Читать книгу Talizmany - Dominik W. Rettinger - Страница 5

2.

Оглавление

Z telefonem przy uchu Ewa pokonała ostatnie stopnie schodów i zatrzymała się przed drzwiami mieszkania. Przemknęło jej przez myśl, że jeśli szybko nie znajdzie dobrej pracy, niebawem może nastąpić rozstanie z miejscem, które przywykła uważać za centrum swojego świata.

„Nie przywiązywać się do materialnych spraw, niczego nie uważać za dane na zawsze. To jedyny sposób, by zachować wewnętrzną wolność”, przypomniała sobie słowa Zofii.

Łatwo jej mówić, skoro ostatnie dwadzieścia lat spędziła w odzyskanym dworku położonym pośrodku malowniczego ogrodu, otoczonym łąkami i lasami, pomyślała.

W komórce ponownie usłyszała miękki przyjazny głos stryjecznej babki.

– Nie mogę teraz rozmawiać, ale bądź tak miły lub miła i zostaw mi dobrą wiadomość.

Znała niechęć Zofii do rozmów na odległość, ale przecież starsza pani wiedziała, kto dzwoni. Powinna odebrać.

– Zadzwoń, proszę, kiedy odsłuchasz. Próbuję już piąty raz. – Ewa pohamowała irytację. I dodała, zmieniając ton na błagalny: – Jadę do ciebie, słyszysz? Wiem, że się ucieszysz. Bardzo potrzeba mi rozmowy z tobą, bardzo. Znów wszystko mi się miesza. Zadzwoń, proszę – powtórzyła. – Do zobaczenia! Pa!

Rozłączyła się, a telefon zadzwonił od razu. Ewa spojrzała na wyświetlacz, rozpoznała numer i odrzuciła połączenie.

– A dajcie mi święty spokój! Przecież właśnie wyleciałam z roboty! – mruknęła gniewnie pod nosem.

Otworzyła drzwi i weszła do mieszkania.

***

Sekretarka naczelnej pokręciła przecząco głową i odłożyła słuchawkę.

– Proszę, niech mi pani pomoże! – powiedział Adam błagalnie. – Przyjechałem aż z Zamościa!

Sekretarka spojrzała z politowaniem. Przewaga nad mężczyzną sprawiała jej przyjemność.

– A co z pana za prawnik, jeśli nie zna pan jej telefonu? – zapytała, unosząc wysoko wyskubane brwi.

– Stryjeczna babka pani Ewy uparła się, żebym załatwiał wszystko osobiście, a nie przez telefon. Starsi ludzie mają swoje dziwactwa, trzeba je uszanować. Zwłaszcza jeśli to ich ostatnia wola.

W oczach sekretarki pojawiło się współczucie. Najwyraźniej cień śmierci zmiękczył jej serce. Poza tym prawnik był przystojny i uprzejmy, bez śladu zarozumiałości, jaką prezentowali jego warszawscy koledzy po fachu. Westchnęła z rezygnacją i szybko zapisała na samoprzylepnej kartce numer telefonu. Oderwała kartkę od bloczka, podała.

– Ale to nie ode mnie – zastrzegła. – Modlińska by mnie zabiła.

***

Ewa stała w kuchni z telefonem przy uchu.

Aż do dzisiejszego dnia nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo potrzebuje rozmów z Małgorzatą. Przyjaciółka była jedną z tych istot zesłanych na Ziemię, które dodawały innym energii i wiary w siebie. Zaliczała się do niech również Zofia, ale surowych sądów babki Ewa obawiała się trochę. Może dlatego nie odwiedzała jej od dawna?

Papug patrzył przez pręty klatki oczami błyszczącymi inteligencją. Z przekrzywionym łbem przestępował z nogi na nogę.

– Makabra! Cholera! – wrzasnął.

– Zamknij dziób! – skarciła go właścicielka. – Przepraszam, to nie do ciebie. Poczekaj moment – powiedziała do telefonu.

Wzięła z parapetu pudełko z ziarnem i napełniła miseczkę w klatce. Papug nastroszył się i szybko schylił głowę, zamierzając się na palec Ewy. Była przygotowana, więc w porę cofnęła dłoń.

– Okropna Ewa! – stwierdził Baltazar. – Okropna Ewa!

– Sam jesteś okropny – odparła z odcieniem współczucia i powróciła do rozmowy. – Słyszałaś? Zawsze domyśla się, że wyjeżdżam. I cierpi.

– Intuicja – powiedział głos Małgorzaty.

– Makabra! – oznajmił papug, lecz tym razem bez złości, niemal płaczliwie.

Ewa pokręciła bezradnie głową i ruszyła do sypialni.

***

Małgorzata prowadziła jedną ręką swojego mini morrisa, drugą przyciskając komórkę do ucha pod grzywą rudych włosów. Miała jasną cerę i zielone oczy. Za kierownicą potrafiła wykonywać wiele czynności jednocześnie: rozmawiać, przyglądać się ludziom na chodniku, swojemu odbiciu w lusterku, grzebać w torebce w poszukiwaniu ulubionych miętusów lub szminki do ust, poprawiać makijaż, zmieniać stacje w radiu.

W głosie przyjaciółki wyczuwała desperację. Nie znosiła, gdy któryś z jej bliskich cierpiał z powodu złego nastroju. Pędziła wówczas gasić pożar, zasypując delikwenta dziesiątkami niepotrzebnych rad i zarażając go w końcu entuzjazmem do własnej prawdy o życiu. Że liczy się wyłącznie bieżąca chwila, a wszystko poza nią to nieważna przeszłość i ciekawa przyszłość.

– Weź się w garść, dobrze? – mówiła do telefonu. – Świat się jeszcze nie wali. W tej chwili jesteś wspaniałą, wolną, niezwykłą Ewą, którą uwielbiam!

Słowa Małgorzaty działały razem jej ruchliwą obecnością, błyszczącymi oczami, gestykulującymi rękami, zachodzącymi na siebie zębami w szerokim uśmiechu. Bez tego widoku uzdrawiający efekt był słabszy. Dlatego Ewa odparła ponuro:

– Mój się wali, jak najbardziej.

Zaczęła wrzucać do torby podróżnej ubrania, książki i najróżniejsze przedmioty z biurka, stolika nocnego i szafki. Fotografia matki w metalowej ramce wylądowała obok przynoszącego szczęście słonika z brązu, posążek Buddy razem z albumem zdjęć z muzeów całej Europy.

Miała nadzieję, że uda jej się utrzymać mieszkanie przez następny miesiąc. Że będzie miała dość czasu, aby spakować wszystko, co zdołała zgromadzić przez ostatnie pięć lat. Rozejrzała się w panice. Po co człowiekowi tyle niepotrzebnych rzeczy, z którymi nie potrafi się rozstać?, pomyślała. Kiedy wybucha wojna, cały ten bałagan okazuje się nic nie wart. A ja właśnie wyruszam na własną wojnę!

– Tyle razy cię uprzedzałam: nie mieszaj spraw osobistych z zawodowymi – powiedział z naganą głos Małgorzaty.

Ewa zatrzymała się w biegu, zdumiona, z dziewiętnastowiecznym pudłem na kapelusze w rękach, wygranym na jakieś aukcji dobroczynnej.

– Zwariowałaś, Małgoś? Miałam zrobić ten wywiad z Kubisz? O jej seksie z Rafałem?

– Zagalopowałam się, fakt. Głupio gadam – zreflektowała się Małgorzata. – A machnij na nich ręką! Uśmiechnij się, natychmiast!

Ewa zagapiła się na ścianę nad szerokim łóżkiem, które było świadkiem tak wielu szalonych nocy. Teraz wydawało się puste. Na oprawionej w szkło dużej fotografii zobaczyła uśmiechniętą siebie, przytuloną do wysokiego przystojnego mężczyzny. Oboje w strojach kąpielowych, a w tle lazurowe morze i bezbłędne niebo Sycylii.

Ona i Rafał na wakacjach.

Zdjęła zdjęcie ze ściany, podeszła do okna i mocnym uderzeniem rozwaliła szybkę w ramce, kalecząc się w palec. Wyciągnęła fotografię i przedarła ją na cztery części. Pomimo bólu i krwi poczuła spokój. Jakby wykonała ważną część planu rozstawania się z przeszłością.

