Читать книгу Dziewczyny z placu - Dominika Buczak - Страница 3

Оглавление

Rozdział 1

Wojna wybuchała nad talerzami.

Bitwa pomiędzy schabowym a ziemniakami. Batalia przy użyciu natki pietruszki i bladego makaronu zwisającego z łyżki nad rosołem. Zapasy w marchewce z groszkiem i zasmażką. Przepychanki w papce z buraczków startych na najmniejszych oczkach. Pole walki wśród tego, co się ostatnio udało upolować.

Mania stawiała na stole wazę i już wiedziała, że jej kolejna klęska między zupą a drugim daniem jest przesądzona. Wskazówki przesuwające się w socjalistycznym zegarze, który na rogu Wilczej odmierzał czas od początku istnienia Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej, co tydzień nieuchronnie wskazywały to samo: godzinę porażki Marii Pabisiak.

Ile razy przysuwała talerz pod nos Adama, tyle razy on go odsuwał. W prawo, w lewo, znowu w prawo. Za którymś razem tłusta kropla wylewała się na obrus. Wtedy w bój szły języki. Mania mówiła przez zaciśnięte zęby, jej żuchwa tkwiła w miejscu, poruszały się tylko usta. Wyrazista postać naszkicowana grubą kreską.

Wszyscy przy stole – nawet Irena, która brała udział w proszonych obiadach od niedawna – widzieli, że Mania jest wściekła, choć jej samej wydawało się, że panuje nad przekazem w ciężkiej atmosferze rodzinnego rytuału. Przy dobiegających z kuchni metalicznych odgłosach patelni i rondli, przy dźwięku uprzejmych rozmów na neutralne tematy, przy buchających spod pokrywek zapachach z trudem zdobywanego dobrobytu, przy zmieniających się w rytm kolejnych pór roku odcieniach światła wpadającego z placu Konstytucji toczyło się życie rodzinne.

Mania odzywała się tonem, który Adam znał od dzieciństwa. Mówiła spokojniej i ciszej niż zwykle. Akcentowała każde słowo.

– Jedz, synku. Za kurczakiem stałam bite dwie godziny. Im byłam bliżej lady, tym bardziej wydawało się, że dla mnie nie wystarczy. Nerwicy już dostaję od tych kolejek.

Adam odsuwał talerz wyćwiczonym gestem. Trwał teatr ataków i uników. Każda kwestia była potrzebna i przemyślana.

– Nie mogę, mamo. Nie mam apetytu.

W głosie Mani czuć było napięcie.

– Przestań się wygłupiać. Kupienie czegokolwiek graniczy z cudem. Mięso stało się rarytasem prawie jak w czasie wojny. Tosia praktycznie cały czas spędza w kolejkach, ja wystaję w nich niemal codziennie, a ty kaprysisz jak przedszkolak.

Adam w duchu uśmiechał się kpiąco, słysząc to zdanie, które padało przy każdym wspólnym obiedzie. Akurat jako przedszkolak nie miał szansy na żadne, nawet najbardziej subtelne „dziękuję, nie mogę”. Te słowa precyzyjnie omijały uszy wychowawczyni przedszkolnej, pani Bożeny, a w domu – mamy albo gosposi Antoniny, która pracowała u nich już w czasach jego dzieciństwa. Wzięły go w obroty we trzy, więc szybko się wyszkolił. Wciągał jak odkurzacz to, co trafiało na talerz. Przytępił kubki smakowe, nastroił je na nieczucie smaku. Zupa mleczna z kożuchem, leniwe z serem, kanapka z salcesonem – było mu wszystko jedno. Uśpił poczucie sytości, ignorował to, co czuło jego ciało, a kiedy raz na jakiś czas żołądkowi udało się przebić do świadomości i poinformować, że ma dość, Adam reagował wyszkolonym: „Nie masz dość. Mięsko trzeba zjeść do końca. A potem bułkę. Ser. Grysik. Mleko wypić. I kompot. Smacznego. Dziękuję”. Tak było przez całe lata. Niewiele mógł na to poradzić.

Teraz za to pozwalał sobie na ekspresję, a także uwagi, które przez całe dotychczasowe życie nie przychodziły mu nawet do głowy. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż roztrzęsione dłonie mamy i czerwone placki na jej szyi przywołane jego słowami. Na zewnątrz nie zdradzał się z uczuciami, więc na jego twarzy nie było choćby śladu uśmiechu. Na użytek Mani, Ireny i Pabisiaka prezentował zblazowaną minę, co tydzień tę samą. Delektował się myślą, że w jego życiu nastał czas zemsty.

Bunt młodzieńczy spadł na Adama nagle, jak grypa albo letni deszcz. Było to tuż po jego dwudziestych siódmych urodzinach. W liceum nie miał energii na to, by stosownie do wieku dać matce popalić. Całe miesiące żył na wdechu. Przestraszony i raczej cichy, każdą przerwę szkolną spędzał z nosem w książce, oparty o różne odcienie musztardy, którymi ktoś wysmarował ścianę między pracownią fizyczną a klasą matematyczną. Powietrze wypuszczał w czerwcu, od razu po wyjściu ze szkoły ze świadectwem schowanym w książce „za bardzo dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie”. Lecz już od września na nowo zapominał o wentylacji. Powalał sobie zaledwie na płytkie wdechy i minimalne wydechy, żeby funkcjonować, ale cała jego pewność siebie opuściła Polskę z dokumentem podróży w jedną stronę i nie zamierzała wrócić na plac Konstytucji.

