Читать книгу Metro - Dmitry Glukhovsky - Страница 6

Оглавление

2 // Metro

– A czy ty mnie choć próbujesz słuchać? – zapytał Anię.

Ale jej nie było już w namiocie.

Jego ubranie leżało dokładnie tam, gdzie je zrzucił: w przejściu. Ania nie zgarnęła go ani nie porozrzucała. Przestąpiła tylko nad nim, jakby bała się go dotknąć. Zarazić się. Może naprawdę tak było.

Z pewnością to jej kołdra była zawsze bardziej potrzebna. On się jakoś ogrzeje.

Dobrze, że poszła. Dziękuję ci, Aniu. Dziękuję, że nie zaczęłaś ze mną rozmawiać. Że nie zaczęłaś mi odpowiadać.

– Dzięki, ku…! – powiedział na głos.

– Można? – odezwał się ktoś przez brezent wprost nad jego uchem. – Artem? Nie śpi pan?

Artem poczołgał się w stronę swoich spodni.

Na zewnątrz, siedząc na rozkładanym krześle polowym, czekał staruszek o zbyt łagodnej jak na swój wiek twarzy. Siedział wygodnie, spokojnie, cierpliwie i było jasne, że ulokował się tu dawno i wcale nie zamierza się oddalać. Staruszek był obcy, nie pochodził ze stacji: krzywił się, kiedy nieostrożnie wciągał powietrze nosem. Widać, że nietutejszy.

Artem zrobił z dłoni daszek i osłaniając się nim przed szkarłatnym światłem, w którym tonęła stacja WOGN, przyjrzał się gościowi.

– Czego ci potrzeba, starcze?

– Pan Artem?

– Powiedzmy – Artem wciągnął nosem powietrze. – To zależy.

– Jestem Homer – oznajmił staruszek, nie wstając. – Tak mnie nazywają.

– Serio?

– Piszę książki. Książkę.

– Ciekawe – powiedział Artem głosem kogoś, kogo to zupełnie nie ciekawiło.

– Historyczną. Tak jakby. Ale o naszych czasach.

– Historyczną – powtórzył Artem ostrożnie, rozglądając się na boki. – A to po co? Podobno jest już po historii. Skończyła się!

– A my? Ktoś przecież powinien o wszystkim, co się tu z nami… O wszystkim, co się tu z nami dzieje, opowiedzieć naszym potomnym.

Jeśli nie jest od Młynarza, to kim jest? Od kogo przyszedł? Po co?

– Potomnym. Szlachetna sprawa.

– I z jednej strony trzeba opowiedzieć o tym, co najważniejsze… Czym my tu żyjemy. Oddać, że tak to ujmę, wszystkie przełomowe momenty i wydarzenia. A z drugiej – jak to zrobić? Suche fakty idą w zapomnienie. Żeby ludzie to zapamiętali, trzeba żywej historii. Trzeba bohatera. Więc szukałem materiału. Próbowałem najróżniejszych rzeczy. Myślałem, że znalazłem. Ale potem zabrałem się do pracy… I nie zadziałało. Nie udało się. A potem usłyszałem o WOGN-ie i…

Było widać, że staruszkowi nie jest łatwo się wytłumaczyć, ale Artem nie zamierzał mu pomagać; wciąż nie mógł przewidzieć, co się zaraz wydarzy. W staruszku nie było zła, jedynie niezręczność, ale coś zbierało się w powietrzu, między nim a Artemem tworzyło się coś, co jeszcze chwila i musiało wybuchnąć, poparzyć ich i posiekać odłamkami.

– Opowiedzieli mi o WOGN-ie… o czarnych… i o panu. I zdałem sobie sprawę, że to właśnie pana powinienem znaleźć, żeby tę…

Artem skinął głową: wreszcie do niego dotarło.

– Świetna historia.

I nie żegnając się, odszedł, wsunąwszy marznące ręce do kieszeni. Staruszek został z tyłu na swoim wygodnym siedzisku, wyjaśniając coś jeszcze w ślad za oddalającymi się plecami Artema. Ale Artem postanowił ogłuchnąć.

Zamrugał – oczy przywykły, można ich już nie mrużyć.

Do światła z powierzchni przyzwyczajały się dłużej. Rok. To szybko! Większość mieszkańców metra od światła słonecznego, nawet takiego – zduszonego chmurami, oślepłaby pewnie na zawsze. W końcu całe życie spędzają w ciemnościach. A Artem zmusił się, by widzieć na powierzchni. Widzieć tamten świat, w którym się urodził. Bo jeśli nie możesz znieść słońca, to jak wrócisz na powierzchnię, kiedy przyjdzie czas?