– Ha, ha, ha! – powiedziała do telefonu, stosując się do polecenia przyjaciółki.

Małgorzata stanęła na światłach. Zajęta rozmową, nie dostrzegła radiowozu, który zatrzymał się tuż za nią.

– No widzisz! Od razu lepiej, prawda? – zapytała.

– Nie zgadniesz, co jeszcze mi się dzisiaj przytrafiło – powiedziała Ewa.

– Dawaj!

– Jakiś Włoch przedstawił mi się jako daleki kuzyn. Na ulicy.

– Żartujesz czy poważnie?

W lusterku po stronie pasażera Małgorzata dostrzegła zbliżającego się policjanta.

– A drań zranił mnie jeszcze w palec – oświadczyła Ewa znienacka.

– Jak to: w palec? Ten kuzyn? Włoch?

– Nie. Rafał.

– Kiedy?

Mundurowy zastukał w szybę mini morrisa, zajrzał do środka. Małgorzata skinęła mu głową, zbyt zaabsorbowana wymianą zdań z przyjaciółką, aby domyślić się jego intencji. Jednocześnie zauważyła, że światło zmieniło się na zielone.

– Już, już! Przepraszam! – Uśmiechnęła się szeroko do policjanta.

Nie odrywając telefonu od ucha, ruszyła i przejechała przez skrzyżowanie.

Funkcjonariusz wskoczył do podjeżdżającego radiowozu. Na dachu zamigotało niebieskie światło, zawyła syrena.

Tymczasem Ewa wrzuciła podarte zdjęcie do kosza i przysiadła na łóżku. Satysfakcja i chwila spokoju minęły, znów była bliska płaczu. Bezradnie przyglądała się zranionemu palcowi.

– Ja krwawię, Małgoś – poskarżyła się do telefonu.

– Makabra! Makabra! – wrzasnął z kuchni papug.

W tylnym lusterku mini morrisa pojawił się radiowóz na sygnale.

– Ki diabeł? – mruknęła zdziwiona Małgorzata.

Posłusznie zjechała na pobocze i przystanęła, ustępując mu drogi.

– Nie przesadzaj – powiedziała. – A ten Rafał to bydlę! Jak on mógł? Z taką Kubisz?

Radiowóz zatrzymał się również. Wysiadł z niego ten sam policjant, co poprzednio, i podszedł powoli. Tym razem od strony kierowcy.

– Coś ci powiem. Rafał cię kocha. Tylko ciebie! – oświadczyła Małgorzata w przebłysku intuicji. – Z tą Kubisz to głupia pomyłka. Wpadka samca, nic więcej.

– Nie interesuje mnie to!

Policjant zastukał energicznie w szybę. Miał okrągłą twarz ze śladami po ospie. Małgorzata wykrzywiła usta w uśmiechu.

– Zaraz – powiedziała bezgłośnie.

Jednocześnie wskazała wolną ręką na telefon, dając do zrozumienia, że jest zajęta.

– On szaleje za tobą, uwierz mi – ciągnęła. – Popełnił wielki błąd. Ta zdzira go uwiodła.

Policjant chwycił za klamkę, ale Małgorzata uprzedziła go, szybko wciskając blokadę zamka. Gestem dała do zrozumienia, że sprawa musi zaczekać. Zniecierpliwiony funkcjonariusz zastukał ponownie, tym razem mocniej.

– Wiesz, ona jest gwiazda, media liżą jej stopy. Na facetów to działa jak opium na świnie. Rafał żałuje, dzwonił do mnie, serio. Nie wie, co ma robić.

Stukanie przeszkadzało w skupieniu, więc Małgorzata spojrzała z irytacją.

– Nie widzi pan, że rozmawiam? – zapytała. – W życiowej sprawie! Jezu, co za nachal!

Ewa nie miała siły wstać z łóżka. Przypomniała sobie słowa Zofii wypowiedziane, kiedy oblała pierwszy egzamin na studia i wydawało jej się, że świat runął w gruzy. „Wszystko jest wyłącznie w głowie, cała ludzka energia, wszystkie bzdury, w które wierzymy”. Nabrała głęboko powietrza i ruszyła do łazienki, żeby opatrzyć palec.

– Może się powiesić. Dla mnie nie żyje – mruknęła do telefonu. – Wyjeżdżam, odlatuję do innego świata. Mam tylko prośbę. Przetrzymaj moje meble po dziadkach.

Policjant wyciągnął z kabury pistolet i gestem pokazał, że rozbije szybę. Małgorzata popukała się wymownie w czoło.

– Nie ma sprawy – odparła. – Odpocznij, opal się na bóstwo, poromansuj – zgodziła się. – Dobry pomysł. A gdzie lecisz?

– Do Ujazdu.

– Dokąd?

– Ujazd. To takie miasteczko niedaleko Opatowa.

– Gdzie?

– No, obok Sandomierza.

– Jezu! – jęknęła Małgorzata.

Z radiowozu wysiadł drugi policjant. Podszedł zdecydowanym krokiem i zapukał w szybę mini morrisa od strony pasażera. Miał kościstą twarz i nieprzyjemnie wąskie oczy, przypominał zawodowego zabójcę.

Małgorzata była zbyt poruszona informacją, którą właśnie usłyszała, by zwrócić na niego uwagę.

– Nie szalej! Jaki znów Ujazd? Na cholerę ci on?

Ewa patrzyła na skrzywioną twarz w lustrze ponad umywalką.

– Mam dość – oznajmiła. – Warszawki, swojej roboty, wszystkiego. Ciotka Zofia zrobi mi porządek w głowie. Jest mądra i kochana. Mam tylko ją.

– To ja jestem niby wredną idiotką, tak? – oburzyła się Małgorzata, patrząc z rosnącą irytacją na policjanta-zabójcę. – Bardzo dziękuję! A robotę straciłaś na własne życzenie. Musisz znaleźć następną, to wszystko. Sama ci ją znajdę, sieroto! Jezu, muszę jechać! – zawołała, widząc, że policjant z twarzą po ospie bierze zamach.

Zdeterminowana puściła hamulec i nacisnęła pedał gazu. Automatyczna skrzynia biegów zareagowała z sekundowym opóźnieniem, cios kolbą pistoletu trafił w słupek pomiędzy przednimi a tylnymi drzwiami. Mini morris skoczył do przodu, pistolet odbił się i wypadł z dłoni zaskoczonego policjanta.

Obaj stróże prawa zamarli na moment ze zdumienia i złości, a potem zaklęli, pobiegli do radiowozu, wskoczyli i ruszyli z wyciem syreny. Tymczasem mini skręcił z impetem w boczną ulicę. Wyminął wyjeżdżającą ciężarówkę.

– Do Ujazdu z powodu idioty Rafała? – wrzeszczała do telefonu Małgorzata, sprawdzając jednocześnie w lusterku dystans do ścigającego ją patrolu. – Daj spokój, Ewcia, znajdzie się pięciu innych!

– Właśnie. I to jest najgorsze. Ilu ich już było?

Radiowóz wszedł w zakręt, kierowca jadącej z naprzeciwka ciężarówki również. Źle skalkulował szybkości i przyhamował ostro. Policjant mylnie odczytał jego intencje, spróbował odbić w bok, lecz spóźnił się o ułamek sekundy.

Radiowóz z impetem zahaczył o tył ciężarówki.

Huk zderzenia i zgrzyt blachy spowodowały, że przechodnie przystanęli na chodnikach. Rozwścieczony policjant wyskoczył na ulicę i puścił się biegiem za odjeżdżającym mini morrisem. Jego kolega nie był w stanie otworzyć zgniecionych drzwi.

Małgorzata zarejestrowała wydarzenia w tylnym lusterku. Skręciła w następną ulicę i przyśpieszyła.

– Tomek, Darek, Franek… – wyliczała.

Ewa wyszła z łazienki. Przystanęła przed portretem Ossolińskiego. Zamierzała zabrać wizerunek wojewody ze sobą.

– Przestań – poprosiła.

