Читать книгу Krysia bezimienna - Domańska Antonina - Страница 2
Rozdział II
ОглавлениеMijały dni, miesiące, królewna Anna przenosiła się ze swymi w coraz to inne strony, uciekając przed zarazą. Nareszcie zamieszkała w Łomży.
Miłościwa pani upodobała sobie maleńką Krysię, pieściła sierotkę i rada ją widziała w swych komnatach. Tajemnicza przeszłość dziecka utkwiła jej w pamięci; nieraz przemyśliwała całymi godzinami, jakby to i z czyją pomocą dociec prawdy.
I znowu przyjechał gość. Tym razem był to pan kasztelanic krakowski, Samuel Zborowski, którego królewna bardzo lubiła, a z matką jego była w przyjaźni od lat dziecinnych. Toteż gdy Jaś Chojnacki pełniąc swój paziowski obowiązek oznajmił pana kasztelanica, jej miłość aż klasnęła w ręce z uciechy.
– Proś, proś, a cóż za dobra nowina! Miły sercu memu ten gość!
Zborowski już stał w progu, gdy ostatnich słów domawiała: piękna jego twarz zajaśniała dumnym zadowoleniem; pokłonił się w pas, rzucił czapkę i rękawice swemu paziowi i szedł spiesznie. Anna Jagiellonka podała mu rękę do pocałowania i wskazała miejsce na ławie naprzeciw siebie.
– Ani pytam o zdrowie twej miłości, wyglądasz jak krew z mlekiem; wstyd moim dziewkom, gdy pojrzą na cię. Miłościwa matka jak się miewa?
– Pokornie dziękuję, w dobrym zdrowiu była, gdym odjeżdżał. A tu w Łomży wszystko po woli waszej królowej miłości się wiedzie?
– Dawno już minęły te czasy, kiedy się co wedle mojej woli czyniło. Ino mnie rodzic odszedł a matka umiłowana, doznaję sieroctwa niemal na każdym kroku. Panowie Rad Koronnych62 zabaczyli pono, że ostatnia z Jagiellonów jeszcze przy życiu; nijakiego nie mam zaopatrzenia. Powiem ci w zaufaniu – obejrzała się, dworki pamiętne rozkazów jej miłości, by nie przeszkadzać w rozmowie, umknęły cichutko. Jedna tylko Krysia bawiła się z pieskiem przy kominie i paź Zborowskiego stał u drzwi, nieruchomy, sztywny, ze spuszczonymi oczyma. – Powiem ci w zaufaniu, że niemal wszystko co droższe wysprzedałam. Za całe srebro został mi ino kubeczek63 z którego miłościwa matka raczyła mleko pijać. Ten jeden jedyny chowam jako diamenty, jako świętą pamiątkę. Nazwałam go sierotką. Taki brak cierpię, że mi się usta nie chcą złożyć na wypowiedzenie onej goryczy. Na barwę64 dla mego dworu nie stać mię; w łatanej odzieży chodzi służba córy Zygmuntowej. Głód nieraz cierpimy…
Żałość ścisnęła ją za gardło, głos jej się urwał.
Krysia rozłożyła się na podłodze przy kominie z pełnym podołkiem szmacianych laleczek, cennych podarunków szytych przez panny dworskie dla ulubienicy królewny i całego fraucymeru65. Charcik jej miłości zaprzyjaźniony z dziewczynką, która mu nie szczędziła słodkich kąsków niemal z własną krzywdą, wygrzewał się przed ogniem przytulony do jej nóżek.
Zazwyczaj mała Krysia wyborne urządzała zabawy ze swymi lalkami. Raz byli to książęta i księżniczki z nieznanych krajów, co przyjechali w odwiedziny do miłościwej pani. Wtedy nadawała im przedziwne jakieś imiona własnego pomysłu; to znowu ona sama była królewną Anną, a płócienne bałwanki nazywały się Kasia, Ewa, Jagna, Baśka, Wronosia, Szmigielsia, Marcinowa. Niekiedy, ale rzadko bardzo, z najstrojniejszej lalki robiła się mamusia, największa z poczernioną głową to był tatuś, gruba i krótka stawała się nianią i rzecz się działa gdzieś w nieokreślonej przestrzeni, daleko, daleko, „tam, u nas na grodzie”.