Wszyscy urodzeni w metrze dorastali już bez słońca, jak grzyby. Normalnie: okazało się, że to nie słońce jest ludziom potrzebne, ale witamina D. Okazało się, że światło słoneczne można żreć w postaci drażetek. A żyć można i na oślep.

W metrze nie było wspólnego oświetlenia. Nie było wspólnej elektryczności. Nic tu nie było wspólne: każdy dbał tylko o siebie. Na niektórych stacjach potrafili wytworzyć wystarczająco dużo światła, żeby było nieomal tak jak niegdyś. Na innych starczało go ledwie na jedną żarówkę palącą się pośrodku peronu. Jeszcze inne wypełniała gęsta czerń, jak w tunelach. Jeśli ktoś przyniósł tam ze sobą światło w kieszeni, to mógł wyławiać z nicości po kawałku – posadzkę, sufit, marmurową kolumnę; i z ciemności spełzali się do światła jego latarki mieszkańcy stacji, chcąc trochę popatrzeć. Ale lepiej im się było nie pokazywać: nauczyli się doskonale egzystować bez oczu, ale usta im nie zarosły.

Na stacji WOGN życie było dobrze zorganizowane, a ludzie rozpieszczeni: w namiotach mieli przynoszone z góry małe diody, a w miejscach publicznych używali starego, awaryjnego oświetlenia – lampek w czerwonych szklanych kloszach; byłoby przy nim wygodnie na przykład robić z negatywów odbitki. Tak właśnie dusza Artema ukazywała się powoli w tym czerwonym świetle, ukazywała się na odbitce i stawało się widoczne, że sfotografowano ją jeszcze tam, na górze, w jasny majowy dzień.

A innego dnia – październikowego, pochmurnego – została prześwietlona.

– Świetna historia, co, Żenia? Pamiętasz czarnych? – szeptał Artem; ale odpowiadali mu zawsze inni. Zawsze nie ci, co trzeba.

– Czołem, Artem!

– O, Artem!

Witali się wszyscy. Jeden się uśmiechał, drugi marszczył brwi, ale witali się wszyscy. Dlatego że wszyscy pamiętali czarnych, nie tylko Żeńka i Artem. Wszyscy pamiętali tę historię, chociaż nikt jej nie znał.

Metro WOGN: stacja końcowa. Dom rodzinny. Dwieście metrów długości, a na nich dwustu ludzi. Miejsca było akurat: mniej – i nie miałbyś czym oddychać, więcej – nie ogrzałbyś się.

Stację zbudowano sto lat temu, w czasach poprzedniego imperium, z typowych imperialnych materiałów: marmuru i granitu. Została pomyślana jako reprezentacyjna, niczym pałac, ale była, rzecz jasna, zakopana w ziemi, więc wyszło coś pomiędzy muzeum a grobowcem. Duch epoki pradziadów, podobnie jak na wszystkich pozostałych stacjach, nawet tych nowszych, był tu nie do pokonania. Niby wyrosło pokolenie mieszkańców metra, ale wszyscy siedzieli na spiżowych kolanach jakichś starożytnych dziadków i nie mogli zejść – tamci ich nie puszczali.

Okopcone filary były rozłożyste, w arkadach między nimi rozbito stare i poniszczone wojskowe namioty: w każdym mieszkała rodzina, w niektórych po dwie. Te rodziny można by z łatwością pozamieniać miejscami, zapewne nikt nie zauważyłby różnicy: kiedy przez dwadzieścia lat mieszka się razem na jednej stacji, kiedy sekrety twoje i sąsiada, te wszystkie jęki i krzyki, oddziela jedna warstwa brezentu, tak to się właśnie kończy.

Może gdzie indziej ludzie już by się pozagryzali – jest przecież i zawiść, i żal do Boga, że ten bardziej kocha cudze dzieci, i niezdolność do podzielenia się z innymi swoim mężem czy żoną, i powierzchnia mieszkalna jest absolutnie warta tego, żeby za nią udusić; ale nie tu, nie na WOGN-ie. Tutaj wyszło jakoś tak prosto – i swojsko.

