.
– Viva Costaguana! – wrzasnęła z ogromną stanowczością i nastroszywszy pióra, przybrała wygląd napuszonego kłębka ospałości za lśniącymi drutami klatki.
– A czy ty w to wierzysz, Charley? – spytała pani Gould – Dla mnie jest to krańcowy materializm i…
– To mnie nie obchodzi – przerwał jej mąż przekonywającym tonem. – Posługuję się wszystkim, co mi się pod rękę nawinie. Nie moją jest rzeczą orzekać, czy jego gadanina jest głosem przeznaczenia, czy tylko przejawem tuzinkowej wymowności. W obu Amerykach słyszy się często jedno i drugie. Widocznie atmosfera Nowego Świata sprzyja sztuce krasomówczej. Czy nie pamiętasz, jak nasz kochany Avellanos potrafi tu gadać całymi godzinami? …
– Och, to co innego! – zaprzeczyła pani Gould, niemal urażona. Przymówka nie była na miejscu. Don José był kochanym, zacnym człowiekiem, który mówił bardzo dobrze i rozprawiał z zapałem o kopalni San Tomé. – Jak możesz ich porównywać? – zawołała z wyrzutem. – On cierpiał, a jednak nie traci nadziei.
Kompetencja w działaniu mężczyzn, w którą zresztą nie powątpiewała, bywała zawsze dla pani Gould wielką niespodzianką, zauważyła bowiem, iż niejednokrotnie, kiedy chodziło o najoczywistsze wnioski, okazywali oni osobliwą tępotę.
Charles Gould z zatroskanym spokojem, który zapewnił mu znów serdeczną tkliwość żony, zaręczył, iż nie miał zamiaru porównywać. Bądź co bądź sam był Amerykaninem i w niejakiej mierze mógł zdawać sobie sprawę z obu rodzajów wymowy, „gdyby nie szkoda było na to czasu” – dodał z goryczą. On jednak oddychał powietrzem angielskim dłużej niż ktokolwiek z jego rodziny od trzech pokoleń, więc zasługuje może na usprawiedliwienie. Jego biedny ojciec mógł również być wymowny. I zapytał żony, czy przypomina sobie ustęp z pewnego ojcowskiego listu, w którym pan Gould wyrażał przeświadczenie, „iż widocznie Bóg pogniewał się na tę ziemię, gdyż inaczej zesłałby przez jakąś szczelinę bodaj promyk nadziei w te potworne mroki intryg, krwiożerczości i zbrodni, które zaległy nad królową lądów”.
Pani Gould nie zapomniała.
– Czytałeś mi to, Charley – szepnęła. – Wstrząsnęło mną to zdanie. Jak głęboko musiał twój ojciec odczuwać jego okropny smutek.
– Nie chciał być ofiarą rozboju. Doprowadzało go to do rozpaczy – rzekł Charles Gould. – Ale jego obrazowe powiedzenie da się wcale nieźle zastosować. Trzeba nam tu prawa, rzetelności, porządku, bezpieczeństwa. Niech inni deklamują sobie o tych sprawach, ja pokładam ufność w interesach materialnych. Gdy staną mocno na nogach, będą musiały wytworzyć warunki, od których jedynie zależy ich dalsze istnienie. Oto dlaczego groszoróbstwo znajduje usprawiedliwienie wobec tutejszego nierządu i bezprawia. Usprawiedliwia je to, iż bezpieczeństwo, którego wymaga, staje się udziałem uciemiężonego ludu. Lepszy rodzaj sprawiedliwości nastąpi później. Na tym polega ów promyk nadziei. – Ramię jego zacisnęło się na chwilę silniej dokoła jej smukłych kształtów. – I kto wie, czy kopalnia San Tomé nie stanie się w tym znaczeniu ową szczeliną w ciemnościach, o której mój biedny ojciec powątpiewał, czy kiedyś ją zobaczy.
Spojrzała na niego z podziwem. Był powołany do dzieła. Nadał imponujący kształt jej nieokreślonym, niesamolubnym ambicjom.
– Charley – rzekła – jesteś wspaniale nieposłuszny.
Nagle pozostawił ją samą na korytarzu i poszedł po swój kapelusz, miękkie, szare sombrero, które chociaż stanowiło cząstkę stroju narodowego, mimo to nadspodziewanie dobrze licowało z jego angielskim wyglądem. Po chwili ukazał się znowu, trzymając szpicrutę pod pachą i dopinając rękawiczki. Jego twarz odzwierciedlała stanowczość jego myśli. Żona oczekiwała go przy zejściu ze schodów. Zanim ucałował ją na pożegnanie, dokończył rozmowę:
– To jedno jest całkiem pewne, że nie ma dla nas odwrotu. Czy podobna zaczynać życie na nowo? Postawiliśmy na tę kartę całe swe istnienie.