Lalki, których było ze dwadzieścia, najlepiej lubiły tańczyć, potem zajadać dobry obiadek, na który dostarczała słodkich okruszyn i suszonych owoców pani Wronowska; czasem królewna Krysia przybierała surową minkę i strofowała leniwe dworki, sadzała je do kątów na pokutę, zupełnie tak jak Marysia ją nieraz stawiała noskiem do ściany za nieposłuszeństwo. Nawet starsi mieli niemałą uciechę, gdy im się udało podsłuchać paplaniny rozbawionego dziecka.
Aż tu dziś jak na złość nic się nie udawało; laleczki czegoś zbrzydły, nie chciały gadać, żadna nie umiała stać ani siedzieć, pozapominały swych cudackich imion, rozpacz prawdziwa.
Aha… to ten chłopak nieznośny stoi pod drzwiami jak tyka, niby to w ziemię patrzy, a raz wraz łypie okiem na Krysine królewny.
– Ty… pójdź ino tutaj… – zaszemrał nieśmiały głosik od komina.
Służbisty paź ani drgnął. Powieki tylko uniosły się odrobinę, z oczu strzelił jasny promyczek i zagasł pod rzęsami.
– Ty… – powtórzyła Krysia głośniej – pobaw się ze mną.
– Nie wolno – odmruknął chłopiec.
– Dlaczego? Boisz się pana? Rozmawia przecież z jej miłością, ani cię widział nie będzie. Patrzaj, jakie ładne lalusie…
– Co mi po kukłach… – syknął przez zęby. – To nie dla mnie zabawka.
– Nie lubisz lalusiów? Naprawdę nie lubisz? Ach, szkoda! A pieski lubisz? Widzisz, jaki ten przedziwny? Takie ma nóżki cieniuśkie, niczym gałązeczki, a pyszczuś, widzisz, jak wydłużony? Śmiech zbiera, prawda? No… połóż tę czapkę i te rękawice na przymurku, a siędnij sobie wedle mnie… ot tak, widzisz, nic ci pan nie uczyni, bo okrutnie zagadany.
– Plagi66 dostanę.
– Gdzie zaś! Będziemy dawać pozór: ino smyrnie nogą, ty poskoczysz do drzwi. Toś ty jego pacholik?
– Paź jestem! – odpowiedział chłopiec i zadarł nos ku powale.
– Paź… aha, tak jak nasz Jasiek; już wiem. A tobie jak?
– Co mnie?
– No… Jasiek, Wojtek, Staszek, czy co takiego?
– Aha… Jędruś mi jest!… Chciałem rzec: Andrzej. Andrzej Chwalibóg. A ty?
– Ja? Krysia.
– A dalej?
– Cóż ma być dalej? Sad za dworem, a potem las.
– Et, co z tobą gadać! Pytam, jak się dalej nazywasz?
– Ano dziewczynka maleńka; a gdy urosnę, to będę panną u jej miłości, tak jak Ewusia albo Kachna. Pogłaskaj pieska, prawda, jaki gładziutki? Niczym odświętna szata jej miłości. Wiesz co, bawmy się tak; ja będę żoną, ty mąż, a to nasze dzieci.
– I piesek też?
– Co też ty gadasz! Taki duży, a nie wie, że pieskowe mamy muszą też być pieski. Ino lalusie są nasze.
– No i co?
– No i ożenię się z tobą, no i pójdziemy do sadu wiśnie rwać, niby to, bo przecie teraz jeszcze zima. Narwiemy pełny kosz, i… tego.
– I czego?
– Już nie pomnę, zabaczyłam. Znowu ty wymyśl co nieco, dlaczego ja ino mam gadać?
– Ano dobrze. Ja pojadę na łowy.
– Tak właśnie jak mój tatuś! A ja zostanę na grodzie, będę przędła tak jak moja matusia.
– I będziesz tęskniła za mną.
– A jakże. Oknem wyglądała będę i tak sobie zaśpiewam:
Czekam na cię, Jasiu, oczy wypatruję,
Widzi Bóg na niebie, jako cię miłuję.
– Śliczna śpiewka; ino dlaczego „Jasiu”?
– Bo mnie tak niania nauczyła.
Anna Jagiellonka wyjęła chustkę z torebki zwisającej u pasa na jedwabnym sznurze, otarła oczy i dalej powierzała swe skargi życzliwemu sercu Samuela Zborowskiego.