Jak na wsi albo w komunie. Nie ma cudzych dzieci: sąsiadom urodziło się zdrowe – wspólne święto; tobie chore – pomogą, jak potrafią. Nie ma gdzie się zakwaterować – inni się posuną. Pokłócisz się z przyjacielem – pogodzi was ciasnota. Żona odeszła – wcześniej czy później wybaczysz. Przecież tak naprawdę nigdzie nie odeszła, tylko została tu, w tej samej marmurowej hali, na którą zwalono milion ton ziemi; co najwyżej śpi teraz za innym kawałkiem brezentu. Ale codziennie będziecie się spotykać, i to nie raz, lecz sto. Trzeba będzie się dogadać. Nie zdołasz sobie wyobrazić, że jej nie ma i nigdy nie było. Najważniejsze, że wszyscy żyją, a reszta to już… Jak w komunie albo jak u jaskiniowców.

Wprawdzie prowadziła stąd droga – południowy tunel – do Aleksiejewskiej i dalej, do centralnej części metra, ale… Może w tym właśnie rzecz, że WOGN był stacją końcową. I mieszkali tu ci, którzy już nie chcieli i nie mogli nigdzie iść. Ci, którym potrzebny był dom.

Artem zatrzymał się przed jednym z namiotów, zamarł. Stał, prześwietlał zniszczony brezent, póki na zewnątrz nie wyszła kobiecina o napuchniętej twarzy.

– Witaj, Artem.

– Dzień dobry, Jekatierino Siergiejewna.

– Żeni nie ma.

Skinął jej głową. Miał ochotę pogładzić ją po włosach, wziąć za rękę. Powiedzieć: przecież wiem. Wiem. Tak naprawdę to ja wszystko wiem, Jekatierino Siergiejewna. Czy może pani to sobie mówi?

– Idź, Artem. Idź. Nie stój tu. Idź tam, napij się herbatki.

– Tak jest.

Hala stacji była z obu końców ucięta przed schodami ruchomymi – sami zamurowali się w środku i uszczelnili szpary, żeby nie przechodziło skażone powietrze z powierzchni… No i różni goście. Z jednej strony, przy nowym wyjściu – na głucho. Z drugiej, przy starym, zostawili śluzę służącą do wyjść do miasta.

Pod ślepą ścianą była kuchnia i świetlica. Kuchenki do gotowania, gospodynie w fartuchach krzątają się, pichcą obiad dla dzieci i mężów; woda płynie rurkami filtrów węglowych, szemrze, spływając do zbiorników niemal przeźroczysta; co i rusz zaczyna gwizdać czajnik – ze zmiany na fermach wpadł goniec po wrzątek, wyciera ręce o spodnie, szuka wśród kucharek swojej żony, żeby złapać ją za coś miękkiego, przypomnieć o miłości i za jednym zamachem chapnąć przed czasem jakiś niedogotowany kęs.

Zarówno kuchenki, jak i czajniki, naczynia, stoły czy krzesła nie były ich własne, lecz kołchozowe, ale ludzie dbali o nie, niczego nie niszczyli.

Wszystko oprócz jedzenia przynieśli z góry: w metrze nic porządnego się nie skleci. Dobrze, że martwi, kiedy zamierzali jeszcze żyć, naszykowali sobie różnych rzeczy na zapas – żarówek, agregatów Diesla, przewodów, broni, nabojów, naczyń, mebli; uszyli też mnóstwo ubrań. Teraz można to po nich nosić, jak po starszych braciach i siostrach. Starczy na długo. W całym metrze jest nie więcej niż pięćdziesiąt tysięcy ludzi. A w Moskwie mieszkało kiedyś piętnaście milionów. Czyli każdy ma trzystu takich krewnych. Tłoczą się bezgłośnie, wyciągają swoje łachy w milczeniu: bierz moje, bierz, bierz, prawie nowe, ja już z nich wyrosłem.

Sprawdzić tylko ich rzeczy dozymetrem – czy nie za bardzo terkoczą? – podziękować i można korzystać.

Artem dotarł do kolejki po herbatę, przyłączył się jako ostatni.

– Artem! Dokąd to, jak jakiś nieprzytomny? W kolejce jeszcze będzie się ustawiał! Siadaj, w nogach prawdy nie ma… nalać ci gorącej?

