Читать книгу Złe dzieci - Dominik Rutkowski - Страница 6

*

Оглавление

Krążę po miasteczku, szukając cmentarza. Kilkadziesiąt metrów w jedną stronę, potem zawracam, przesuwam się w przeciwną i po paru sekundach wyjeżdżam poza granicę miasta, najmniejszego w Norwegii – przynajmniej tak twierdzi ciotka Wiki, ta po angielsku, bo polska nie wspomina o tej zapadłej dziurze ani słowem. Widać iglasty las, obok pola, odrobinę dalej fiord. Zoom w górę i jeszcze raz. Dachy domów, sklepów, boisko, warsztat samochodowy… Budynki odcinają się od pokrywającej wszystko dookoła bieli. Na ekranie komputera ciężko rozpoznać przyprószone śniegiem obiekty. Który z nich to cmentarz? Może ten? Skupiam się na regularnym prostokącie z poustawianymi równo jeden obok drugiego ciemnymi klockami; czyżby to groby? Najeżdżam. Zdjęcie jest niewyraźne, na zbliżeniu rozmazane. Przyglądam się uważnie, mrużę oczy uzbrojone w okulary i rozpoznaję… parking, obok market. Znowu pudło! Sięgam po kubek, pociągam łyk słodkiej jak ulepek kawy, spoglądam w rozbuchany ogień w kominku i nagle – mam: skoro obok marketu jest parking, to co jest obok cmentarza? Kościół! Wstukuję z lewej strony niebieskiej lupki: Church, Kolvereid, Nærøy, Nord-Trøndelag, Norwegia. Wciskam enter. Wyskakuje Church Office in Nærøy, po sąsiedzku z boiskiem piłkarskim, biały budynek z czarnym dachem za cholerę nieprzypominający kościoła, nawet ewangelickiego. Zmieniam Church na Kirke. Efekt ten sam. Zrezygnowany wracam na chwilę do Wikipedii, sprawdzam, co warto zobaczyć w Kolvereid. Kościół oczywiście. Drewniany z tysiąc osiemset siedemdziesiątego czwartego, a obok fota; jest biała bryła, jest czarny stromy dach, ale na froncie strzelista wieżyczka z ośmiospadową iglicą, a na niej kula i stalowa flaga. To na pewno nie ten sam budynek, który przed chwilą wskazała mi google mapa. Ten właściwy musi gdzieś tam być, w innym miejscu!

Jeszcze raz uważnie przeczesuję satelitarne zdjęcie, centymetr po centymetrze. Kolvereid jest maleńkie, ledwie tysiąc siedmiuset dwudziestu trzech mieszkańców – znam znacznie większe wioski – to nie może zająć wiele czasu. Jadę na zachód, wzdłuż szosy Fv770, i wreszcie widzę: długi, czarny, strzelisty, zwężający się ku północy cień na śnieżnej apli. Przełączam na 3D, cień się wydłuża i widać wyraźnie zarysowującą się bryłę kościoła. Kilka nerwowych kliknięć na plusik w prawym dolnym rogu ekranu i nagle obraz faluje, by po sekundzie ustawić mnie na poziomie szosy. Zmieniła się perspektywa, zmieniła się i pora roku. Śnieg stopniał, na niebie od południa kotłują się ciężkie, ciemne chmury, chociaż kościół skąpany jest w słońcu. Drogą na północny zachód wyjeżdża z miasteczka beżowe volvo z czarnym bagażnikiem na dachu. Znak ograniczenia prędkości do sześćdziesięciu, więc pewnie jedzie sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, za chwilę zbliży się do skrzyżowania, może skręcić w prawo, za jadącą z przodu ciężarówką, ale ono pojedzie prosto, do Hofles na prom do Lund, i dalej do Trondheim. Przepuszczam auto i obracam się w stronę kościoła, powiększam obraz, patrzę na prawo od świątyni i za sztachetowym, drewnianym płotem, na niewielkim wzniesieniu widzę nieregularnie rozrzucone nagrobki. Wreszcie go mam. Wreszcie po pięciu latach poszukiwań będę mógł mu powiedzieć, że to wszystko jest nieprawdą, że się myli, że cała ta sprawa nie wygląda tak, jak to sobie wymyślił. Ale najpierw muszę tam wejść i wszystko sprawdzić.