– Przewłóczą mnie to tam, to sam; w lutym koniecznie żądali, bym jechała do Krasnegostawu albo do Łęczycy; oparłam się, ledwie mi dali spokój. Ale za to, gdym się rwała do Tykocina po śmierci Zygmunta, by uczcić modlitwą najdroższego brata zwłoki, to mię nie dopuszczono67. Panowie Rad Koronnych dozorują mię ściśle, lękają się, bym co nie knowała wedle elekcji nowego króla.
– Miłościwa pani… gdzieżby to być mogło! Chyba złośliwe języki donoszą wam nicpotem.
– Wierz mi, twoja miłość, że tak jest, jako mówię. W sam Nowy Rok przyjeżdżał dworzanin księdza biskupa krakowskiego z pisaniem srodze niegodziwym. Pomawiają mnie o tajemne porozumiewanie się z dworem wiedeńskim i z siostrą moją Katarzyną. Ksiądz biskup ważył się przyganiać mi z tej przyczyny. Odpowiedziałam krótko, że istotnie odbieram listy od krewnych i przyjaciół, czego mi za życia najmiłościwszego rodzica mego, jako i za panowania brata, nikto68 nie wzbraniał. Czyliż nie jawno jechał od granicy dworzanin cesarski z listami? Zarówno i siostry moje, Zofia i Katarzyna, nierzadko pisują do mnie. Sama obyczajność nakazuje na listy odpowiadać; a jednak znając powinność względem swego stanu królewskiego i panieńskiego, że bez wiedzy panów Rad Koronnych nic nie mam czynić, ani jednym słowem na one listy, nawet jej królewskiej miłości siostrze mej nie odpisałam69.
– Wyśmienicie wasza królewska miłość uczyniła, rzucając taką odpowiedź zuchwalcom. Cała ta elekcja70 to istna wieża Babel; już blisko dziesięć miesięcy upływa od śmierci najmiłościwszego pana, na zjeździe w Łowiczu ino krzyku było nad miarę, a pożytku nijakiego. Teraz wre i kipi na Błoniach pod Warszawą, obiecujemy sobie, że wybór króla dojdzie przecie do skutku, ale Bóg jeden raczy wiedzieć, czy łacno się te rozstrzelone głosy zgodzą na jednego pana.
– A któż, zdaniem twej miłości, najbliżej tronu? – spytała ciekawie królewna.
– O ilem wymiarkował, król szwedzki ma przeciw sobie całą Litwę, tedy zapora omal nieprzełamana. Arcyksiążę, zalecany przez panów senatorów, u szlachty nie ma poparcia; jako że Polak Niemca od wiek wieka nienawidzi. Księcia moskiewskiego boją się, iżby dla narodu nie był tyranem; jeszcze i posłów nie raczył przysłać, ino listami na tron się wprasza. Niektórzy Piasta rają; swego brata chcą mieć na tronie, krew z krwi, kość z kości naszych… Ale tych niewiele.
– Zatem pozostaje ino…
– Henryk Walezy, brat króla francuskiego. Ten ma stronników mocnych w senacie, poseł jego siła obietnic rzuca narodowi.
– Słyszałam i ja o tym. Słyszałam inne jeszcze rzeczy: panowie senatorzy, widno dla odwdzięczenia księciu za tyle łask przyobiecanych, usunęli z paktów71 kondycję72 poślubienia królewny Anny.
– Pierwsze słyszę!
– Trzymają to bezprawie w tajemnicy, bo im samym siebie wstydno. Wierzaj mi, twoja miłość, nie o pozyskanie małżonka mi chodzi, którego nie znam ani nawet konterfektu onego nie widziałam; niesprawiedliwość mię gniewa, lekceważenie mojej osoby, pomiatanie krwią królewską. Wżdy po Bogu a prawdzie ja jedna dziedziczką tronu jestem! Mnie winni koronować, a dopiero myśleć o przydaniu małżonka królowej.
Głos Anny Jagiellonki drżał oburzeniem. Po długiej chwili uspokoiła się i pytała dalej:
– Powiadajże, twoja miłość, rychło temu, a dobry koniec przewidujesz?
– Gdym odjeżdżał z Warszawy, książę Henryk mało miał przeciwników. Jednakowo nie przysięgałbym jeszcze na nic. W ostatnim dniu zawionie jaki wicher przeciwny, ci, co krzyczeli „biało”, wołać będą „czarno” i dostaniemy jakiego chana albo sułtana za króla. Wszelako, którykolwiek z pretendentów królem będzie obrany, musicie być pierwej w Krakowie niż on. Niech nowy pan gościem będzie waszym na Wawelu, a wy gospodynią. Tak się godzi.