Rządziła tu Daszka-Szuba, kobita na oko już pięćdziesięcioletnia, ale wcale niezamierzająca o tym myśleć. Przyjechała do Moskwy z jakiejś dziury pod Jarosławiem na trzy dni przed tym, jak wszystko walnęło. Żeby kupić futrzaną szubę. Kupiła. I od tej pory nie zdejmowała jej już w dzień ani w nocy, ani przed pójściem do ubikacji. Artem nigdy się z niej nie śmiał: a gdyby to jemu został taki skrawek jego dawnego życia? Skrawek tamtego maja… albo lodów, albo cienia topoli, albo uśmiechu mamy?

– Tak. Dziękuję, ciociu Daszo.

– Ciągle mi mówisz „ciociu”! – powiedziała zalotnie i z wyrzutem. – No, co tam na górze? Jaka pogódka?

– Deszczyk.

– Oj, to znowu nas podtopi? Słyszysz, Ajgul? Podobno deszcz pada.

– Allah nas karze. Za grzechy. Zerknij no, wieprzowina ci się nie przypali?

– Od razu ten twój Allah! U niej to od razu Allah! A rzeczywiście, przypala się… A jak tam twój Mehmet, wrócił z Hanzy?

– Trzeci dzień go nie ma. Trzeci!

– Nie przejmuj się tak…

– Klnę się na Allaha, Dasza, znalazł tam sobie kogoś! Z waszych ludzi! Grzesznie…

– Waszych, naszych… Co ty taka tego… My tu wszyscy, Ajguluszka… Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie.

– Jakąś cichodajkę sobie znalazł, jak mi Allah…

– Oj, sama byś mu częściej dawała… Chłopy są przecież jak te kocięta… Tłuką się na oślep, póki nie znajdą…

– Ależ co wy pleciecie?! Sprawy tam załatwia, handlowe! – wstawił się za nieobecnym facecik półdziecięcego wzrostu o niemal dziecięcej, tyle że wynędzniałej twarzy; z jakiegoś powodu nie mógł urosnąć jak należy.

– Dobra, dobra. Ty już, Kola, nie kryj swoich wspólników! A ty, Artem, nie słuchaj nas, bab. Proszę, bierz. Podmuchaj, gorąca.

– Dziękuję.

Podszedł mężczyzna porysowany starymi, białymi szramami, zupełnie łysy, ale przy tym nierobiący wrażenia brutala dzięki gęstym brwiom i gładkiej mowie.

– Witam wszystkich obecnych, szczególnie damy! A kto tu stoi po herbatkę? W takim razie będę za tobą, Kolka. Słyszeliście już o Hanzie?

– A co z Hanzą?

– Granica zamknięta. Jak mawiał klasyk, gdy czerwone światło świeci, stoją w miejscu wszystkie dzieci. Pięcioro naszych tam utknęło.

– Widzisz, Ajguszka. Grzyby swoje zamieszaj, grzybki.

– A mój tam jest! A ja? Co ze mną!? Na Allaha… Jak to zamknęli? No mów, Kstantin?

– Zamknęli i koniec. Nie nasz zawszony interes. Rozkaz to rozkaz.

– Musi, znowu wojują! Pewnie z Linią Czerwoną znowu wojują, co? Żeby oni wszyscy tam powyzdychali!

– A kto wie, co, Kstantin? Do kogo ja mam iść? Przecież mój Mehmet…

– To dla profilaktyki. Dopiero co stamtąd przyszedłem. Jakaś kwarantanna handlowa. Niedługo otworzą. Dzień dobry.

– Oj, dzień dobry, panie starszy. W gości do nas? Skąd pan przyszedł?

– Jestem z Sewastopolskiej. Można się przysiąść?

Artem przestał wdychać gorącą parę, oderwał się od wyszczerbionej białej filiżanki ze złotą obwódką. Staruszek dokuśtykał do nich, odszukał go i teraz obserwował go ukradkiem, kątem oka. Dobra. Już przed nim nie ucieknie.

– A ty jak się do nas dostałeś, dziadku? Skoro wszystko pozamykali? – Artem spojrzał wścibskiemu staruszkowi prosto w oczy.

– Przedostałem się jako ostatni – ten nie mrugał, nie uchylał się. – Zaraz po mnie zamknęli.

– Sto lat byśmy bez nich żyli, bez tej całej Hanzy! Za to oni bez naszej herbatki, bez grzybków naszych niech spróbują, darmozjady! My tu, z bożą pomocą, przetrwamy!

– Otworzą! A jeśli nie otworzą? A mój Mehmet!

– Ty, Ajguszka, zajdź do Suchego. On twojego Mehmetka wyciągnie raz dwa. Nie zostawi go tak. Może herbatki? Próbowałeś już naszej?