Skupiła wzrok na małym medalionie ponad ramieniem magnata. Z symbolem Abraksasa, takim jak na jej wisiorku.

– Franka lubiłam najbardziej. Fajny był – ciągnęła Małgorzata. – Szkoda, że się nie hajtnęliście.

– Tak, tak – odparła półprzytomnie Ewa.

Delikatnie przesunęła palcami po medalionie na portrecie. Słabo widoczny pod warstwą pociemniałej farby ludzki tułów z głową koguta, rękami i nogami jak węże, w otoczeniu kilku planet. Co oznacza? Jaki jest mój związek z Ossolińskim i skąd matka miała wisiorek z Abraksasem?, zastanowiła się. Wiele razy zadawała te pytania Zofii, ale zawsze słyszała tylko niejasne odpowiedzi o dalekich przodkach i zapomnianej wiedzy z przeszłości.

– Teraz się zakochaj, tylko naprawdę. To cię wyleczy – usłyszała głos przyjaciółki.

Tym razem zmuszę Zofię do wyznania mi całej prawdy o matce i o portrecie!, postanowiła.

Być może była banalna – któryś z przodków zauważył medalion, przedmiot mu się spodobał, więc zlecił złotnikowi wykonanie kopii. Intuicja jednak podpowiadała, że rozwiązanie zagadki nie jest aż tak proste. Może to wygłodzona wyobraźnia historyka sztuki, obudzona przez utratę pracy?

Ewa z trudem skupiła się na rozmowie.

– Jesteś tam? – zapytała Małgorzata niecierpliwie.

– Jestem.

– Powiedziałam, że musisz się zakochać.

– Słyszałam, Małgoś. Nie potrafię, taka karma.

– Nie karma, tylko otaczają nas cieniasy! – zdenerwowała się Małgorzata.

– Na to samo wychodzi. Ja odlatuję.

– Zwariowałaś? Każdy próbuje, aż nie znajdzie tej jedynej miłości. – Małgorzata zachichotała. – Ja najbardziej lubię próbowanie. Tysiące prób.

Ossoliński patrzył uważnie w oczy Ewy, zapraszał do niezrozumiałej gry. Już dawno powinna się nim zająć, ale rozleniwiła się, wypisując idiotyzmy o nieciekawych ludziach.

Rozległ się dzwonek do drzwi.

– Precz! Makabra! – wrzasnął w odpowiedzi Baltazar.

– Co się z tobą dzieje? – zapytała z pretensją Małgorzata. – Rozmawiasz ze mną czy nie?

– Ktoś przyszedł, poczekaj chwilę – odparła Ewa.

Nie miała ochoty na niezapowiedzianą wizytę. Z westchnieniem oderwała się od portretu, ruszyła do przedpokoju.

– Ewcia, posłuchaj. Znów uciekasz, kiedy masz problem – ciągnęła niezrażona przyjaciółka. – Z pracą, z uczuciem. Zawsze w nogi. Musisz stawić czoła sytuacji, tu i teraz! Podamy redakcję do sądu pracy, damy popalić Kubisz i odzyskamy Rafała!

Zaskoczona Ewa zatrzymała się przed drzwiami.

– My? Podoba ci się Rafał? – zapytała.

Usłyszała obracające się w zamkach klucze. Wiedziała już, kto przyszedł, i z oburzeniem czekała, kiedy otworzy.

– No co ty! W życiu! – zaprotestowała Małgorzata. – To znaczy tak, ale nie tak, jak myślisz!

W progu stanął wielki i ciężki osobnik. Mała łysa głowa na szerokiej szyi, skrzywiony nos i szeroko rozstawione blade oczy. Zarządca kilku mieszkań w tym domu. Nazywał się Kurdyk. Był ostatnim z ludzi, których Ewa miała ochotę dziś spotkać.

– Chyba mówiłam panu, że nie życzę sobie… – zaczęła z zamiarem jak najszybszego pozbycia się gościa.

– Mało ważne – oświadczył Kurdyk. Odsunął Ewę i wszedł do mieszkania. – Należy się czynsz, jasne?

Małgorzata rozpoznała ten głos.

– Co jest? To zarządca?

Ewa podążała za szerokimi plecami Kurdyka, który zatrzymał się w progu sypialni. Wprawdzie termin zapłaty za czynsz upłynął trzy dni temu, ale zarządca nigdy dotąd nie robił z tego problemu.

– Po co ta wizyta? – powiedziała Ewa, hamując irytację. – Czekam na wypłatę, zrobię przelew.

– Każda tak gada – mruknął lekceważąco Kurdyk i wszedł do sypialni. – Trzeba było się zgodzić… Mówiłem, przysponsoruję.

– Co takiego?

Ewa była bardziej zdziwiona niż dotknięta.

– Niech nie udaje nietykalnej, znam się na takich. Dwie studentki zrobiły dyplomy, a prawie nic nie płaciły. I zadowolone były. Piętro wyżej.

– Niech pan natychmiast idzie, bo zwymiotuję!

Kurdyk wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekceważąco. Jego wzrok zatrzymał się na portrecie Ossolińskiego.

– Jak sobie chcesz, nie narzucam się. Nawet mi się nie podobasz.

– Ewcia, co się dzieje? – zawołała Małgorzata w telefonie. – Wywal chama!

– Za ciężki – stwierdziła Ewa i próbując zachować spokój, zwróciła się do Kurdyka. – Czego pan szuka? To jest moja sypialnia. Albo pan wychodzi, albo dzwonię na policję.

– Policja! – wrzasnął z kuchni Baltazar.

– Dzwoń, dzwoń – zgodził się Kurdyk. – O, ten będzie w sam raz.

Podszedł do portretu i zdjął go ze ściany. Zaskoczona Ewa otworzyła szeroko usta.

– Co pan robi? Proszę to natychmiast oddać!

Ruszyła zdecydowanie w stronę zarządcy, ale ten ją zatrzymał. Wyciągnięta ręka oparła się o jej pierś.

– Oddam, jak zapłacisz!

Odsunął Ewę na bok, jakby nic nie ważyła, i wyszedł do przedpokoju.

Patrzyła za nim jak za zjawą ze złego snu.

Małgorzata, która słyszała każde słowo, wykrzyknęła z gniewem:

– Walnij go czymś! Zaraz u ciebie będę!

Ewa oprzytomniała. Dogoniła Kurdyka przed drzwiami wyjściowymi, chwyciła go za ramię.

– Ten obraz jest wart setki czynszów! Oddawaj!

– Jazda mi!

Kurdyk szarpnięciem uwolnił ramię, położył rękę na klamce. Ewa chwyciła za ramę obrazu, odwróciła go do siebie. Ossoliński spojrzał z bliska, wzrokiem prosząc o ratunek.

– Weź coś innego, nie ten portret! – zawołała z desperacją i nagle przyszło jej do głowy rozwiązanie zagadki Abrakasa. – To mój przodek!

– A mój tyłek! No już, z drogi! – krzyknął Kurdyk.

Popchnął Ewę tak mocno, że jej nogi niemal oderwały się od posadzki. Rozpaczliwie próbując złapać równowagę, zrobiła kilka kroków do tyłu, a potem runęła na plecy, wypuszczając z dłoni telefon. Oszołomiona podniosła głowę i zobaczyła zamykające się za Kurdykiem drzwi. Zerwała się i chwyciła za klamkę.

Drzwi były zamknięte na klucz.

– Cholerny sukinsyn! – wrzasnęła w przypływie wściekłości.

Zawrzała w niej krew. Gotowa była zabić Kurdyka, z zimną krwią poderżnąć mu gardło.

Odwróciła się i pognała do sypialni. Minęła leżący na podłodze telefon, który wołał głosem Małgorzaty:

– Ewa, halo! Co się dzieje?

Ewa pośpiesznie wysypała zawartość torebki na łóżko, ale pośród kosmetyków, chusteczek, notesu i drobiazgów nie było kluczy. W panice otworzyła szufladę stolika nocnego, przerzuciła stos papierów. Bez rezultatu. Klucze schowały się, jak zawsze, gdy ich potrzebowała.

– Proszę, proszę! To niemożliwe! – powiedziała błagalnie.

