Читать книгу Historia żółtej ciżemki - Domańska Antonina - Страница 5

Konik zwirzyniecki

Оглавление

Wesele w Pisarach. – Szedł do Poręby, zaszedł do Krakowa. – Tatar na drewnianym koniu. – Znowu pielgrzym. – Dlaczego św. Wojciech ma dwie głowy? – Ojciec Szymon.

Bór się zaczął ożywiać… rozbudzone ptactwo napełniało powietrze wesołym świergotaniem… poprzez wierzchołki drzew niebo się zaróżowiło na wschodzie.

Wawrzuś zmówił pacierz, uskubnął chleba z darowanej przez poczciwą Grzegorzową ćwiartki i obliczał w duchu, czy można już zleźć z drzewa bez obawy.

„Ee… chyba mnie juz gonić nie będą… pojechali przed siebie, to ja się obrócę z powrotem. Pójdę lasem, ale już ino195 samym krajem, cobym196 drogi z oczu nie stracił. Dy197 mi juz ani pusca nie dziwną; cego bym się miał bać?”

Rozpoczęła się nowa wędrówka, z tą różnicą, że już dziś Wawrzuś zmądrzał o wiele, uważał się za bywalca, bogatego w wielorakie doświadczenie; czuł, że się już lada kogo nie zlęknie ani też nie uwierzy pierwszemu lepszemu, co by go chciał do rodziców odprowadzić. Szedł śmiało, głodu się nie bał, okolica była ludna, gościniec uczęszczany, wszystko wcale inaczej niż przed paru tygodniami w puszczy.

Około południa zaszedł do jakiejś wsi i przybliżył się do pierwszej chałupy, gdzie zobaczył drzwi otwarte i całą rodzinę obiadującą w sieni. Stanął opodal, ale tak, by go dostrzeżono.

– Cóż to za dziecko? – spytał gospodarz.

– Widzi mi się Bartków Pietrek ze Szydła.

– Ale gdzie… zabaczyliście, matusiu, co Pietrek na nóżkę słaby, a ten prościuśki jak świeczka – zawołało któreś z dzieci.

– Najlepiej zapytaj, kiejś ciekawy.

– Hej, chłopak, czego tu chcesz?

– Wody mi dajcie, straśnie mi się pić chce – odpowiedział Wawrzuś, całując gospodynię w rękę.

– A jeść nie? – spytała, ujęta pokornym zachowaniem się dziecka.

– Bóg zapłać, mam jesce kawał chleba, co mi Grzegorzowa dali.

– No, sam chleb to prawie na Wielki Piątek; zjedzże krupniku razem z nami, na zdrowie ci.

Baba podała mu łyżkę, siadł na progu przy jej córeczce i nabrał z miski krupniku uczciwie omaszczonego wędzonką.

– A cóż to za jedna ta Grzegorzowa, co ci dała chleb? – spytał gospodarz.

Wawrzuś nastraszył się. Jak się przyzna, gotowi go wiłom198 oddać, stary zabije na śmierć…

– To moja chrzestna matka; byłem u niej dwa tygodnie.

– A teraz gdzie?

– Wracam do domu, do Poręby.

– Każ199 ta Poręba? daleko? Może aż pod Krakowem?

– Juści ze ta – odrzekł Wawrzuś, rad, że mu się odpowiedź tak sama nasunęła. Nie wiedział, co znaczy Kraków, tego wyrazu, jako żył, jeszcze nie słyszał.

– Takiś malućki, jeszcze pobłądzisz?

– Nijak nie pobłądzę; znam drogę, bom już nieraz do chrzestnej matki chodził. – „E… lepiej umykać dalej – pomyślał – jak zacną rozpytywać, jesce sie z cym wygadam i będzie bieda”.

Wstał, podziękował chłopu i babie, pochwalił Pana Jezusa – i za drzwi.

– Czekaj no, dziecko, czekaj, straszne dale do tej Poręby… ani jutro na południe nie zajdziesz; a jakbyś na nielitościwych trafił, naści sera i szperki200 w szmateczce; opędzisz głód, zanim do matusi zajdziesz. A może ty nie masz matusi?

– Oj mam! A dobra… taka jak wy, a moze jesce lepsa.