– Nie odmówię – z godnością kiwnął brodą na zgodę samozwańczy Homer.

Siedział naprzeciw Artema, siorbał miejscowy wywar z grzybów, dumnie, choć bezpodstawnie, zwany herbatą – cała prawdziwa herbata była już oczywiście od dziesięciu lat wypita – i czekał. Artem też czekał.

– Kto po wrzątek?

Artema ścisnęło w żołądku: przyszła Ania. Nie zauważając go, stanęła odwrócona plecami.

– Pracujesz dziś, Anuszko? – od razu wciągnęła ją do rozmowy Szuba, wycierając ręce o łysiejące futrzane kieszenie. – Grzybki?

– Grzybki – odpowiedziała tamta plecami, żeby tylko się nie odwracać; czyli jednak zauważyła.

– Pewnie w krzyżu łupie, co? Taka zgięta wpół.

– Plecy wysiadają, ciociu Daszo.

– Grzyby to nie świnie! – szurnąwszy z dezaprobatą, oceniła skośnooka, przysadzista Ajgul. – Zgięta wpół, też coś. W gównie byś się pogrzebała!

– Sama się pogrzeb. Każdy wybiera sobie pracę według upodobania – odparła spokojnie Ania.

Spokojnie, ale Artem wiedział – to właśnie wówczas, kiedy mówi takim spokojnym głosem, może uderzyć. Zresztą w ogóle zdolna jest do wszystkiego, wyszkoliła się. Przy takim ojcu.

– Nie kłóćcie się, dziewczynki – zaszemrał pokiereszowany Konstantin. – Wszystkie zawody są potrzebne, wszystkie zawody są ważne, jak mawiał klasyk. Bez grzybów czym karmilibyśmy prosiaki?

Pieczarki rosły w zasypanym północnym tunelu, jednym z dwóch, które kiedyś prowadziły na stację Ogród Botaniczny. Trzysta metrów plantacji grzybów, a za nimi jeszcze ferma świń. Świnie wypchnęli jak najdalej, żeby mniej śmierdziało. Tak jakby te trzysta metrów mogło ich uratować. Ratowało co innego: konstrukcja ludzkich zmysłów.

Nowo przybyli czuli ohydny zapach świń przez dzień czy dwa. Potem ich węch się przyzwyczajał. Ania przywykła nie od razu. Miejscowi już od dawna niczego nie czuli. Nie mieli zresztą odniesienia. A Artem miał.

– Dobrze, kiedy ma się upodobanie do grzybów – powiedział wyraźnie, celując wzrokiem dokładnie w potylicę Ani. – Z grzybami łatwiej się dogadać niż z ludźmi.

– Niepotrzebnie co poniektórzy odnoszą się do grzybów z taką pogardą – powiedziała tamta. – Są ludzie, których nie tak łatwo od grzybów odróżnić. Nawet choroby mają te same – Ania w końcu odwróciła się do niego. – Dziś na przykład przytrafiło mi się coś takiego. Na połowie grzybów pojawiła się jakaś zgnilizna. Zgniły, rozumiesz? Skąd to się wzięło?

– Co to znowu za zgnilizna? – zaniepokoiła się Ajgul. – Jeszcze tylko zgnilizny nam brakowało, Allahu, zmiłuj się!

– Może komuś herbaty? – wcięła się Szuba.

– Nazbierałam całą skrzynkę zgniłych – powiedziała Ania, patrząc Artemowi w oczy. – A przecież kiedyś były normalne. Zdrowe.

– No to mamy prawdziwe nieszczęście – pokręcił głową Artem. – Grzyby się zepsuły.

– Oj, a co my teraz będziemy żreć? – zauważyła rozsądnie Szuba.

– Ale czy to aby takie nieszczęście? – cichym i stalowym głosem odpowiedziała mu Ania. – Bo kiedy wielkiego bohatera i zbawcy całego metra nikt już nie bierze poważnie – to dopiero jest nieszczęście!

– Chodźmy, Ajguszka, odetchniemy świeżym powietrzem – uniosła podkreślone brwi Szuba. – Jakoś gorąco się tu robi.

– Eche… – Homer wstał w ślad za pozostałymi.

– Nie – zatrzymał go Artem. – Proszę. Chciałeś przecież posłuchać o bohaterze? O Artemie, który uratował całe metro? Masz, słuchaj. Posłuchaj prawdy. Myślisz, że ludzi to obchodzi?