– Adasiu, może chociaż mięso. – W niedzielne popołudnia Mania próbowała uciekać się do próśb.

Nic nie mówił. Nic nie jadł.

Gdy Adam wrócił do szkoły po pierwszych licealnych wakacjach, poczuł się naprawdę samotny. To uczucie zostało z nim na długo i z trudem sobie z nim radził. Na pierwszej lekcji usiadł pod oknem – tam, gdzie zawsze – i starał się nie koncentrować na tym, że wokół niego stoją trzy puste krzesła. Trochę go zdziwiło, że najbardziej brakowało mu nie Włodka Szulkina – przyjaciela pełnego wyobraźni, brawury i mocy. Najtrudniejsza do zaakceptowania okazała się nieobecność Krysi Dorb. Dopiero kiedy jej zabrakło, zdał sobie sprawę, jak bardzo była mu potrzebna, jak wiele luk w jego życiu wypełniała.

Towarzyszyli sobie od zawsze: w przedszkolu, w podstawówce, w sąsiednich blokach, na basenie z kolumnami i przeszklonym dachem w Pałacu Kultury. Razem chodzili do kina Polonia, które widać było z okien mieszkania Kryśki, razem spędzali święta i soboty, bo ich przyjaźń była naturalną konsekwencją przyjaźni ich rodziców. Razem się śmiali. Z tą dziewczyną śmiać się było naprawdę łatwo. Dopiero gdy zabrakło jej w codzienności Adama, zdał sobie sprawę, że funkcjonowali jak rodzeństwo – nie zauważali szczególnie swojej obecności, nie celebrowali jej, ale nieobecność okazała się bardzo dotkliwa. Kiedy Krysia wyjechała, poradził sobie i z pilnowaniem terminów sprawdzianów, i ze zdobywaniem niezbędnych informacji, bez których trudno funkcjonować nastolatkowi, choć od zawsze była to jej domena. Wiedział, kto się z kim całował na długiej przerwie, w którym kiblu najbezpieczniej palić papierosy, znał słabostki nauczycieli. Natomiast o wiele gorzej radził sobie ze świadomością, że Kryśki nie ma w bloku obok. Nie można już do niej wpaść ot tak, omówić życie skrótem, półsłówkami, bez zbędnych tłumaczeń. Adam nie miał z kim używać wytworzonego na przestrzeni lat intymnego języka. Przez te wszystkie wspólne soboty, popołudnia, godziny przegadane na rogu Marszałkowskiej i placu Konstytucji nie dostrzegł, że mieli wewnętrzny, zrozumiały tylko dla nich dwojga dialekt. Zauważył go dopiero wtedy, kiedy nie miał z kim w tym dialekcie rozmawiać.

Tęsknił.

W szkolnej sali nie było też ostatniej osoby z ich silnej i wpływowej czwórki. Na początek roku nie dojechał służbowym mercedesem ojca Heniek Goldkorn, klasowy arbiter elegancji, znawca intelektualnych trendów i nonszalanckiego stylu bycia. Ten, który zawsze wiedział, jaką książkę trzeba czytać, i który od niechcenia prezentował te dżinsy, które prezentować należało. Adam przypominał sobie pierwszą klasę i butną pewność, że od świetlanej przyszłości dzieli ich tylko prosta szeroka autostrada, na którą właśnie wstępują. Mieli nią jechać bez zatrzymywania się w stronę czekającego ich niewątpliwie sukcesu, zajadając się po drodze bananami i szynką konserwową. Rok później, kiedy dyrektor przemawiał podczas akademii z okazji rozpoczęcia roku szkolnego, Włodek mieszkał pod Paryżem, Kryśka w Kopenhadze, a Heniek nie wiadomo gdzie. Dopiero po kilku miesiącach przysłał list ze Szwajcarii.

Na świetlanej autostradzie Adam został sam. I pędził nią na oślep, bez tchu. Nie miał wyjścia. Nie czuł się ani odrobinę pewnie w swoim prestiżowym liceum, z matematyką nauczaną przez wykładowców uniwersyteckich i na akademickim poziomie oraz z dużym naciskiem na języki nowożytne. Zaliczał sprawdziany, wkuwał słówka, zdawał egzaminy, ale już bez tej nieznośnej lekkości bytu, bez tego bezdyskusyjnego, bananowego przekonania, że wszystko musi się udać. Lekkość i moc zniknęły razem z trojgiem najbliższych przyjaciół. Zostali koledzy z klasy: Janka, przestraszona jak i on, ale też Jacek, który szeptał po kątach, że jeszcze paru syjonistów się po szkole pałęta i dobrze byłoby się ich pozbyć.