Stoję niezdecydowany i zastanawiam się, kogo powinienem wysłać na ten cmentarz. Jego, a może ją, albo Mietka? Które z nas powinno wejść za drewniane ogrodzenie i przekonać się, kto ma rację? Może Knut? Może on, tak, wysłać go i jednym ruchem pozbawić złudzeń. To byłoby proste. Być może za proste. Ale wtedy musiałbym zacząć inaczej, zaraz na początku podzielić się z nim swoimi wątpliwościami. Potem też inaczej skończyć. A tego nie chcę, podoba mi się tak, jak zacząłem: krążę po miasteczku, szukając cmentarza. Zostawiam, tak jak jest. Więc może Judyta? Ona przyjęłaby wszystko spokojniej od niego, a potem znalazła sposób, jak mu to przekazać. Zawsze nieco w cieniu, zawsze wyważona, małomówna, nieufna, w swoim nieśmiertelnym prochowym płaszczu, z lewą ręką w kieszeni i prawą wsuniętą pod jego ramię. Tylko czy ona weszłaby tam sama? Nie, na pewno nie. Nigdy nie przestała bać się świata, nigdy nigdzie nie poszła sama, bez niego, samotnie potrafiła poruszać się tylko tam, na północy. Gdybym chciał na cmentarz wysłać Judytę, musiałaby pójść z nim, z Knutem, a to wymagałoby najpierw rozmowy jego ze mną. Koło się zamknęło. Zresztą nawet nie mam pewności, czy oni zechcieliby przyjechać do Kolvereid – ponad tysiąc kilometrów, sprawdziłem. Mógłbym im kazać, mam przecież taką moc, mogę to sprawić, mógłbym to napisać i nie przejmować się ich zdaniem, ale tego nie zrobię, bo jest jeszcze inne wyjście. To, o którym myślałem od samego początku i w zasadzie od samego początku wiedziałem, że je wybiorę, ale musiałem rozważyć też inne możliwości, bo taka jest moja rola: rozważyć wszystko i wybrać to, co najlepsze. Dla tej historii, dla książki, dla siebie i dla czytelnika. Jak mnie irytują te głosy, które czasami słyszę, jak wkurwia to ględzenie, że autor powinien to czy tamto, że ktoś napisałby to inaczej, czytaj: lepiej, że jest za długo, za krótko, że brakuje tego czy tamtego, że należałoby skrócić albo dopisać. Otóż niczego nigdy nie brakuje i nie da się zrobić lepiej, bo autor to wszystko właśnie już sprawdził, przeanalizował jak w szachach, rozważył każde posunięcie – czasem aż mózg się lasuje od rozpatrywania tych wszystkich możliwości, ale nie ma co narzekać, taka robota – i jeśli bohater skręcił w prawo, a nie w lewo, jeżeli poszedł dalej, zamiast się zatrzymać, albo nie zawrócił, to nie dlatego, że autor nie dostrzegł takiej możliwości, tylko dlatego że je wszystkie przeanalizował, tamte odrzucił a wybrał tę, najlepszą. Dla tej historii, dla książki, dla siebie i dla czytelnika. Więc wybrałem. Na cmentarz pójdzie Mietek. Tak, najlepiej będzie, kiedy pójdę tam sam.

*

Wyobrażam sobie…

Beżowe volvo znika za zakrętem. Czekam, aż nad pustymi polami wybrzmi ostatni akord oddalającego się, miarowo pracującego silnika, a nad okolicą zalegnie cisza. Wczesna wiosna czy późna jesień? Zastanawiam się jeszcze. Na pozór obie pory roku wyglądają podobnie: ogołocone z liści drzewa, gotowa do snu albo jeszcze nieobudzona przyroda, dzień równy nocy, słońce grzejące z tą samą nieśmiałością – ale jest coś, co zdecydowanie odróżnia obie te pory od siebie; to taka sama różnica jak pomiędzy powitaniem a pożegnaniem. Te same gesty, te same ruchy, ta sama otoczka, wyciągnięte, ściskające się dłonie, pocałunki w policzek, a jednak to coś absolutnie przeciwnego; podobne coś różni wczesną wiosnę i późną jesień, to coś, co wisi w powietrzu, coś, co można wyczuć tylko nozdrzami. Zaciągam się głęboko, aż płuca wypełniają się po brzegi. Pachnie – wyczuwam to – wiosną. Która może być godzina? Rano przyleciałem do Trondheim, potem droga samochodem, cztery godziny, jeszcze check in w hotelu… nie, hotel później, chcę być tam jak najszybciej, przekonać się, sprawdzić, a więc z drogi prosto pod kościół, cienie są długie, zatem dwunasta już minęła, mamy wczesne popołudnie. Dlaczego stoję akurat tutaj, skoro przyjechałem samochodem? Przecież parking jest usytuowany powyżej, z lewej strony, przed wejściem do kościoła, tam zostawiłem wypożyczonego na lotnisku golfa. Przeszedłem tutaj, bo… bo chciałem zacząć dokładnie z tego miejsca, które pokazywało street view oglądanej przeze mnie kilka miesięcy temu mapy, bliższych zdjęć nie było, jedynie te z szosy. Tak więc zaczynam dokładnie tu, gdzie rzeczywistość łączy się z wyobraźnią, i ruszając w stronę kościoła, przecinam jezdnię.