– Dlatego że ludzie mają swoje sprawy. Prawdziwe. Chcą pracować. Karmić rodzinę. Wychowywać dzieci. A kiedy ktoś się szarpie i nie może sobie znaleźć roboty, wymyślając sobie jakieś brednie – to wtedy tak, to jest nieszczęście – Ania zajęła pozycję i zaczęła prowadzić przeciwko niemu ogień seriami: krótka, krótka, długa.

– Nie, nieszczęściem jest, kiedy człowiek nie chce żyć jak człowiek, tylko jak prosię i grzyb – odparł Artem. – Kiedy tylko jedno go niepokoi…

– Nieszczęściem jest, kiedy grzyb uznaje, że jest człowiekiem – nie kryjąc już nienawiści, powiedziała Ania. – A nikt mu nie mówi prawdy, żeby go nie denerwować.

– Czy to prawda, że grzyby gniją? – zapytała już z oddali Daszka-Szuba.

– Prawda.

– Zgiń, przepadnij, maro nieczysta!

– Allah nas karze! – oznajmiła gromko Ajgul z dystansu. – Za grzechy! Że jemy wieprzowinę, dlatego!

– Ty też idź… Idź… grzyby wołają… – trącił zastygłą Anię Artem. – Kaszlą, kichają. Pytają, gdzie mama.

– Sukinsyn z ciebie. Bezużyteczny.

– Idź!

– Od grzybów się prędzej doczekasz.

– Idź! No idź!

– Ty idź. Idź sam. No, spieprzaj do siebie, tam na górę. Rozwiń tę swoją antenę choćby i na całe miasto. Gardło sobie naderwij od tych swoich zawodzeń. Nikogo tam nie ma, rozumiesz? Nikogo. Wszyscy zdechli. Radioamator. Dupek.

– Jeszcze potem sama…

– Nie będzie żadnego „potem”, Artem. Nie będzie.

Oczy miała suche. Ojciec nauczył ją, jak nie płakać. Bo ona miała ojca. Własnego, rodzonego.

Odwróciła się, odeszła.

Artem został nad filiżanką wywaru z grzybów: białą, z obtłuczoną złotą obwódką. Homer siedział obok, taktownie milcząc. Do kuchni zaczęli wracać ludzie. Mówili, że grzyby zdziesiątkowała jakaś biała zgnilizna, wzdychali, żeby znowu nie było wojny, plotkowali o tym, czyj mąż kogo i za co złapał na fermie świń. Obok nich przemknął, kwicząc, mały różowy prosiak, za nim blada suchotnicza dziewczynka, kot z podniesionym pionowo ogonem obszedł dookoła stół, otarł się o kolano Artema, popatrzył mu w twarz. Para znad filiżanki zniknęła, herbata pokryła się kożuchem. I wszystko wewnątrz Artema też zaczęło pokrywać się kożuchem. Zostawił filiżankę, popatrzył przed siebie. Tam był ten staruszek.

– Taka to historia, dziadku.

– Mnie… Ja… Przepraszam.

– Darmo szedłeś, co? Potomni z czegoś takiego raczej się nie ucieszą. Jeśli ktoś w ogóle będzie ich miał.

– Nie darmo.

Artem cmoknął: ależ uparty ten staruch.

Podniósł tyłek z ławki, wywlókł go z kuchni: śniadanie skończone, teraz trzeba odrobić obowiązek pracy. Homer przykleił się z tyłu.

– A o czym, przepraszam… Pan tam… O czym mówiła ta dziewczyna? Antena… Radioamator… To, rzecz jasna, nie moja sprawa, ale… Wychodzi pan na powierzchnię, tak? Słucha pan radiostacji?

– Wychodzę i słucham.

– Ma pan nadzieję, że znajdzie innych ocalałych?

– Mam nadzieję, że znajdę innych ocalałych.

– I jakie wyniki?

W jego głosie Artem nie usłyszał żadnego szyderstwa. Po prostu człowiek się zainteresował, tak jakby Artem zajmował się czymś całkiem zwyczajnym. Powiedzmy, woził do Hanzy suszone szynki.

– Nijakie.

Homer pokiwał głową, zasępił się. Zebrał się, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Wyrazi współczucie? Spróbuje przemówić mu do rozsądku? Uda zainteresowanie? Artem miał to gdzieś.

Doszli do zagrody z rowerami.