– Makabra! – przytaknął jej Baltazar i wybuchnął skrzekliwym śmiechem.

Ewa pobiegła do kuchni i rozejrzała się wokół z szaleństwem w oczach.

***

Kurdyk z portretem Ossolińskiego w ręku zszedł na parter, otworzył drzwi wyjściowe.

Za nimi stał osobnik z twarzą przypominającą dobermana. Coś w jego oczach sprawiło, że wielki zarządca zaniepokoił się przez sekundę, ale potem ruszył wprost na nieznajomego.

– Suń się pan!

Odsunął osobnika z drogi z taką samą łatwością, jak wcześniej Ewę. Obcy nie stawiał oporu, ale wykonał krok w bok i lekko popchnął ramię Kurdyka, wsunąwszy jednocześnie stopę między jego pięty. Zaskoczony zarządca usiadł w progu.

Doberman trzymał w ręku obraz.

– To chyba nie twoje? – zapytał z włoskim akcentem.

Twarz Kurdyka pociemniała z wściekłości. Wsparł się o framugę i zerwał na równe nogi.

– Czekaj, ty skurwysynu! – wrzasnął.

Wielka pięść wyskoczyła w kierunku twarzy nieznajomego, ten jednak wykonał unik i cios zakończył się na ścianie przy drzwiach. Rozległ się trzask łamanej kości, wycie z bólu i stłumione przekleństwo. Kurdyk zwinął się, z ręką przyciśniętą do brzucha, a tamten krótkim ruchem opuścił dłoń, trafiając dokładnie w jego kark. Zarządca rozciągnął się jak długi, a przeciwnik przekroczył jego ciało i z obrazem w ręku wszedł na klatkę schodową.

W tej samej chwili przy chodniku zatrzymał się mini morris. Wyskoczyła z niego Małgorzata. Zdziwiona ominęła sinobladego Kurdyka, który leżał na boku i mamrotał coś niewyraźnie. Kątem oka dostrzegła skręcający w ulicę radiowóz z rozbitym bokiem. Szybko weszła do budynku i ruszyła schodami na górę.

Przez okno na półpiętrze zerknęła jeszcze na zewnątrz i dostrzegła, że zarządca biegnie chwiejnie w stronę radiowozu, wymachując ręką. Policjanci zauważyli zaparkowanego mini i zahamowali. Małgorzata ruszyła dalej, ale znów przystanęła, zaskoczona widokiem opartego o ścianę obrazu. Wzięła go pod pachę.

Ponad nią rozległy się pośpieszne kroki. Na schodach pojawiła się Ewa. Dostrzegła portret w ręku przyjaciółki.

– Skąd go wzięłaś? – zapytała zdziwiona.

– Co się dzieje? – odparła pytaniem Małgorzata. – To twój, prawda? Widziałam Kurdyka, uciekał, jakby diabła zobaczył. Zaraz tu będzie z gliniarzami, a ja wolę ich nie spotkać.

Ewa otworzyła szeroko oczy.

– Zabrałaś portret Kurdykowi?

Małgorzata wzruszyła ramionami.

– No coś ty? I schowaj mnie, tylko szybko!

– Nic nie rozumiem. Dlaczego boisz się gliniarzy?

– Potem ci opowiem. Pośpiesz się!

Wyminęła Ewę i pobiegła na górę z portretem Ossolińskiego w ręku. Zdumiona przyjaciółka ruszyła za nią.

W mieszkaniu Małgorzata odstawiła obraz i zanurkowała pod łóżko w sypialni. Ewa weszła za nią do pokoju, wyszła na balkon i wychyliła się przez poręcz. W dole zobaczyła bladego Kurdyka, który podtrzymywał bezwładną rękę i coś tłumaczył policjantom, gestami symulując napad i walkę. Funkcjonariusze sprawiali jednak wrażenie bardziej zainteresowanych mini morrisem.

– Małgorzata! Małgorzata! – wrzasnął Baltazar.

– Ucisz to ptaszysko! – Spod łóżka dobiegł syk. – Idą tutaj?

– Spokojnie. Stoją przy twoim wozie. Kurdyk chyba im nie powie, że próbował mnie okraść. Napadłaś na niego?

– Małgorzata! – zawołał papug ponownie.

– Przez niego pójdę siedzieć! – jęknęła Małgorzata. – Zamknij przynajmniej to okno!

Ewa posłusznie wykonała polecenie.

– Co ty nawywijałaś? I skąd masz Ossolińskiego? – zapytała, przysiadając na łóżku.

– Stał sobie na schodach, oparty o ścianę.

– A co się zdarzyło zarządcy?

– Nie mam pojęcia. Nie idą tu?

Ewa wyszła na balkon. Policjanci wracali do radiowozu w towarzystwie przygarbionego Kurdyka.

– Idą do swojego auta. Czym ty znów naraziłaś się policji?

Małgorzata wyczołgała się spod łóżka, usiadła obok przyjaciółki i poprawiła rudą czuprynę. Jej zielone oczy błyszczały zadowoleniem.

– E, tam. Gadałam z tobą przez telefon – rzuciła lekceważąco. – Przyczepiły się cieniasy, nieważne. To Kurdyk zabrał obraz?

– Za czynsz. Porąbało go – odparła Ewa i wskazała palcem na stojący w przedpokoju portret. – Ten obraz wart jest dziesięciu lat jego zakichanego czynszu!

– No dobra – powiedziała Małgorzata. – Kurdyk zmienił zdanie, zostawił wojewodę. I coś mu odbiło z policją. Nie poskarżył się, bo przyszliby do ciebie.

Ewa wzruszyła ramionami. Nie rozumiała niczego. Małgorzata uśmiechała się szeroko. W jej świecie takie problemy nie zasługiwały na uwagę.

– Nieważne, odzyskałaś obraz i już. A co z tym Ujazdem? Żartowałaś? Daj mi się czegoś napić! Po takiej adrenalinie umieram z pragnienia!

Ewa wstała i ruszyła do kuchni.

– Wyjeżdżam – rzuciła stanowczo. – I wyprowadzam się. Nie stać mnie już na takie mieszkanie. Umówię się z firmą przewozową, zabierze do ciebie część mebli. Dobrze?

Małgorzata usiadła przy kuchennym stole. Na jej widok papug zaczął skakać po klatce z rozpostartymi skrzydłami, skrzecząc przy tym przeraźliwie.

– Co mu jest? Dlaczego go nie wypuścisz?

– Cieszy się, bo cię zobaczył. I jednocześnie skarży się, że wyjeżdżam. Niech tam siedzi. Próbował mnie dzisiaj podziobać.

Spojrzenie Małgorzaty wyrażało teraz niepokój. Miała umiejętność przeskakiwania z nastroju w nastrój. W ciągu minuty potrafiła przejść od śmiechu do płaczu.

– Baltazar ma rację. Ujazd to dziura – stwierdziła i wyjrzała ostrożnie przez okno. – Odjeżdżają z Kurdykiem – oznajmiła. – Ciekawe, czym im podpadł. A ty mnie denerwujesz! – dodała.

Ewa wzięła ze stołu skrawek zapisanego papieru.

– Zostawiam ci adres Zofii. Rozejrzę się, może znajdę tam coś dla siebie. Jestem historykiem sztuki, a nie pismakiem.

– Bardzo dziękuję. A co ja? – zapytała Małgorzata cierpko.

– Będziemy się odwiedzać… – zaproponowała niepewnie Ewa, unikając spojrzenia zielonych oczu.

Jej ucieczka bez zapytania przyjaciółki o zdanie była zdradą zasad, których przestrzegały obie.

– Obraziłaś się na świat, na Warszawę – stwierdziła Małgorzata oskarżycielskim tonem. – W Ujeździe żyją zupełnie inni ludzie. I na pewno wielu superfacetów, wiernych, inteligentnych i przystojnych. Twój książę już na ciebie czeka u bram wioski! – Uderzyła się w czoło teatralnym gestem. – Dlaczego jeszcze mnie tam nie ma? Idiotka ze mnie! Jadę z tobą!

– Idiotka! Idiotka! – wrzasnął papug.