Zabezpieczona drewnianą barierką ścieżka wiedzie łagodnie pod górę, mija niewielką zakrystię usadowioną na tyłach kościoła i kończy się tam, gdzie stoi pierwszy grób. Nie jest to taki nagrobek, jakie znam z Polski, jakie utrwaliły się w naszej kulturze – to raczej coś w rodzaju obelisku z wypisanym imieniem i nazwiskiem: Ingara Bergitte Hagen; poniżej dwie daty: 1874 i 1930, Fødsel i Død, narodziny i śmierć. A dookoła, wśród pozbawionych liści brzóz stoją rozrzucone w nieładzie stele, kamienie nagrobne, pionowo wkopane w ziemię tablice i obeliski. Żadnych ułożonych na ziemi płyt, żadnych usypanych mogił. Gdy idę w głąb cmentarza, przypomina mi się, jak przed niemal czterdziestu laty, przyzwyczajony do widoku naszych polskich cmentarzy, na których epatujące przepychem płyty nagrobne walczą o atencję przechodnia niczym wystawy sklepowe – cmentarzy, gdzie nierzadko większą czcią otacza się sam grób niż pamięć zmarłego, tak jakby nic więcej nie mogąc zrobić dla osoby, która odeszła, funduje jej się tę wypasioną pośmiertną rezydencję, by bogactwem nagrobka rodzina mogła nadrobić to, czego zmarłemu nie dała za życia – trafiłem na maleńki przykościelny cmentarzyk w angielskiej wiosce. Skromne, podobne do siebie, porosłe mchem, zwieńczone łukami kamienne płyty wkopane w ziemię pełniły wyłącznie funkcję informacyjną, oznajmiając, kto pod nimi leży. Tu praca kamieniarza ograniczała się jedynie do wykucia w miękkim kamiennym bloku kilkunastu liter i cyfr, z rzadka przyozdobionych kwiatowym motywem czy rozetą. Był skromnym rzemieślnikiem, a nie pseudoartystą żerującym na bólu i wyrzutach sumienia rodziny, kasującym za swoje pozbawione gustu bizantyjskie grobowce ciężkie tysiące. Krążąc po tej maleńkiej wiosce umarłych, nie mogłem się nadziwić chaosowi rozsypanych niczym klocki nagrobków i porównywałem go z naszymi wytyczonymi prosto alejkami cmentarnymi, przy których mogiły prężyły się w równych szeregach niczym wojsko. I zastanawiała mnie, nastolatka, kiedy czytałem na tych angielskich grobach wyryte daty, sięgające niemal średniowiecza, nietrwałość naszych potężnych grobowców, które w pogoni za zmieniającą się modą wymieniane są co kilkanaście lat – z piaskowca na lastriko, potem granit, marmur, ze zdjęciem, bez zdjęcia…

Później, po kilku latach, gdy już oprowadzałem, gdy poznałem najstarszy z warszawskich cmentarzy, kamionkowski, zacząłem zgłębiać ten temat, szukać informacji, od kiedy w naszej kulturze grób zaczął być czymś więcej niż oznaczeniem miejsca pochówku tego, co nazywamy doczesnymi szczątkami, od kiedy zaczął być otaczany tą szczególną czcią, myty, sprzątany, przyozdabiany. I, co ciekawe, to właśnie podczas dzielenia się z Judytą i Knutem moimi spostrzeżeniami na ten temat, w trakcie ich pierwszej wizyty, Knut po raz pierwszy czymś szczerze się zainteresował. Po raz pierwszy zadał mi jakiekolwiek pytanie.

*

Wspominam…

– To gdzie on teraz jest? – przerwał moje wywody, poprawiając kołnierz kurtki. Zaskoczony nagłym pytaniem, stałem przez chwilę z otwartymi ustami.

– Ale kto? – odpowiedziałem wreszcie, nie bardzo rozumiejąc, kogo ma na myśli.

– No, ten cmentarz. – Potoczył ręką dookoła.