Artem nie lubił grzybów przez to, że lubiła je Ania; prosiaków – przez smród, który tylko on tu czuł. I dogadał się: jako bohatera zwolnili go z tych obowiązków. Ale darmozjadów na WOGN-ie nie karmili. Odbębniłeś dyżur w tunelu na posterunku – odpracuj jeszcze na stacji. I Artem wybrał rowery.

Było ich czternaście, ustawionych w rzędzie, kierownicą do ściany, na ścianie – plakaty. Na jednym z nich widniał Kreml i rzeka Moskwa, na drugim – czyjaś wyblakła uroda w różowym kostiumie kąpielowym, na trzecim – nowojorskie drapacze chmur, na czwartym – ośnieżony monastyr i święta prawosławne oznaczone na siatce kalendarza. Wybierz nastrój, kręć pedałami. Rowery stoją na rozpórkach, paski łączą koła z dynamem. Do każdego z nich przyczepiono małą latarkę, świeci słabym światłem na twoje dzisiejsze plakatowe marzenie. Reszta prądu trafia do akumulatorów, do zasilania stacji.

Rowery stały w zasypanym południowym tunelu, obcych do nich nie dopuszczali: obiekt strategiczny. Staruszek chyba tu jeszcze nie zaglądał.

– On jest ze mną – nie wiadomo po co machnął strażnikowi ręką Artem i pozwolili Homerowi przejść.

Artem osiodłał zardzewiałą ramę, chwycił za gumowe rączki. Przed nim zamajaczył wyżebrany od bukinistów z Hanzy Berlin: Brama Brandenburska, wieża telewizyjna i czarna rzeźba kobiety z uniesionymi ku głowie rękami. Brama ta, zdał sobie sprawę Artem, była bardzo podobna do wejścia na Wystawę, a berlińska wieża telewizyjna, choć w połowie wysokości miała kulistą jak bańka narośl, przypominała tę z Ostankina. I jeszcze ten posąg kobiety – czy to krzyczącej, czy to zatykającej uszy… Jakby nigdzie nie wyjeżdżał.

– Nie chcesz się przejechać, dziadku? – Artem odwrócił się do Homera. – To dobre na serce. Dłużej pociągniesz. Tutaj.

Ale staruszek nie odpowiadał – patrzył szklanym wzrokiem na to, jak obracają się usunięte koła, i starał się złapać powietrze. Twarz wykrzywiła mu się jak u paralityka: połowa w uśmiechu, połowa obumarła.

– Wszystko z tobą dobrze, dziadku? – zapytał Artem.

– Tak. Coś sobie przypomniałem. Kogoś – Homer zachrypiał, przeczyścił gardło, doszedł do siebie.

– Ach.

Każdy ma kogo wspominać.

Po trzysta cieni na człowieka. I tylko czekają, żebyś o nich pomyślał. Rozstawiają swoje sidła, zakładają wnyki, przeciągają żyłki, tkają pajęczyny – i czekają. Komuś pozbawiony kół rower przypomni, jak uczył jeździć dzieci po podwórku, komuś zagwiżdże czajnik – dokładnie taki jak u rodziców w kuchni, kiedy w wolne dni przychodził zjeść obiad i podzielić się życiem. Mrugniesz – i przez krótką chwilę między teraz a teraz oczy nagle widzą przeszłość i widzą ich twarze. Z roku na rok co prawda widzą coraz słabiej. I dobrze.

– Skąd się o mnie dowiedziałeś?

– Sława – uśmiechnął się Homer. – Wszyscy wiedzą.

Artem skrzywił się.

– Sława – wypluł to słowo z powrotem.

– W końcu uratował pan metro. Ludzi. Gdyby pan wtedy tych stworów rakietami nie… Jeśli mam być szczery, to nie rozumiem. Dlaczego nie chce pan o tym opowiadać?

Przed sobą miał: wieżę telewizyjną, bramę na teren WOGN-u, czarną kobietę z uniesionymi rękami. Trzeba było wleźć na inny rower, ale wszystkie pozostałe były już zajęte i Artemowi dostał się właśnie ten. Chciał pedałować w przeciwnym kierunku, do tyłu, jak najdalej od wieży, ale tak nie wytwarzał się prąd.

– Usłyszałem o panu od Młynarza.

– Co?

– Młynarz. Zna go pan? Dowódca Zakonu. O Zakonie jest pan, oczywiście, poinformowany? Spartanie… W końcu, z tego co rozumiem, sam pan do niego należał… kiedyś?