Oczy królewny zaszły łzami.
– Zaiste, wiernego przyjaciela to rada, usłucham jej w pełni.
– Wieczerza na stole! – oznajmił Jaś Chojnacki, otwierając na rozcież drzwi do jadalni.
Pani Szmigielska, nadworna szwaczka Anny Jagiellonki, pani Świdnicka, ochmistrzyni, i wszystkie panny szyły a szyły od rana do późnego wieczora suknie dla jej miłości. Pieniądze potrzebne na stroje i inne wydatki pożyczyła siostrze księżna Zofia brunświcka, do której z listem jeździł zaufany dworzanin pan podstoli Kroczewski.
Królewna nie tylko doglądała pilnie roboty, ale co dzień prawie zasiadała w gronie swych dworek i pracowała razem z nimi. Jakkolwiek od lat blisko dziesięciu żyła z dala od świata i nie myślała o strojach, jakkolwiek nie ukrywała swych lat, teraz postanowiła wystąpić z całą świetnością na przyjęcie króla! Referendarz Czarnkowski dostarczył jej potajemnie portretu młodego francuskiego książątka i… zgodnie z prawdą przyznać trzeba, że ten śliczny panicz w aksamitnym berecie z piórem, w szerokiej, sztywnej krezie srodze wpadł w oko pięćdziesięcioletniej infantce. Zanadto była rozsądna, aby przypuszczać, że wzbudzi gorący afekt w jego sercu, ale chciała przynajmniej wywrzeć jak najlepsze wrażenie, zyskać życzliwe względy króla, a co potem… ileż dziwnych, nieprawdopodobnych rzeczy zdarza się w życiu ludzkim!
– Czy miłościwa pani raczy mieć tę altembasową73 szatę przybraną malinowym aksamitem w srebrne kwiaty, czy też może atłasem zielonym? – spytała pani Szmigielska, przykładając z prawej strony materii przykrojonej na suknię aksamit, a z lewej atłas.
– Jak się zda Szmigielsi, która barwa lepiej odbija?
– Wedle mego rozumienia to ino czerwona. Zwłaszcza że i kwiaty srebrne w szerokich niemieckich rękawach ślicznie się wydadzą. Bo zda mi się, że wczoraj była mowa o tym, że rękawy mają być niemieckie.
– Tak, tak, a czy będzie opadła, czy też pod gardło?
– Opadłą skroiłam, proszę waszej królewskiej miłości. Taka strojna szata musi być mocno wycięta.
– Ino nie zanadto, broń Boże! Niech Szmigielsia pamięta, bobyśmy musieli nadstawiać. A ty, Kasieńko, co tam ściubiesz?
– Haftki srebrne przyszywam do hazuki waszej królewskiej miłości.
– Czym będzie podszyta?
– Karmazynową aksamitną podszyje się sobolami, szarą sukienną drobniuchnym siwym barankiem, a półgiermacze popielicami. Czy miłościwa pani zgadza się, żeby tak było?
– Wyśmienicie; kochana Szmigielsia zawsze najlepiej wszystko rozrządzi. Ale – ale, czy teletowa74 modra już uszyta?
– Właśnie rozłożyłyśmy ją na dwóch ławach, coby miłościwa pani mogła obejrzeć wygodnie.
– Ładna, bardzo ładna; podoba mi się, że rękawy z bufikiem. Już to zawżdy lubiłam hiszpańską a włoską modę; niemiecki strój ociężale wygląda. Ale dotychczas ino same strojne suknie widzę; czas pomyśleć o ciemnych, na rano do kościoła lub na przechadzkę po wirydarzu.
– A jakże, a jakże; czyżbym mogła zapomnieć o tak ważnej sprawie – odpowiadała z przejęciem Szmigielska. – Właśnie jej miłość pani Świdnicka ma w robocie adamaszkową szarą wąziuchną, bramowaną złotogłowiem. Jagna rękawy zeszywa. Będzie także czarna atłasowa, pod gardło hiszpańską modą, i teletowa drzewianego koloru. Ale niech się miłościwa pani nie gniewa, umyśliłam sobie jeszcze dwie i choćby mnie kara miała spotkać, nie ustąpię, ino uszyję.
– Jakież to będą? Powiedz wasza miłość spiesznie, schnę z ciekawości.