Pochylił się nad jej odwróconą twarzą z wielką słodyczą i jakby ze skruchą. Charles Gould był powołany do dzieła, gdyż nie poddawał się złudzeniom. O koncesję Gouldów trzeba było walczyć na śmierć i życie taką bronią, jaką można było znaleźć w kałuży zepsucia, tak powszechnego, iż niemal straciło swe znaczenie. Był gotów sięgnąć po tę broń. Przez chwilę doznawał wrażenia, jak gdyby ta kopalnia srebra, która zabiła jego ojca, wabiła go dalej, niż zamierzał pójść, i poddając się zawiłej logice wrażeń, czuł, że wartość jego życia zależy od powodzenia. Nie było już drogi odwrotu.
68
factotum (łac.) – osoba zaufana, spełniająca usługi wszelkiego rodzaju. [przypis edytorski]
69
Bolivar, Simón (1783–1830) – polityk i dowódca wojskowy, przywódca walk o wyzwolenie Ameryki Południowej spod władzy Hiszpanów, dążył do stworzenia federacji wszystkich państw byłej hiszpańskiej Ameryki; czczony jako rewolucjonista i wyzwoliciel. [przypis edytorski]
70
bitwa pod Carabobo (24 czerwca 1821) – starcie zbrojne podczas wojen niepodległościowych w Ameryce Łacińskiej pomiędzy siłami powstańczymi Simona Bolivara a armią hiszpańską gen. Morillo, zakończone zwycięstwem powstańców; wśród sił Bolivara znajdował się batalion ochotników z tzw. legionu angielskiego, jak nazywano walczące po stronie powstańców oddziały weteranów brytyjskich z wojen napoleońskich i wojny brytyjsko-amerykańskiej (1812). [przypis edytorski]
71
Federacja Wielkiej Kolumbii – republika federacyjna w płn.-zach. części Ameryki Płd., utworzona na kongresie w Angosturze w Wenezueli, istniejąca w l. 1819–1831; obejmowała terytoria obecnej Kolumbii (wraz z Panamą), Wenezueli i Ekwadoru, wchodzące wcześniej w skład kolonialnego wicekrólestwa Nowej Granady; jej pierwszym prezydentem był Simón Bolívar, po jego śmierci federacja rozpadła się. [przypis edytorski]
72
„Punch” – satyryczne czasopismo angielskie. [przypis edytorski]
73
pasotrote (hiszp.) – kłus. [przypis edytorski]
74
Camino Real (hiszp.) – Trakt Królewski. [przypis edytorski]
75
patio (hiszp.) – wewnętrzny dziedziniec. [przypis edytorski]
76
corredor (hiszp.) – krużganek, galeria; korytarz. [przypis edytorski]
77
pronunciamento (hiszp. dosł.: oświadczenie) – rodzaj wojskowego buntu a. zamachu stanu, który zaczyna się od publicznej deklaracji wypowiedzenia posłuszeństwa rządowi dokonanej przez grupę spiskowców oczekujących następnie na poparcie reszty sił zbrojnych; pronunciamento było charakterystyczne dla Hiszpanii, Portugalii i krajów Ameryki Łacińskiej, szczególnie w XIX w. [przypis edytorski]
78
Diario Official (hiszp.) – Dziennik Urzędowy. [przypis edytorski]
79
ranchero (hiszp.) – farmer. [przypis edytorski]
80
Pas moyen, mon garçon… (fr.) – Nie da rady, mój chłopcze. Ale szkoda! Nie będę okradała ludzi. Nie jestem ministrem, do licha! Niech pan zabierze swoją sakiewkę. [przypis edytorski]
81
frymarczyć (daw.) – kupczyć, handlować. [przypis edytorski]
82
Allez, et dites bien à votre bonhomme… (fr.) – Idź pan i powiedz swojemu przyjacielowi – rozumie mnie pan? – że trzeba przełknąć tę pigułkę. [przypis edytorski]
83
Starzec Morski – postać z piątej podróży Sindbada Żeglarza, jednej z opowieści z Księgi tysiąca i jednej nocy: starzec, który poprosił Sindbada o przeniesienie na drugi brzeg rzeki, ale nie chciał później zejść z jego grzbietu i nie sposób go było zrzucić. [przypis edytorski]
84
Kreol – urodzony w Ameryce Łacińskiej potomek europejskich kolonizatorów. [przypis edytorski]
85
camerista (hiszp.) – pokojówka. [przypis edytorski]
86
flor de noche buena (hiszp.) – wilczomlecz nadobny, pot. gwiazda betlejemska, popularna roślina ozdobna pochodząca z Meksyku i Gwatemali. [przypis edytorski]
87
Viva Costaguana! (hiszp.) – niech żyje Costaguana! [przypis edytorski]
88
baja – rodzaj miękkiej bawełnianej tkaniny. [przypis edytorski]
89
Cholo (hiszp.) – potomek rodziców hiszpańskiego i indiańskiego pochodzenia, mówiący po hiszpańsku Indianin. [przypis edytorski]
90
persona non grata (łac.) – osoba niepożądana. [przypis edytorski]