– Zostawię ci Baltazara, dobrze? Na razie, zanim się nie urządzę.

– W życiu! – zaprotestowała Małgorzata. – Nie dam sobie rady z tym ptaszyskiem. Skąd nagle ta Zofia?

– To moja stryjeczna babka, opowiadałam ci o niej. Kiedy mama wyszła za ojca, cała rodzina zerwała z nią kontakt, bo tatuś nie był dobrze urodzony. Tylko ciotka Zofia zachowała się jak człowiek.

Małgorzata przewróciła oczami.

– Kiedy to się działo? W dziewiętnastym wieku?

– Nie znasz mojej rodziny – stwierdziła spokojnie Ewa.

– Wiem, że twój tatuś się zmył. Może jej członkowie nie mylili się co do niego?

– Podróżuje po świecie. Doznał szoku po śmierci mamy. – Ewa wzruszyła ramionami. – Byłam już prawie dorosła, nie potrzebowałam go.

Małgorzata ujęła przyjaciółkę pod podbródek, zmuszając do odwrócenia głowy. Zajrzała jej głęboko w oczy.

– Dorosła jak twój papug! – powiedziała. – Jesteś podobna do ojca, uciekasz, kiedy coś nawala. Proszę, jedź sobie do tego swojego Ujazdu, czemu nie? I znajdź robotę. Może w rolnictwie? Albo w lesie, przy sadzonkach? Wrócisz, jak się zrobi jesień, znam cię. Tylko wcześniej rozpijesz się z nudów.

Ewa objęła ją za szyję. Przytuliła się mocno.

– Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła – odparła.

Zielone oczy zwilgotniały.

– Spadaj, egoistko! Nie chcę cię znać! – oświadczyła Małgorzata głosem obniżonym ze wzruszenia. Otarła oczy wierzchem dłoni. – Kiedy masz ten autobus? Odwiozę cię.

Ewa spojrzała na zegarek.

– Za godzinę! Psiakrew! – zerwała się i pobiegła do sypialni. – Oddasz klucze Kurdykowi, napiszę ci jego adres. Powiedz mu, że zrobię przelew. Zabierzesz książki? Ja nie dam rady.

Małgorzata pokręciła z ubolewaniem głową. Stała w progu i patrzyła smutno na przyjaciółkę, która szybko zapinała zamki w wielkiej torbie.

– Nie martw się, wszystko wezmę – powiedziała. – Zrobi się ciasno, ale zamieszkam w łazience. Z Baltazarem.

– Dbaj o niego, bardzo proszę…

– Piórko mu z tyłka nie spadnie!

Torba wylądowała w przedpokoju.

Ewa weszła do kuchni, wspięła się na stołek, odczepiła klatkę i postawiła ją na stole. Ostrożnie wsunęła palce między pręty i pogłaskała Baltazara po skrzydle. Papug nastroszył pióra, ale nie drgnął. Patrzył na nią osowiały.

– Masz rację, kochany – mruknęła Małgorzata. – Zostaliśmy zdradzeni.

Ewa westchnęła z rezygnacją, złapała za uchwyt torby i pociągnęła ją ku drzwiom. Wystawiła na klatkę schodową portret Ossolińskiego. Małgorzata podniosła klatkę.

– Makabra! Makabra! – wrzasnął Baltazar.

– Słusznie – przytaknęła Małgorzata. – Masz w ogóle jakieś pieniądze? – zwróciła się do Ewy.

– Mam. Dzięki.

Trzasnęły drzwi, zazgrzytał przekręcany klucz. Ewa miała poczucie, że oto zamyka za sobą kawał życia, do którego nie wróci już nigdy. Opanowała wzruszenie i dreszcz lęku przed nieznanym.

– Dzwoń, cały czas. Jest tam zasięg? – zapytała z troską Małgorzata.

– No skąd? Na Syberii?

– Mądrala! Zobaczysz, jak będziesz tęsknić!

Ewa w milczeniu objęła przyjaciółkę.

– Idź już, bo mnie jasny szlag zaraz trafi! – wymamrotała Małgorzata, nie próbując powstrzymywać łez. – Nareszcie się ciebie pozbyłam! Już dawno chciałam ci powiedzieć, że za dużo miejsca zajmujesz w moim życiu.

– Jasna cholera! – wrzasnął Baltazar.

***

Dwie godziny później Adam Dąbrowa bezskutecznie naciskał dzwonek.

Za plecami usłyszał ciężkie kroki. Na schodach pojawił się Kurdyk z ręką na temblaku. Zatrzymał się i spojrzał niezadowolony na intruza.

– Pan do kogo? – zapytał burkliwie.

– Do Ewy Modlińskiej.

– I co? Nie wpuszcza?

– Chyba jej nie ma – odpowiedział Adam niepewnie. I dodał tonem usprawiedliwienia: – Na dole było otwarte.

Kurdyk włożył klucze do zamka, przekręcił je i pchnął drzwi.

– Czego pan chce od Modlińskiej? – zainteresował się.

Adam pomyślał, że wygląd tego osobnika nie pasuje do opowieści jego klientki o stryjecznej wnuczce.

– Pan jest z rodziny? – zapytał chłodno.

Szerokie bary Kurdyka zasłaniały wejście. Najwyraźniej nie miał zamiaru nikogo wpuszczać do środka.

– Na szczęście nie – odparł przez zęby, na znak lekceważenia. – Coś przekazać?

– Jestem prawnikiem. Mam do pani Modlińskiej sprawę.

Kurdyk nie cierpiał prawników. Wiele razy miał z nimi kłopoty, kiedy stawali w obronie lokatorów.

– Oszukała kogoś – stwierdził ze złośliwą satysfakcją.

– Dlaczego tak pan uważa? – zapytał Adam spokojnie.

– To zawodowa oszustka.

Dąbrowa miał dość rozmowy z tym osobnikiem.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Mogę jej zostawić wiadomość?

– Zostawiaj pan, co chcesz – mruknął zarządca.

Wszedł do mieszkania i zamknął za sobą drzwi.

Zaskoczony Adam stał chwilę bez ruchu. Potem oparł teczkę o poręcz schodów, wyciągnął z niej notes i wieczne pióro, zaczął szybko pisać.

Tymczasem w sypialni Kurdyk patrzył ze złością na puste miejsce po portrecie.

– Kurwa mać! – wycedził.

Wyszarpnął z zanadrza komórkę i wybrał numer.

– Nie ma jej, wyjechała – powiedział. – Zabrała obrazek. Co, co? No, mówię, że zabrała! Nie wisi, mam oczy! Zostawiła meble, mogę je wziąć. Więcej są warte od tego zakichanego portretu!

– Mówił pan, że to łatwe! – warknął telefon. – Gdzie jest obraz? Dlaczego pan go nie masz?

– Próbowałem! Jakiś złamas załatwił mi rękę! – Rozzłoszczony zarządca podniósł głos. – Myślałem, że to jej przydupas i że jej oddał obrazek! Dlatego tu teraz przylazłem.

– Idiota! Do jutra masz się pan dowiedzieć…

– Nie! Teraz ja mówię! – wrzasnął Kurdyk. – Niczego nie będę robił! Należy mi się za moją fatygę! I za złamaną rękę!

– Jak nie znajdziesz, kretynie, obrazu, źle skończysz! – oświadczył groźnie głos w komórce.

Kurdyk aż pobladł z wściekłości.

– Co takiego? – Zagotował się. – Ja mogę iść na policję! – krzyknął. – I jak się podoba? Kasa albo pożałujecie!

Rozłączył się z pasją, rozejrzał, opanował trochę i ruszył przeszukać mieszkanie. Nie zamierzał rezygnować z pomysłu zabrania mebli. Ewa zgromadziła kilka antyków, które można z łatwością sprzedać.

W saloniku stał stolik i dwa fotele w stylu empire. Mógłby je zabrać do swojego samochodu, gdyby nie to przeklęte złamanie nadgarstka.

Kurdyk zamarł nagle, z poczuciem, że ktoś na niego patrzy.