– Młynarz pana do mnie wysłał?

– Nie. Młynarz po prostu opowiedział. Że to pan ich powiadomił. O czarnych. Że przeszedł pan przez całe metro… No i potem ja sam też… Zacząłem kopać. Jak mogłem. Ale i tak jest tu dużo niejasności. Zrozumiałem, że bez pana się w tym nie rozeznam, więc postanowiłem…

– Mówił coś jeszcze?

– Co? Kto?

– Młynarz coś jeszcze o mnie mówił?

– Mówił.

Artem przestał pedałować. Przerzucił nogę przez ramę, zeskoczył na ziemię. Skrzyżował ręce na piersiach.

– No?

– Że… Że się pan ożenił. Że zaczął pan żyć normalnym ludzkim życiem.

– Tak powiedział?

– Tak właśnie powiedział.

– Normalnym ludzkim życiem – Artem uśmiechnął się.

– Jeśli czegoś nie poplątałem.

– A nie dodał, że to z jego córką się ożeniłem?

Homer pokręcił głową.

– To wszystko?

Staruszek poruszył szczęką. Westchnął. Przyznał się.

– Powiedział, że popadł pan w obłęd.

– No jasne. Ja.

– Po prostu przekazuję to, co słyszałem…

– Nic więcej?

– Chyba nie…

– Na przykład, że zamierza mnie zabić? Przez córkę… Albo że…

– Nie, nic takiego!

– Albo że czeka, aż wrócę… W szeregi?

– Nie przypominam sobie…

Pomilczał, przetrawił to. Przypomniał sobie, że Homer wciąż jeszcze tu jest, bada go wzrokiem.

– Obłęd! – Artem roześmiał się nagle.

– Ja tak nie uważam – uprzedził go Homer. – Cokolwiek by mówili, jestem całkowicie przekonany, że…

– Skąd miałby pan to wiedzieć? Skąd miałbyś?

– Tylko dlatego, że wciąż szuka pan ocalałych? Tylko dlatego, że nie chce się pan poddać – uważać pana za szalonego? Proszę posłuchać – staruszek patrzył na Artema poważnie. – Przecież naraża pan własne zdrowie dla tych ludzi i, słowo honoru, nie rozumiem, dlaczego tak się do pana odnoszą.

– Chodzę tam codziennie, świątek czy piątek.

– Na górę?

– Codziennie, po schodach ruchomych na powierzchnię. Potem do tego wieżowca. Piechotą po schodach na dach. Z plecakiem.

Sąsiedzi z rowerów zaczęli się przysłuchiwać, zmniejszyli tempo pedałowania.

– I tak! Jeszcze ani razu nie słyszałem, żeby odpowiedzieli! I co? Czego to dowodzi?! – Artem krzyczał już nie do Homera, lecz do wszystkich tych pieprzonych kolarzy pędzących na ścianę, do ziemi. – Niczego nie dowodzi! Nie możecie tego zrozumieć?! Muszą być inni ludzie! Muszą być inne miasta! Nie możemy być jedyni w tej dziurze, w tych jaskiniach!

– Weź przestań, Artem! Niedobrze się już robi! – nie wytrzymał chłopak o długim nosie i drobnych oczkach. – Przecież wszystkich zbombardowali Amerykańcy! Niczego nie ma! Co ty się tak ciągle męczysz?! Oni nas, my ich, kropka!

– A jeśli faktycznie nie jesteśmy jedyni? – zapytał jakby sam siebie Homer. – Jeśli panu powiem, że…

– Łazi tam jak do roboty! Sam promieniuje i innych zaraża! Chodzący trup! – chłopak w ogóle nie mógł przestać. – Teraz jeszcze nas tu trzeba potruć?!

– Jeśli powiem panu, że ocaleni… istnieją? Jeśli powiem, że były sygnały z innych miast? I że były przechwytywane?

– Powtórz.

– Były sygnały z innych miast – powiedział stanowczo Homer. – Wyłapywali je. Rozmawiali.

– Kłamiesz.

– Sam znam człowieka, który nawiązywał łączność radiową…

– Kłamiesz.

– A jeśli on sam przed panem stoi? Co pan wtedy powie? – Homer mrugnął do Artema. – Co?

– Że sfiksowałeś, dziadku. Albo że naumyślnie kłamiesz. Bo kłamiesz? Kłamiesz?!

Metro

Подняться наверх