Staliśmy na Kanonii, trójkątnym placyku na tyłach warszawskiej archikatedry. Wcześniej przez ponad godzinę nie udało mi się wzbudzić ich zainteresowania. Chodziliśmy w sypiącym mokrym śniegu ulicami najstarszej części miasta, a ja starałem się ich wyczuć. Czym mogą się interesować? Co ich zaciekawi? Przecież od tego, czy będą zadowoleni, uzależniony był napiwek, czyli więcej niż połowa mojego zarobku. Ale nic, o czym mówiłem, nie wydawało im się interesujące – ani poważne bogoojczyźniane opowieści o bohaterskim ludzie polskiej stolicy walczącym na barykadach z germańskim najeźdźcą; ani lekkie historyjki, jak ta o czerwonej baszcie na placu zwanym Piekiełko i mieszkającym w niej kacie ledwo wiążącym koniec z końcem, który musiał dorabiać prowadzeniem wewnątrz burdelu, ponieważ pracował, biedaczyna, na akord, a w stolicy tak niewiele się działo, że z pieniędzy za odrąbywane głowy i torturowane ciała nie był w stanie wyżywić rodziny; ani informacja, że te starocie, które widzą dookoła, choć wyglądają, jakby tu stały od ponad trzech wieków, tak naprawdę wcale stare nie są, bo mają ledwie trzydzieści lat, ponieważ po wojnie nie pozostał tu kamień na kamieniu, a teraz jest to coś w rodzaju makiety jeden do jednego i dlatego warszawska Starówka wpisana została na listę UNESCO nie jako zabytek, ale przykład perfekcyjnej rekonstrukcji; ani wreszcie widok odbudowanego Zamku Królewskiego, który, jak się chełpiłem, jest najmłodszą rezydencją królewską na świecie, bo ma być otwarty dla publiczności (o ile wszystko dobrze pójdzie, co u nas nie jest takie oczywiste) dopiero w tym roku, a do tego – zażartowałem – zamek wprawdzie wybudowaliśmy, tylko króla nam brak, bo jesteśmy republiką, i to ludową. Żart pozostał bez odzewu z ich strony. Choć dwoiłem się i troiłem, żaden mięsień na ich twarzach nie drgnął, żaden nie zdradził najmniejszego nawet zainteresowania. Podobnie jak oczy – rozglądające się na boki, jakby czegoś szukały. Zacząłem nawet podejrzewać, że mój norweski nie jest wystarczająco dobry, że może po prostu nie rozumieją, co do nich mówię, ale zapytani o to, jedynie pokręcili przecząco głowami, dając mi do zrozumienia, że z moim językiem jest wszystko w porządku.

A może odrobina horroru? Może poruszy w nich jakąś nutę mrożąca krew w żyłach opowieść o szalonym szlachcicu Piekarskim, który spadł z konia i na skutek uszkodzenia płatów czołowych mózgu popadł w obłęd – podobny temu, który pod koniec życia trapił Henryka VIII – a potem w swoim szaleństwie przygotował zamach na króla? I rzeczywiście, kiedy zabrałem ich na tyły archikatedry, kiedy pokazałem biegnącą od zamku do dawnej kolegiaty galeryjkę wybudowaną dla króla po nieudanym zamachu, kiedy roztoczyłem przed nimi wizję przygotowań, które poczynił Piekarski, następnie przedstawiłem przebieg zamachu i zbierałem się do opowiedzenia w trzech słowach o kaźni, jakiej poddany został nieszczęsny szlachcic (nie z woli króla, co podkreśliłem, bo Zygmunt III miał gołębie serce i chciał biedaczynie darować życie, ale na nieszczęście Piekarskiego nie był osobą prywatną i zamach na niego oznaczał podniesienie ręki nie tylko na majestat królewski, ale również na majestat Rzeczypospolitej, a tego nawet król, choćby chciał, nie mógł mu darować), po raz pierwszy w ich oczach spostrzegłem wyraz zaciekawienia. Rozochocony tym drobnym sukcesem zacząłem w szczegółach przedstawiać, jakim wymyślnym torturom poddano szalonego zamachowca. Opowiadałem o ugotowanej w oleju ręce, która targnęła się na monarsze życie, o darciu ciała rozpalonymi szczypcami, o obcinaniu członków i rozerwaniu końmi, i widziałem, jak z każdym drastycznym szczegółem tej nieludzkiej kaźni, szokującej nawet w owych brutalnych zamierzchłych czasach, cień zainteresowania na twarzach moich turystów gaśnie.