– Niech miłościwa pani uważnie słucha; istnie królewskie to będą szaty. Jedna tabinowa75, leciuchna, ni złota, ni brunatna, bardzo nisko z ramion opada.
– Za nic nie chcę! Nie chcę! Mówiłam Szmigielsi, że na nijaką skromność nie zezwolę.
– Najmiłościwsza pani krzywdzi mnie takowym posądkiem; gdzieżbym ja się ważyła czynić coś wbrew jej poleceniom! Tedy wykrój będzie głęboki, za to giezłeczko76 bieluchne, z najcieńszego jedwabnego sitka przysłoni ciało, a zakończy je dokoła szyi trepella suto namarszczona i nieco przykrochmalona.
– Trepella? Śmieszne jakieś nazwanie; co to jest? – spytała Ewusia.
– Kreza przecie – wytłumaczyła Kasia – toć ją właśnie obrębiasz w tej chwili.
– Cichoże, dziewczęta! Nie dacie człeku skończyć – połajała panienki pani Szmigielska. – Ostatnia i najpiękniejsza suknia będzie ze srebrogłowu białego, górą i dołem w złote esy wyszywana, rękawy rzezane, siecią ze złotych nici kryte, a w każdym oczku siatki pajączek misterny. Miłościwa królewna podziękuje mi osobliwie za te dwie szaty.
– Bieretek aksamitnych nie trzeba będzie sprawiać, Bogu dzięki – rzekła Anna – mam ich dziesięć w różnych barwach, nawet złotem i kamieńmi77 zdobnych; te mi na wszelką potrzebę wystarczą. Karwatkę lekką z cienkiego sukna musicie mi uszyć na wypadek chłodnych wieczorów w lecie; obramować bobrami, ale w spód futra nie dawać. Pas mam ino jeden, złoty, łańcuchowy, i to bez kamieni. Cóż robić… w tykocińskim skarbcu znalazłoby się klejnotów siła po nieboszczce królowej Barbarze; wszystkie mi brat miłościwy testamentem podarował. Cóż, kiedy panowie Rada opieczętowali każdą kłódkę i do własności nie ma sposobu się dostać.
*
Henryk Walezjusz został obrany królem w dniu 16 maja 1573, lecz przyjazd jego zapowiedziano dopiero na początek przyszłego roku.
Anna Jagiellonka wahała się, czy pozostać w Łomży lub też jechać do Płocka jeszcze na kilka tygodni. W końcu umyśliła spędzić Boże Narodzenie w Warszawie, a natychmiast po świętach wyjechać do Częstochowy; następnie miała się połączyć z orszakiem pogrzebowym króla Zygmunta Augusta, zdążającym powoli do Krakowa.
Połowę swego dworu wysłała pod opieką podstolego Kroczewskiego do Krakowa dla odnowienia i zaopatrzenia we wszelkie porządki komnat po śp. królowej Elżbiecie, pierwszej żonie Zygmunta Augusta, te bowiem przeznaczyła na swe mieszkanie. Przy królewnie zostały Kasia Leszczyńska, Marysia Krupska z nieodłączną Krysią i Marcinowa, kucharka. Urząd marszałka, pełnomocnika, dostawcy, podskarbiego, opiekuna, doradcy i pocieszyciela we wszelkiej biedzie piastował w jednej osobie pan krajczy Kumelski, od lat czterdziestu sługa królowej starej, a następnie Anny.
Dwudziestego ósmego grudnia jeszcze nie świtało, gdy królewna ze swą małą czeladką opuszczała Warszawę. Ogromna kolebka, szczelnie zamknięta i futrami opatrzona od mrozu, mogła pomieścić wygodnie sześć osób; lecz jechała w niej tylko miłościwa pani z Kachną, a na przednim siedzeniu Marysia Krupska z Krysią i malutki charcik Pazzo. W drugim wozie, acz niepokaźnym, lecz zabezpieczonym od zimna, mieli jechać staruszkowie; pan Kumelski i Marcinowa.
– A gdzie pierwszy nocleg? – spytała krajczego Anna Jagiellonka, osłaniając siebie i swoje towarzyszki olbrzymią wilczurą78.
– Najporęczniej będzie zajechać do Mikołaja Gwoździa, co trzyma karczmę w Rawie. Wygody wielkiej nie znajdziemy, to pewna; ale są przecie w tłumokach poduszki, pierzyny, baranic kilka, to się na siennikach podściele, będzie miękko i ciepło. Z jadłem takoż nie bieda, choćbyśmy nic z owego Gwoździa nie udarli, swoich zapasów jest dosyć. Marcinowa rzetelnie się krzątała z jaki dobry tydzień, niczemyśmy wyjechali.