Na szezlongu w rogu saloniku siedział mężczyzna, który złamał mu rękę, i przyglądał się z ciekawością. Zarządca chciał coś powiedzieć, ale zakrztusił się i stracił oddech. Po sekundzie odwrócił się na pięcie i błyskawicznie wypadł na korytarz, po drodze uderzając się boleśnie o framugę.

Adam cofnął się przed otwierającymi się gwałtownie drzwiami. Omal nie zderzył się z uciekającym, ale ten wykonał unik i puścił się w dół schodami. Rozległ się ciężki tupot, trzasnęły drzwi. Zapadła cisza.

Zdziwiony Adam powoli przekroczył próg. Ostrożnie zajrzał do kolejnych pokoi. Spodziewał się groźnego psa lub innego zwierzęcia, lecz nic z tego. Uspokojony wyrwał kartkę z notesu i zawahał się, gdzie ma ją zostawić. Zdecydował się na kuchenny stół. Wyszedł z mieszkania, starannie zamykając za sobą drzwi.

Gdy jego kroki ucichły, zza drzwi saloniku wyszedł Giovanni. W kuchni znalazł zapisaną kartkę, przeczytał. Wyjął telefon, wystukał numer i po uzyskaniu połączenia odczytał:

– „Muszę się z panią spotkać w związku z ostatnią wolą Zofii Solińskiej. Proszę o telefon. Mecenas Adam Dąbrowa”.

– Jesteś pewien, że zabrała obraz? – zapytał po włosku głos Federica Farnese.

– Tak, wuju.

– To wracaj. Nic tam po tobie.

– Dobrze. Już jadę – potwierdził Giovanni.

Wyszedł z mieszkania i pozamykał zamki wytrychem z elektrycznie sterowaną głowicą. Był z siebie dumny. Trudne i niebezpieczne zadania to była jego specjalność.

***

Zieleń pofałdowanych pól i głęboki cień lasów działały na Ewę kojąco. Za każdym razem kiedy ruszała przez Polskę, zaskakiwało ją, że żyje w tak pięknym kraju. Pamiętała zdanie z wykładu swojego ulubionego profesora Jelińskiego: „Wielkie miasta sprawiają, że nasza wyobraźnia zmienia się w beton i szkło”.

Przez całą drogę robiła zdjęcia i filmowała mijane pejzaże, zabarwione przez zachodzące słońce na wszystkie odcienie czerwieni.

Mężczyzna siedzący kilka rzędów przed nią, o wyglądzie rolnika zmęczonego życiem i alkoholem, często oglądał się i uśmiechał, ukazując braki w uzębieniu. Albo przymrużał znacząco przekrwione oczy.

Ewa starała się nie zwracać na niego uwagi. W końcu posłała mu zdawkowy uśmiech, który powinien zakończyć nieudolne próby flirtu, co jednak okazało się błędem. Rolnik natychmiast podniósł wypchaną zakupami plastikową torbę i przesiadł się na sąsiedni fotel.

– Spikniemy się? – zaproponował ochryple.

Nie od razu zrozumiała ofertę. Na wszelki wypadek zapytała uprzejmie:

– Przepraszam, że co?

Mężczyzna z zachęcającym uśmiechem otworzył umieszczoną między swoimi kolanami reklamówkę. Kołysały się w niej w rytm jazdy dwie butelki wódki, parę puszek piwa i duże pęto kiełbasy.

Rolnik mrugnął znacząco, najwyraźniej dumny z tych zasobów.

– Dziękuję, nie jestem zainteresowana – powiedziała Ewa, starając się, aby jej głos zabrzmiał uprzejmie i stanowczo.

– Tak się tylko mówi!

Tymczasem autobus wjechał do Opatowa i zatrzymał się przed czerwonym frontonem nowoczesnego dworca PKS. Ewa chwyciła opakowany w tekturę obraz i energicznie ruszyła do wyjścia.

Jej sąsiad nie opuścił fotela, ale pomógł jej się przepchnąć, skwapliwie wspierając dłońmi jej pośladki.

Oszołomiona Ewa zdała sobie sprawę, że oto znalazła się w świecie, w którym panują odmienne prawa. W Warszawie nie zawahałby się za taki chwyt walnąć w pysk. Tutaj istniało ryzyko, że zostanie skarcona. Zdusiła w sobie obrazę, bez słowa podążyła do drzwi.

Kątem oka dostrzegła ironiczny uśmiech jednej z pasażerek.

Kierowca otworzył bagażnik, ale nie pośpieszył z pomocą. Ewa wywlekła więc swoją torbę samodzielnie, postawiła na chodniku i rozejrzała się bezradnie. Na pustym placu nie było wózków. W oddali zobaczyła postój taksówek.

– Damy radę – usłyszała za plecami chrapliwy głos.

Uśmiechnięty rolnik wręczył jej pobrzękujący szkłem plastik i pewnie chwycił za jej bagaż. Był silny.

Dobrze, że nie próbowałam szarpać się z nim w środku!, pomyślała Ewa.

– Dziękuję – wymamrotała, zastanawiając się, czy on nie weźmie tego za zachętę do znajomości.

Ruszyli w stronę postoju. Ewa czuła na plecach wzrok pozostałych pasażerów autobusu. Była pewna, że w ich wyobraźni „spiknęła się” z rolnikiem skuszona prowiantem z reklamówki.

Małgorzata miała rację. Wystarczyło, że wysiadłam, a już spotkałam prawdziwego mężczyznę!

– Moja stara przekręciła się jesienią. Dzieciaki w internacie, babka ciągle śpi. Nikt nam nie przeszkodzi – zapewniał przyjaznym tonem jej towarzysz.

Ewa powstrzymała się od komentarza.

Na ich widok pierwszy taksówkarz wysiadł z wozu i otworzył bagażnik. Był łysy, niewielkiego wzrostu, z dużym brzuchem.

– Wsiadaj! – rzucił rolnik.

Ewa postawiła plastikową torbę na krawężniku, położyła portret na tylnym siedzeniu, a sama umościła się na tym dla pasażera. Rolnik wsadził torbę do bagażnika i zatrzasnął go z impetem.

Ewa nacisnęła guzik blokujący zamek.

– Niech pan jedzie, bardzo proszę! – powiedziała do taksówkarza.

Ten skinął głową na znak, że rozumie sytuację, natychmiast uruchomił silnik i wrzucił bieg.

Grymas uśmiechu znikł z twarzy zdumionego rolnika, który gniewnie szarpnął za klamkę i zapukał w szybę. Ewa skuliła się na siedzeniu.

Wóz skoczył do przodu, a uczepiony klamki rolnik omal nie upadł. Gdy jego sylwetka rozpłynęła się w oddali, Ewa odetchnęła z ulgą.

– Ale miała pani pomysł! – skomentował kierowca.

– Nie miałam – odparła, wdzięczna za ratunek. – Do Ujazdu proszę. Zna pan dworek Zofii Solińskiej?

– Oczywiście! Kto by nie znał? – potwierdził taksówkarz i dodał z poważną miną: – Bardzo współczuję.

– Powiedziałam już, zakończmy ten temat – ucięła zdecydowanie.

Pochwyciła w lusterku zaskoczone spojrzenie taksówkarza, ale nie miała zamiaru wysłuchiwać ani jednego słowa więcej o wydarzeniach na postoju.

***

Pół godziny później taksówka wjechała w długą dębową aleję. W zapadającym mroku drzewa robiły wrażenie wiekowych strażników, z uwagą pochylających się nad przybyszami, gotowe powstrzymać ludzi, którzy zjawiają się ze złymi zamiarami.

Ewa od dziecka uwielbiała te dęby za dnia i obawiała ich się po nocy, kiedy zdawały się ożywać. Światła samochodu to wyławiały, to gubiły w półmroku grube pnie i ciemne korony. Miało się wrażenie, że drzewa chcą powierzyć ludziom swój smutek.

Aleja kończyła się szerokim gazonem przed klasycznym dworkiem z drewnianą werandą, spadzistym dachem i ścianami pokrytymi bluszczem. Tętno Ewy przyśpieszyło, obudziły się wspomnienia z dzieciństwa.