Zniechęcony już chciałem odpuścić. Najmniejszym nakładem sił odbębnić do końca to, co miałem do pokazania i opowiedzenia, potem zabrać gości na kolację i jakoś przemęczyć się przez kolejne dni aż do ich wyjazdu, już bez nadziei na jakiś ekstra zarobek. Siłą inercji postanowiłem jeszcze, skoro już tu byliśmy, opowiedzieć o cmentarzu, który przed wiekami znajdował się na Kanonii, ale dalej, mijając komisariat na Jezuickiej, nie zamierzałem mówić już nic o śmiertelnym pobiciu Grzegorza Przemyka, które tu się zdarzyło – co wcześniej z bijącym sercem pragnąłem zrobić, bo przecież wierzyłem, że cały świat żyje tym brutalnym mordem dokonanym osiem miesięcy wcześniej przez komunistyczną milicję. Zmieniłem też dalsze plany i zdecydowałem się ominąć Górę Gnojną, przejść przez Rynek do Barbakanu i dalej przez plac Krasińskich w stronę Pałacu Kultury. I szlus, mieć to z głowy, do wieczora.

Stałem przed nimi i mówiłem o deficycie miejsc do pochówku w średniowiecznej Warszawie, o tym, że ten i trzy inne jeszcze niewielkie placyki, gdzie wytyczono przyparafialne cmentarze, obsługiwały prawie pięćdziesięciotysięczne miasto, w którym śmiertelność była znacznie wyższa niż dziś, i że z tego powodu ciała grzebano płytko, byle jak, jedno na drugim, zupełnie nie łącząc tego braku higieny pochówków z corocznymi zarazami pustoszącymi miasto, bo przecież toksyny z rozkładających się ciał przedostawały się do wód gruntowych, a na terenie Warszawy znajdowały się dziesiątki źródeł, z których pobierano wodę do picia, tej z kolei nie było w zwyczaju przegotowywać.

Rozpalałem się w opowiadaniu. Przestawało być dla mnie ważne, czy mnie słuchają, czy nie – upajałem się własnym głosem, własną, jak mi się wydawało, elokwencją, znajomością norweskiego i swobodą wypowiadania się w tym języku. Jeszcze ten raz, ten jeden raz podczas ich wizyty chciałem zabłysnąć. Nie przed nimi – nie miałem już złudzeń – parą dwadzieścia lat ode mnie starszych państwa z dalekiej północy, ale przed samym sobą. Udowodnić, że potrafię, że ten kompletny brak zainteresowania, ten mur, na jaki tego dnia natrafiłem, to tylko nic nieznaczący wypadek przy pracy.

– Tworzyło się błędne koło, przynajmniej przy ówczesnym stanie wiedzy – perorowałem. – Skażenie wody pitnej oznaczało każdego lata zarazę, a zaraza to więcej ciał do pogrzebania. Więcej ciał to więcej toksyn, i tak bez końca. Oczywiście zasięg pomoru zależał od wielu czynników, między innymi temperatury, ale bywały zarazy, które pochłaniały nawet jedną trzecią ludności miasta. Co ciekawe, byli tacy, których pomór omijał. Mówiono wówczas: kto pije piwo, ten nie choruje. A dlaczego? To proste, ponieważ…

I wtedy mi przerwał tym swoim pytaniem od rzeczy.

– Cmentarz? – powtórzyłem. – Jaki cmentarz?

– Warszawski. Gdzie teraz chowa się ludzi, bo przecież nie tu? – Jeszcze raz wskazał na plac.

– Oczywiście, że nie. Ten cmentarz zamknięto pod koniec osiemnastego wieku. Nie bez oporów. Ludzie nie widzieli powodu, dla którego zwłoki należałoby wywozić poza mury miasta. To było uciążliwe i kosztowne.

– Czyli cmentarz przeniesiono poza miasto?

– Tak. W zasadzie to wytyczono nowy. Nazywał się Świętokrzyski. Tylko że nikt…

– Sweto… – próbował wymówić, ale splątał mu się język. – Trudne słowo… Wciąż jest czynny?

– A skąd. Przeludnił się bardzo szybko, już po czterdziestu latach.

– Bo mnie interesuje, gdzie teraz grzebie się ludzi – dociekał mój Norweg. Nie wiedziałem, do czego zmierza. Jego żona stała milcząca, w przemoczonym płaszczu, ściskając go za łokieć. Nic nie mówiła, ale wydawała się zaciekawiona toczonym przez nas dialogiem.

– Na Bródnie, na Wólce, Powązkach, Wawrzyszewie… – wymieniałem jednym tchem, aż mi przerwał.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Złe dzieci

Подняться наверх