– A pan krajczy jeszcze lepiej biegał i skupował jedno za drugim. Myślicie, że nie wiem?
Kumelski spojrzał z udanym gniewem na Kasię.
– Babskie plotki i tyle.
Dopomógł jej miłości otulić się futrem, zasunął rygiel mocno, jeszcze drzwiczek spróbował, pomacał błony u okienek, czy szczelnie przylegają, obejrzał uprząż, czy nie przetarta, i zawołał na woźnicę:
– No, ruszaj w imię boskie!
Sam poskoczył do bryczki, gdzie już siedziała Marcinowa, nie do królewskiej kucharki, ale do kopicy siana podobna, tyle chust, kożuchów i płachetek powsadzała na swą i tak do zbytku grubą i szeroką osobę. Usadowił się obok, furman przeżegnał konie batem, pojechali.
Na pierwszym popasie ani królewna, ani panny nie chciały wysiadać z kolebki; dobrze im było, cieplutko, bały się zmarznąć. Przyniesiono im więc tylko po kawałku pieczonego mięsa na chlebie, miłościwej pani kubeczek wina, a dziewczętom wody. Kumelski właśnie podał śniadanie, gdy go ktoś odtrącił od drzwiczek i głowa kobiety pozawijana w chustki, że ledwie koniec nosa było widać, wsunęła się zuchwale do środka powozu.
– Co to jest! Jak śmiesz napastować państwo! Precz! – krzyknął krajczy ostro, wziął babę za kark i odrzucił silnie na bok. Upadła na kupę śniegu, zajęczała, że biedna, głodna, państwo nielitościwi, i poszła zwolna, wspierając się na kiju, do jednokonnego wózka czekającego na uboczu. Wygramoliła się na siedzenie wcale rzeźwo, woźnica zaciął po dwakroć konika i nim się kto opatrzył, już ani śladu po nich nie zostało.
– Żebraczka? Złodziejka? Czy obłąkana? – dziwowała się królewna. – Bylibyśmy ją przecie pożywili, gdyby choć moment zaczekała.
– Et, co sobie wasza królewska miłość głowę zaprząta włóczęgą jakąś! Wlazła, dostała po łbie, umknęła, niech ją tam!
Co kilka godzin popasano, by nie męczyć koni, a i woźnicom dać wypocząć, zagrzać się, kości wyprostować. Zmrok zapadał, gdy oba powozy zatrzymały się przed karczmą Mikołaja Gwoździa. Domek ten stał pierwszy u wjazdu do nędznej mieściny; krzywe jego i pogarbione mury nigdy prawdopodobnie jeszcze nie gościły w swym wnętrzu tak znakomitych podróżnych jak dzisiaj. Służba królewny miała surowo przykazane nie wyjawiać nazwiska swej pani; mimo to pan Mikołaj Gwóźdź, okiem tylko rzuciwszy na konie, kolasę i wysiadające z niej niewiasty, skręcił się w obręcz i byłby stał bez końca w tej wdzięcznej postaci, gdyby go Kumelski nie uderzył ręką po ramieniu.
– Hej, gospodarzu, powietrze was ruszyło czy co, żeście się tak złamali we dwoje?
Karczmarz skoczył na równe nogi i wyprostował się sztywnie.
– Pokorny służka, uniżony pacholiczek waszych miłościów… raczcie wyświadczyć łaskę, dobrodziejstwo temu domeczkowi mojemu, przestąpić ubożuchny próg swymi szlachetnymi stopeczkami i wejść pod nędzny daszek biednego Mikołaja.
Weszli wszyscy do izby szynkownej.
– Czy macie przystojne pomieszczenie i posłanie dla jej wielmożności pani miecznikowej i trzech panien służebnych? – spytał Kumelski. – Dla nas wystarczy jaki alkierz albo i komora.
Kachna i Marysia, zaskoczone znienacka tak wspaniałym tytułem danym królewnie, parsknęły głośnym śmiechem.
– Cóż to za chichoty waćpanny wyprawiacie? – krzyknął krajczy marszcząc brwi groźnie. – Jej miłość posługi wyczekuje, a wy tu się będziecie gziły! No dalej, porozpinać tłumoki, dobyć z tobołów, co trzeba, łóżko posłać pięknie, od czego jesteście? Niech gospodarz wskaże najlepsze izby.