Cieszyła się na spotkanie z babką Zofią, na szereg wspaniałych dni wypełnionych energią, poczuciem humoru i błyskotliwą inteligencją starszej pani. Przy niej monotonia była wykluczona, ciekawiła każda rozmowa podczas konnych i pieszych wypraw po okolicy. A obowiązkowa wizyta w ruinach Krzyżtoporu wypełniona była coraz to nową opowieścią o czasach Ossolińskiego.

Zofia zdawała się być depozytariuszką wiedzy o pałacu i jego budowniczym. Dzieliła się nią z pasją, która czasem dziwiła jej stryjeczną wnuczkę. Potrafiła przeklinać Szwedów i Rosjan, niszczycieli zamku, jakby zrobili to nie dwieście, lecz zaledwie kilka lat temu. Żałowała szczerze, że Krzysztof Ossoliński nie zdążył się nacieszyć swoim dziełem, bo rok po przeprowadzce do pałacu zmarł na febrę. A jego syn Baldwin zginął zaraz potem, na wojnie z Turkami.

– Opatrzność przypomina nam, że sięgając zbyt wysoko, możemy upaść najniżej – mawiała Zofia, stojąc przed potężnymi murami i patrząc na wieże odcinające się na tle nieba.

Taksówka zatrzymała się przed dworkiem. Zaparkowano tu kilka osobowych samochodów, na werandzie zebrała się grupa osób ubranych na czarno. Nie był to zwyczajny widok, bowiem Zofia nie przepadała za wizytami. Czyżby babcia zachorowała?, zaniepokoiła się Ewa. Może dlatego nie odpowiadała na telefony i esemesy?

Zapłaciła taksówkarzowi, wysiadła z portretem w dłoni i zobaczyła biegnącą w jej stronę chudą siedemnastolatkę z długimi nogami i podskakującym końskim ogonem. Z okrzykiem radości dziewczyna zawisła Ewie na szyi.

– Cudownie, że jesteś! – zawołała. – Oszaleć z nimi można!

– Iza, ja też się cieszę. Nie uduś mnie! – roześmiała się Ewa, oddając uściski.

Taksówkarz z wysiłkiem wyciągnął z bagażnika torbę, postawił ją przed werandą i ukłonił się obecnym. Odpowiedziały mu skinienia głów, z rezerwą przekonania o wyższym szczeblu na drabinie społecznej.

Ewa przebiegła wzrokiem po wpatrzonych w nią twarzach.

Pośrodku grupy stała imponująca rozmiarami ciocia Lusia, która podczas pięćdziesięciu trzech lat życia nigdy i nikomu nie przyznała racji. Jej zdaniem świat składał się z durniów albo w najlepszym wypadku cwaniaków, którzy próbują ją przechytrzyć i wykorzystać. Długi nos ciotki rozpoznawał i jednych, i drugich, a przenikliwy wzrok i ostry głos nie pozostawiały złudzeń co do jej wyższości nad resztą ludzkiej rasy.

Wuj Zenon trzydzieści trzy lata temu został jej mężem, składając tym samym kontrolę nad swoim losem w jej ręce. Odpowiadało mu to, ponieważ od dziecka miał problem z wypowiedzeniem własnego zdania na jakikolwiek temat. Chudy i niewielki, z mocno przerzedzonymi włosami na okrągłej czaszce tkwił u boku żony gotów do potakiwania i obrony jej stanowiska. Czasami jednak wybuchał w nim ogień wolności i wówczas dochodziło do piekielnych zwarć. Lusia miotała piorunami, on krzyczał cienkim głosem. Sypały się wyzwiska, przywoływano fakty z całego okresu pożycia. Zenon wycofywał się, pokonany, a po kilku godzinach składał przeprosiny. Uzyskiwał wybaczenie i w nagrodę bywał przytulany do rozległej żoninej piersi.

Ich córka Izabella nie przypominała ani matki, ani ojca. Była chodzącą prostotą, radością i wdziękiem. Trochę jeszcze dziecinna, zapowiadała się na piękną kobietę. Z wielkimi ciemnym oczami, pełnymi ustami i wydatnymi kośćmi policzkowymi przypominała Ewę, którą uwielbiała od dziecka.

Podobieństwo do rodziców wykazywała natomiast jej starsza siostra, trzydziestotrzyletnia Daria, owoc pochopnej namiętności, jak o niej mawiała matka. Wielka jak Lusia, lecz z wątłym ciałem Zenona miała za duże stopy na końcu chudych nóg i wklęsłą klatkę piersiową. Ładne, ale zbyt szeroko rozstawione oczy i tapirowane na niedużej głowie rzadkie włosy nie dodawały jej uroku. Zawsze była gotowa do konfliktów, których obiektem był jej mąż Robert.

On sam uważał się za przystojnego mężczyznę. Cieszył się powodzeniem u kobiet, zanim roztoczona przez Lusię, lecz dotąd niezrealizowana wizja majątku skłoniła go do poślubienia Darii. Po ślubie przestał odwiedzać kluby fitness, folgował sobie z jedzeniem i piciem. Zaokrąglił mu się brzuch, wypełniło podgardle, a twarz zaczęła przypominać talerz klusek.

Zofia miała własną teorię na temat namówienia Roberta do ślubu z Darią. Jej zdaniem chodziło o pozyskanie mężczyzny, w którym wyczuła materiał do realizacji swoich planów. W przeciwieństwie do nieatrakcyjnego Zenona, przystojny i wygadany Robert był świetnym reprezentantem poplątanych interesów rodziny. A Lusia marzyła o bogactwie i wdawała się w operacje finansowe, które rzadko kończyły się sukcesem.

Ewa nie miała wątpliwości, że jej stryjeczna babka, nawet poważnie chora, nie zgodziłaby się na taki rodzinny zjazd. Co innego, gdyby chodziło wyłącznie o Izę, za którą przepadała i która często bywała jej gościem.

– Dzień dobry, Ewo – powiedziała poważnym tonem Lusia, nie ruszając się z werandy. – Nie zawiadomiłaś nas o swoim przyjeździe.

– Czy coś się stało?

– Jak to? To ty nic nie wiesz? – Uniesione w zdziwieniu brwi oznaczały, że Lusia czuje się dotknięta.

Ewa pobladła i położyła dłoń na ustach. Miała ochotę uciec, aby tylko nie usłyszeć nieuniknionego.

Lusia westchnęła, ocierając palcami niewidoczną łzę.

– Kochana ciocia Zofia opuściła nas. Przedwczoraj w nocy.

– To mama nie zadzwoniła do Ewy? – Iza zwróciła się do matki z pretensją.

– Myślałam, że Zenon to zrobił – oświadczyła Lusia i spojrzała na męża. – Nie zawiadomiłeś siostry?

– Umawialiśmy się, że to ty powiadomisz wszystkich – przypomniał Zenon, unikając jej wzroku.

Cała rodzina patrzyła na Ewę z ciekawością. A ona stała, niezdolna do ruchu, z oczami pełnymi łez, drżała na całym ciele. Miała wrażenie, że jej świat runął, że nie ma dokąd się zwrócić. Nagle stała się straszliwie samotna. Dlaczego nie odwiedziłam Zofii przez ostatnie pół roku?, zadawała sobie pytanie. To moja wina! Zaniedbałam ukochaną osobę, być może przyśpieszyłam jej śmierć…

– Przykro mi, ale wyszło, jak wyszło – oświadczyła chłodno Lusia, głosem, który oznaczał, że okazywanie uczuć jest słabością. – Byliśmy wstrząśnięci, przyjechaliśmy natychmiast.

Ewa odwróciła się, wciąż z dłonią przy ustach. Jej ramiona zadrgały od płaczu, gdy odeszła kilka kroków wzdłuż ściany dworku.

Iza spiorunowała matkę wzrokiem, pobiegła za Ewą, objęła ją ramieniem. Ona przytuliła dziewczynę, z wysiłkiem próbowała opanować płacz, lecz łkanie wezbrało w gardle i wylało się potokiem łez.

Lusia nachyliła się do Zenona.

– Popatrz tylko na ten teatr! – powiedziała donośnym szeptem.

– Jak możesz…? – zaczął, ale nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

Była to jedna z tych chwil, w których małżonkowie rozumieli się doskonale. Kiedy w ich mniemaniu inni ludzie okazywali się słabsi i gorsi.