Poszedł.

„Ano, tylem się dowiedział, co Poręba daleko, aze pod jakimsi Krakowem, i nie zajdę, az pojutro z południa. Dobre i to; nie będzie mi się snęło iść, kiej wiem pokąd. A ten Kraków, to moze dąb jaki stary abo góra wielka; ale ze o nim w domu nikady201 nie gadali?… Ino cy dobrze idę? Tyle ściezków202 na wsyćkie strony, a gościniec tez się cęsto dzieli. A nuz pobałamucę? Ludzi pytać – źle, nie pytać – jesce gorzej”.

Idzie, idzie, ku zachodowi instynktownie się zwraca, bo wciąż pamięta, że w Porębie słońce do boru i do rzeki zaglądało przed zachodem. Że wschodząc, świeciło ku rzece z drugiej strony, a w południe przeglądało się w wodzie z góry, o tym nie myśli; ku zachodowi dąży. Popasał już ze dwa razy i przespał się z godzinkę, z daleka wieś dostrzega.

„Ot, znowu trza iść między ludzi. Wiecór zapada, może pozwoli kto przespać się kaj na słomie”.

Wszedł w długą, prostą ulicę, po lewej stronie domy drewniane, strzechą kryte, gdzieniegdzie chałupy z chrustu gliną grubo obrzucone; po prawej same stodoły i stajnie.

– Jak się ta wieś nazywa? – spytał chłopca pędzącego gęsi do domu.

– Pisary – odpowiedział pastuszek, machnął prętem i zaśpiewał znaną do dnia dzisiejszego w okolicach Krakowa gęsią pobudkę: „O lala haaa! O lala haaa!”

„Pisary… cóż po nich… ano, trza się kaj zaprosić na noc. Cosi gra… muzyka hucna… o matko… a może to oni?”

Wsunął się do jakiejś nie domkniętej stodoły, przycupnął za drzwiami, strasznie się boi, że wiły skądś wylezą, porwą go i zabiją.

Ściemniło się zupełnie, już by się dawno powinno skończyć przedstawienie, a tu coś gra, gra ciągle. Słychać buczenie grube i pisk niby trąbki; pierwszy strach przeminął, Wawrzuś przysłuchuje się muzyce.

„E… głupi ja, głupi… ady to inse granie, nie nase!”

Noc ciemniusieńka, tak jak wczoraj, można śmiało wyjść z kryjówki, nikt się nie zadziwi, że jakieś dziecko idzie przez wieś. Tedy wyszedł ze stodoły i za słuchem się kieruje ku onemu graniu… Zobaczył chałupę dużą, wesoło ogniem na kominie i kilkoma kagankami oświetloną; z okien bucha światło na równe, duże podwórko… dwóch kobziarzy203 siedzi na przyzbie204 i skoczno przygrywają, a parobcy i dziewki kręcą się, oberka wywijają, do taktu sobie przytupują, a coraz to któraś para staje przed muzyką; chłopak czapki z fantazją poprawia i śpiewa…

Wawrzuś oparł się o płot, pręcie205 rączkami rozsunął, patrzy i słucha.

Hanuś moja, Hanuś, cego mnie ty nie chces?

Ja ciebie tak lubię, a ty z Jaśkiem sepces!


Przybiega druga para.

Świeci miesiąc, świeci, gwiazdy pomagają.

Kaj się nie obrócę, dziewki mnie kochają!


A dziewczyna wykrzywiła się szyderczo, rzuca pół grosza muzykantom i odśpiewuje:

Zeniłby się z kozdą, żadna ci nie rada!

Kochają, kochają, jako i psi dziada…


Znowu przylatuje para, znowu śpiewki, śmiechy, dogryzki… Po drugiej stronie chałupy, na wysokiej przyzbie siedzą gospodynie i gwarzą. Stół zastawiony przed nimi, a z izby wybiega to matka, to która z dziewcząt, wynosząc olbrzymie michy z pokrajaną w kawały kiełbasą, tłustą pieczoną wieprzowiną, to znów ser na sicie i żytni placek do niego; siwy kmieć zaprasza gospodarzy do stołu, wynoszą z zimnej komory dzbany z piwem i gąsiorki z miodem. Chłopi jedzą stojąco, bo nie ma się gdzie rozsiadać; ale mniejsza o ławę, jeśli jest co na ząb położyć i czym gardło popłukać.