– Mam, a jakże, mam dwie komnateczki obszerne.
– Zabieramy obie. A łóżka wygodne są?
– A jakże, są łóżeczka, prawdziwie najmilsze. Sianka się przyniesie, ile duszyczka zapragnie, ani na łabędzim puchu nie tak miękko dla zmęczonych kosteczek.
– Co? Jak powiadacie? Siano?
– Jużci, nie wióry ani trzaski, ino sianeczko woniejące, tegoroczne.
– Musicie dać łóżko, choć jedno, byle dla naszej pani.
– Dam, dam, z wyskokiem, ino w całym domeczku jednego łóżeczka nie uświadczy. My tu po chamsku na piecu sypiamy.
– Niechże się wasza miłość nie trapi! – śmiejąc się z rozpaczliwej miny Kumelskiego zawołała królewna. – Prześpimy się na sianie smaczniej niż niejeden król na złocistym łożu. Poduszki są, ciepłe przykrycie jest, czegóż nam więcej trzeba?
– No, a cóż można mieć na wieczerzę? – pytał dalej krajczy, krzywiąc się jak po occie.
– Wszystko jest, ino wasza miłość rozkaże, już będzie na stole.
– Bogu dzięki, że choć z tym nie ma kłopotu. Zróbcie kaczki pieczone albo lepiej w potrawie z polewką i kasza jęczmienna do tego.
– Pańskie jadło, ani słowa; ino że kaczusiów dziś nie mam. Właśnie moja ostatnie cztery wyniosła na jarmark.
– No, to kurczęta.
– A jakże, a jakże, jakbyś wasza miłość na własne oczy widział! Są kurczęta, siedemnaścioro ich mam, właśnie wczoraj się wylęgły.
– O, ty, Judaszu, zdrajco! Śmiesz dworować sobie ze mnie?
– Jako żywo, przenigdy! Sami się przekonajcie: pisklęta żółciuchne siedzą w sicie na przypiecku razem z kwoką.
– Idź waść do diabła, bo ci gnaty połamię! Stój… czekaj! Uwarz polewki piwnej choćby garniec, ale duchem!
– W te pędy! Migiem!… Ogienek aż huczy, polanka trzaskają, będzie wnet. Dawaj wasza miłość ino piwko, twarożek i śmietanę, a za jeden pacierz poleweczka gotowa.
Kumelski opadł ciężko na ławę, aż go zemdliło ze złości.
– Wynoś mi się, trutniu… niech cię moje oczy nie widzą! Pani Marcinowa, dobądźcie co z waszych koszów i zagrzejcie. Chciałem zaoszczędzić naszego mięsiwa i wędlin na czarną godzinę, a tu masz, czarna godzina od razu na pierwszym noclegu.
Kręcicki Pazzo, charcik królewny, wybiegł za umykającym panem Mikołajem do sieni, stamtąd na podwórko, zoczył kota na ławce przy stajni; czyż podobna na taki widok ustać spokojnie? Pazzo dał susa, kot dał dwa susy. Pazzo za nim, kot na drzewo…
Krysia niespokojna, gdzie się piesek podział, wyjrzała przez nie domknięte drzwi… nie ma Pazzusia. Krok dalej, dwa, trzy kroki…
– Pazzo, Pazzo! Gdzieś ty? Pazzo, szkaradniku!… Oho, już gwiazdeczka mruga na niebie. Pazzo! Wracaj zaraz!
Jakaś postać wysuwa się zza węgła, silne ramiona unoszą dziecko jak piórko.
– Maryyysiu! – krzyknęła Krysia, lecz w tej samej chwili jakaś twarda dłoń przycisnęła jej usteczka, ktoś zarzucił jej grubą płachtę na głowę, ktoś zaczął biec pędem.
Ale malutki Pazzo usłyszał wołanie swej przyjaciółki… rzucił się za czarnym cieniem ku wrotom, ujadając, ile sił miał w gardziołku, piskliwym, przeraźliwym głosem. Nareszcie dopadł uciekającej postaci, chwycił ząbkami za nogę, udarł mięsa, aż mu krew na pyszczek trysnęła, skoczył znów, jakby sprężyną podrzucony, złapał za rękę i zawisł jak pijawka, wgryzając się coraz mocniej. Czarna postać biegła kulejąc naprzód a naprzód, ku lasowi…
Pies karczmarza, na szczęście już spuszczony z łańcucha, usłyszał wrzaskliwe ujadanie i porwał się nieznanemu bratu z pomocą. Zabiegł drogę uciekającemu cieniowi, potężne kły wiejskiego kundla wpiły się w jakieś ciało… krzyk bólu i przerażenia przeszył powietrze, pokrwawione ręce puściły zdobycz, Krysia upadła na ziemię jak martwa.