Lusia wzruszyła ramionami.

– Nie zdążyła naciągnąć Zofii na spadek, dlatego ryczy – stwierdziła. – Jak myślisz, po co ciągle tu przyjeżdżała?

– Komediantka! – Do rodziców dołączyła Daria, patrząc na męża w oczekiwaniu solidarności, ale Robert milczał znudzony.

Lusia westchnęła niecierpliwie.

– Jeśli chcesz pożegnać Zofię, zapanuj nad sobą! – zawołała do Ewy. – Nie zamknęliśmy jeszcze trumny. W tej temperaturze nie można z tym czekać, bo ciało zacznie się rozkładać!

Ewa skinęła głową. Wciąż stała przytulona do Izy, która delikatnie głaskała ją po głowie.

– Zajmijcie się jej torbą – zwróciła się Lusia do Zenona i Roberta. – No, ruszcie się! Po co ci tyle bagażu? – zapytała Ewę. – Aha, jeżeli chcesz zostać, to na pewno nie w tym domu! Wystawiamy go na sprzedaż.

Panowie zeszli z werandy, chwycili torbę za uchwyty i wmaszerowali do dworku.

– Nie mam ochoty na sceny – mruknęła Lusia z naganą w głosie. – Ludzie rodzą się i umierają, nas też to kiedyś spotka. Na razie trzeba zagospodarować wolne miejsca.

– Tak, mamo – przyznała jak echo Daria.

Obie podążyły za mężami i znikły we wnętrzu dworku.

Kilka minut później Ewa i Iza weszły do hallu, trzymając się za ręce. Ewa była blada, miała zaczerwienione oczy.

Wysokie pomieszczenie udekorowane było czarnymi suknami, które zakrywały obrazy, okna i wielki kredens w głębi. Na przykrytym czarnym aksamitem stole stała otwarta trumna, zgodnie z tradycją zwrócona nogami ku drzwiom, żeby ułatwić odejście duszy. Za głową widniał żelazny krucyfiks, po bokach płonął rząd świec.

Pomimo woskowej barwy, twarz zmarłej wydała się Ewie młoda i piękna. Sprawiała wrażenie wyrzeźbionej w marmurze. Ewa przypomniała sobie, że Zofia nie okazywała najmniejszego lęku przed przejściem na tamtą stronę, jak zwykła nazywać swoją śmierć.

– Ty się obawiaj. Wrócę i dam znać, jak tam jest – żartowała, nie zważając na protesty Ewy, według której babka miała żyć wiecznie.

Podeszła do trumny i wstrzymując oddech, pocałowała Zofię w czoło i oba policzki. Przez moment miała wrażenie, że widzi drgające powieki. Zapragnęła zawołać, żeby ciotka zakończyła swój żart, wstała i poszła z nią na spacer.

Ale śmierć była bezwzględnym przeciwnikiem. Ewa pamiętała chwilę, kiedy stała przed trumną matki. Niezgodę i niedowierzanie, że już nigdy nie zobaczy jej żywej, osoby, którą tak mocno kochała. Nigdy już nie porozmawiają, nie będą razem śmiać się i płakać ze wzruszenia.

To było niesprawiedliwe, bezsensowne. Świat nie powinien być urządzony w taki sposób. Po co człowiekowi miłość, przyjaźń i wierność, jeśli mogą zostać zdmuchnięte jednym oddechem wieczności? Mówienie, że ludzie pozostają w naszych sercach, jest wymyśloną bzdurą, bo nie przynosi ulgi.

Cisza wokół trumny przeciągała się.

Lusia skrzywiła się z niesmakiem.

– Proponuję, abyśmy teraz uszanowali wolę Zofii i pozostawili zmarłą w spokoju – powiedziała z naciskiem. – Mamy kilka spraw do wyjaśnienia, zanim Ewa wyjedzie.

Przez otwarte drzwi dobiegł odgłos silnika i chrzęst żwiru pod kołami samochodu. Robert wyszedł na ganek, a po chwili wsunął głowę przez drzwi.

– Jest już prawnik – oświadczył.

– Najwyższy czas! – Ucieszyła się Daria, która od początku dnia cierpiała katusze nudy.

Ewa nie poruszyła się.

Lusia podeszła do drzwi i zatrzymała się ze złożonymi rękami w pozie gospodyni. Naprzeciwko niej pojawił się Adam Dąbrowa z aktówką w ręku.

– Dzień dobry. Przepraszam za spóźnienie – przywitał obecnych.

Podszedł do Lusi, która wyciągnęła przed siebie dłoń do pocałunku.

– Dzień dobry, panie mecenasie. Lepiej późno niż wcale.

Zaskoczona Ewa patrzyła w stronę drzwi. Na mężczyznę, który omal nie potrącił jej przed biurowcem.

– Znasz go? – spytała cicho Iza.

– Nie.

Mecenas ujął dłoń Lusi, odwrócił ją i potrząsnął.

– O której pogrzeb? – zapytał i w tej samej chwili dostrzegł Ewę. – Czy pani Modlińska?

– We własnej osobie – odpowiedziała Lusia. – Dlaczego pan pyta?

Adam podszedł, skłonił głowę w stronę trumny.

– Żałuję, że wtedy pani nie rozpoznałem. Proszę przyjąć moje kondolencje. Wiem, jak bliska relacja łączyła panią ze zmarłą.

– Dziękuję.

Lusia westchnęła, zniecierpliwiona.

– Można wiedzieć, w jakim celu szukał pan naszej krewnej? – zainteresowała się cierpko.

Adam zawahał się, czy ujawnić prawdę.

– Nie byłem pewien, czy otrzymała zawiadomienie o postępowaniu spadkowym – skłamał gładko.

– Wszyscy otrzymaliśmy. Nie musiał się pan trudzić – wtrąciła Daria.

– No właśnie – przytaknęła jej matka.

Ewa patrzyła uważnie. Mecenas najwyraźniej coś ukrywał.

– Dziękuję – powiedziała. – Nikt mi nie powiedział o śmierci babci.

– Ach tak…?

– Zaszło małe nieporozumienie – stwierdziła Lusia. – Przywiózł pan testament, prawda?

– Odczytanie po pogrzebie? – odparł Adam pytaniem.

– Jeśli musimy trzymać się przesądów… Ja nie miałabym nic przeciwko załatwieniu formalności już dzisiaj.

Mecenas zignorował ten przytyk.

– Jeśli to wszystko, pozwólcie państwo, że się pożegnam. Jeszcze raz moje kondolencje.

Lusia chłodno skinęła głową.

– Pogrzeb o dziewiątej – oznajmiła. – Proszę się nie spóźnić i zabrać testament – dodała sucho. – Do zobaczenia, panie mecenasie.

Ukłonił się Ewie, skierował do wyjścia.

Zaintrygowana, ruszyła za nim. A za nią Iza.

– A ty dokąd? – powstrzymała ją matka ostro.

Iza nie zwróciła na nią uwagi.

Ewa i Adam przystanęli na podjeździe przed werandą.

– Babcia Zofia prosiła, żeby pan się ze mną spotkał, prawda?

Popatrzył na nią ze współczuciem. Blada, z podkrążonymi i zaczerwienionymi oczami, wyglądała jak skrzywdzona dziewczynka.

– Po pogrzebie – szepnął. Zerknąwszy na Izę, dodał: – W cztery oczy, jeśli to możliwe.

– Dobrze.

– Zatem do widzenia, pani Ewo. Bardzo mi przykro.

– Do widzenia.

Adam ukłonił się, wsiadł do terenowego jeepa i uruchomił silnik. Okrążył gazon i oddalił się aleją wśród dębów. We wstecznym lusterku nikła kobieca postać.

Nagle zapragnął zawrócić, ale powstrzymał odruch. To nie jest dobra chwila, muszę poczekać do jutra, postanowił. Przypomniał sobie moment, kiedy minął się z Ewą w drzwiach windy, i swój żal, że nigdy jej nie zobaczy. Nabrał głębiej powietrza, zacisnął dłonie na kierownicy i przyśpieszył.

Talizmany

Подняться наверх