– Dy to wesele… – szepce Wawrzuś za płotem – ta w wysokim wieńcu to panna młoda… a ten z różdżką na capce to młody pan… tak samo jak w Porębie… ach, jak tez kiełbasa wonieje… jaze okropa… zeby dali choć raz ugryznąć… oj Boze…

I jak poprzednio za słuchem, tak teraz idzie za węchem, stanął pod ścianą przy kobziarzach, może go kto spostrzeże; wszak na weselu nie wolno podróżnego odpędzić, straszny grzech nie poczęstować.

Wyskoczyła z izby śliczna dziewucha; wstążki od paciorek fruwają niczym skrzydełka, spódnic na niej ze sześć, a sute… co się ruszy, to szumi i chrupi wedle niej. Wyniosła piwa dzban i mięsa na chlebie kobziarzom, przestali grać, podziękowali pięknie i zabrali się do jedzenia.

Zobaczyła chłopca.

– A to co za gość? – spytała, schylając się do Wawrzusia i zaglądając mu w oczy. – Skądżeś ty się wziął u nas? Cudze dziecko, nie pisarskie, prawda. A może ty głodny?

– No – odpowiedział z przejęciem.

To króciuchne, jednozgłoskowe słówko znaczyło przed czterystu laty, zarówno jak dziś w gwarze ludowej, bardzo stanowcze twierdzenie. Dziewczyna zrozumiała od razu, jak bardzo się chce jeść, gdy ktoś powiada „no”. Chwyciła chłopca za rączkę i pociągnęła go za sobą do stołu.

– Kiełbasy dać?

– No.

– I placka?

– No.

– Siądźże se na ziemi w kąciku, cobyś ludziom do tańca nie gawędził i jedz z Panem Jezusem.

– Cie wy… cie wy… a to ci chłoposko206 wielgośne207! – rozśmiał się jeden z drużbów. – Markociliśmy208 się, co starosta zachorzał209, patrzajcie, ludzie, jakoż wam się zda, może ten będzie dobry?

Wziął Wawrzusia na ręce, obnosił i pokazywał wszystkim, a gospodarze się śmiali, głaskali dziecko po buzi i niemal każdy się dziwił, skąd się maleństwo wzięło.

– E… co mi to za starosta, co do nikogo nie przypija! Hej, kumotrze, za zdrowie wasze!

Ktoś nalał miodu kubeczek.

– Pij, pij, to dobre, słodkie…

Wypił, zasmakowało, dali jeszcze, wypił i drugi kubek.

Drużba go spuścił z rąk, bo mu pilno było do tańca; kobziarze już zaczynali buczeć. Ale dziewczęta się wymawiały, że zmęczone i głodne, że muszą jeszcze przekąsić.

195

ino (gw.) – tylko. [przypis edytorski]

196

coby (gw.) – żeby. [przypis edytorski]

197

dy (daw.) – przecież. [przypis edytorski]

198

wiła – błazen, komik cyrkowy, klown, akrobata. [przypis edytorski]

199

każ (gw.) – gdzież. [przypis edytorski]

200

szperka – słonina. [przypis edytorski]

201

nikady (gw.) – nigdy. [przypis edytorski]

202

ściezków (gw.) – dziś popr. forma D. lm: ścieżek. [przypis edytorski]

203

kobziarz – muzyk grający na kobzie, tj. instrumencie strunowym, podobnym do lutni a. gitary. [przypis edytorski]

204

przyzba – wał ziemi, usypany wokół podmurówki chałupy. [przypis edytorski]

205

pręcie – patyczki, z których upleciony był płot. [przypis edytorski]

206

chłoposko (gw.) – chłopisko, chłopaczysko. [przypis edytorski]

207

chłoposko wielgośne (gw.) – wielki chłop. [przypis edytorski]

208

markocić się (gw.) – martwić się. [przypis edytorski]

209

zachorzeć (gw.) – zachorować. [przypis edytorski]

Historia żółtej ciżemki

Подняться наверх