Pies karczmarza zrozumiał, że bitwa wygrana, nie gonił za czarną zmorą, tylko słuchał z ciekawością i oburzeniem, co mu Pazzuś, skomląc i poszczekując, opowiadał o strasznej przygodzie.
A w izbie gościnnej Kachna z Marysią nakrywały stół do wieczerzy; Marcinowa odgrzewała zraziki z kaszą, królewna siedziała na ławie i głowę oparłszy o ścianę, drzemała.
Nagle drgnęła.
– Słyszycie, dzieci?… Pazzo szczekaj ujada, skomli… ach, co mu się stało? Nóżkę złamał?… A może go koń kopnął?
– Jezus, Maria! – krzyknęła Marysia nieludzkim głosem. – A dziecko gdzie?
62
Panowie Rad Koronnych – senatorzy. [przypis edytorski]
63
wszystko co droższe wysprzedałam. Za całe srebro został mi ino kubeczek, z którego miłościwa matka raczyła mleko pijać (…) Nazwałam go sierotką. – Przeździecki, Jagiellonki, t. V. [przypis autorski]
64
barwa (tu daw.) – mundur, strój służby. [przypis edytorski]
65
fraucymer (z niem. Frauenzimmer: komnata kobiet, pokój dla dam) – damy dworu, stałe towarzystwo królowej lub księżnej. [przypis edytorski]
66
plagi (daw.) – bicie, rózgi. [przypis edytorski]
67
gdym się rwała do Tykocina po śmierci Zygmunta, by uczcić modlitwą najdroższego brata zwłoki, to mię nie dopuszczono – historyczne. [przypis autorski]
68
nikto (daw.) – nikt. [przypis edytorski]
69
Sama obyczajność nakazuje na listy odpowiadać; a jednak znając powinność względem swego stanu królewskiego i panieńskiego, że bez wiedzy panów Rad Koronnych nic nie mam czynić, ani jednym słowem na one listy, nawet jej królewskiej miłości siostrze mej nie odpisałam – Wyjątek z listu Anny Jagiellonki, Przeździecki, Jagiellonki, t. IV. [przypis autorski]
70
elekcja, także wolna elekcja – wybory nowego króla. Odbywał się wielki zjazd (sejm elekcyjny) szlachty z całego kraju, a najbogatsi, magnaci, prowadzili różne intrygi, starając się przekonać zebranych do swojego kandydata. Po śmierci Zygmunta Augusta pretendentami do polskiego tronu byli arcyksiążę Ernest Habsburg (1553–1595, syn cesarza Austrii Maksymiliana II), król szwedzki Jan III Waza (1537–1592) i car rosyjski Iwan IV Groźny (1530–1584) lub jego syn. Sejm elekcyjny odbył się na wiosnę 1573 we wsi Kamień pod Warszawą (dziś Kamionek, część Pragi Południe w Warszawie), wybrano Henryka Walezego (1551–1589), syna króla Francji. [przypis edytorski]
71
pacta conventa (łac.) – zbiór zobowiązań wobec szlachty, który musieli podpisywać polscy królowie elekcyjni, kiedy wstępowali na tron. Pacta dotyczyły nakładów finansowych na obronę kraju i edukację, w 1573 r. zawierały też warunek poślubienia Anny Jagiellonki. [przypis edytorski]
72
kondycja (tu daw., z łac. conditio) – warunek, wymóg. [przypis edytorski]
73
altembasowy – z jedwabiu przetykanego złotem. [przypis edytorski]
74
teletowy – z tkaniny jedwabnej przetykanej złotą nicią. [przypis edytorski]
75
tabinowy – z cienkiej, połyskującej tkaniny jedwabnej. [przypis edytorski]
76
giezłeczko, giezło (daw.) – biała powiewna tkanina. [przypis edytorski]
77
kamieńmi – dziś popr. forma: kamieniami. [przypis edytorski]
78
wilczura – futro z wilczych skór. [przypis edytorski]