Adam starał się go unikać na przerwach, lekcjach i wycieczkach, ale przed maturą nie zawsze było to możliwe, a po skończeniu szkoły stało się jeszcze trudniejsze. Wylądowali na jednym roku. Jacek zaliczał semestry śpiewająco, zgarniał stypendia naukowe oraz nagrody rektora za prace roczne, Adam wiecznie miał zaległości. Siedział w czytelni nad materiałami źródłowymi i lekturami, starał się skupić, zdać, zaliczyć, ale stale nie nadążał. Na pracy magisterskiej poległ zupełnie. Nie potrafił rozłożyć materiału i zaplanować rozdziałów, ciągle myślał o czymś innym. Jacek już dawno rozpisał plan doktoratu, a Adam wciąż nie był pewien, jak powinna wyglądać jego praca dyplomowa. Dużo siły zabierało mu koncentrowanie się na tym, by nadgonić stracony czas. Dopiero teraz, przed trzydziestką, zdołał się rozluźnić. W końcu zaczął realizować głęboką, uśpioną przez lata potrzebę fikania matce. Zamierzał jej wreszcie pokazać, że ma również inne, poza żywieniowymi, potrzeby życiowe.

Na dobry początek znalazł sobie żonę. Nie szukał jej za siedmioma górami, za siedmioma lasami. Nie musiał. Wystarczyło, że zszedł piętro niżej po schodach monumentalnej klatki schodowej w budynku przy placu Konstytucji i dostrzegł, że Irenka wpatruje się w niego intensywnie bladymi, zielonkawoburymi oczami. Znał ją od lat – jej rodzice wprowadzili się do mieszkania po doktorze Bigosińskim, jego żonie i synach, którzy skorzystali z okazji zaoferowanej im przez 1968 rok, by czmychnąć z biednej Polski do bogatej Ameryki. Doktor też miał niewłaściwe pochodzenie. W tamtych czasach Adam myślał, że w okolicach placu Konstytucji mieszkają sami Żydzi. Potem – że nie został żaden. Nawet Róża nazywała się teraz Kamińska, a ciemne włosy farbowała na rudo. Tylko czarne oczy tak samo jak zawsze błyszczały chłodnym odcieniem węgla. Nikt inny nie miał takich oczu. Tylko Włodek i ona.

Irena tak bardzo różniła się od matki Adama, jak tylko różnić się mogą dwie kobiety mieszkające w jednym bloku. Decyzja o ślubie to był strzał w dziesiątkę. Kiedy Adam oznajmił mamie i tacie-nie tacie, że będzie się żenił, Mania nie potrafiła ukryć rozczarowania. Nie powiedziała ani słowa, ale była zdruzgotana, co Adam szybko dostrzegł. „Taka myszka – myślała. – Taka blada kurka, w nijakim płaszczu, nijakiej spódnicy i nijakiej czapce. Co temu Adamowi strzeliło do głowy?”.

Irena była najbardziej szarym człowiekiem, jakiego Mania kiedykolwiek spotkała. Ledwie odcinała się od lamperii przybrudzonej klatki schodowej, miejsca pełnego historii, wytapetowanego aspiracjami, planami, marzeniami i bladymi wspomnieniami o przodownikach pracy, którzy wznosili ich blok w straceńczym tempie i pojawiali się w snach Mani w gorące noce 1952 roku. Niewiarygodne, że śniły jej się kiedyś czyjeś uda, silne ramiona i dłonie. Jakby tamta rozentuzjazmowana dziewczyna, jej wiara, moc i zaangażowanie to była opowieść o jakimś innym, zupełnie obcym człowieku.

Gdy Mania patrzyła na Irenę, miała wrażenie, że dziewczyna zlewa się z tłem na placu Konstytucji, który z roku na rok coraz bardziej powszedniał i tracił splendor. Była smutna, cicha i szara, jak trwałe ondulacje Polek i sprane garnitury Polaków, jak puste sklepy, do których nie chciało się wchodzić, jak zrezygnowane miny kobiet, bez przekonania walczących w kolejkach o jutrzejsze obiady i kolacje, jak napięcie na twarzach mężczyzn, którzy przeciwnie: starali się nie walczyć, tylko trzymać z boku i zrozumieć, co trzeszczy na szczytach, a co w szeregach. Irena była szara jak Marszałkowska, blada jak Warszawa, smutna jak Polska.

Mania szarości ani smutku nie poważała. Powieki starannie malowała różowo-popielatymi cieniami, które Zosia przywiozła jej z wycieczki do NRD, a sukienki wciąż szyła na miarę, bo w sklepach nie dało się kupić nic porządnego. Nie mogła pojąć, dlaczego Adam zdecydował się na taką kobietę: małą, cichutką i niewidoczną. Nie było żadnego powodu, żeby szybko brali ślub. Nie mieli dziecka w planach ani w drodze, nie mieli dyplomów, nie mieli zdania na wiele tematów, a mogliby je sobie wyrobić, gdyby lepiej poznali świat i życie. Dobrze, że mieli przynajmniej gdzie mieszkać. Lokum przejęli po rodzicach Ireny, którzy kilka lat wcześniej przenieśli się na ciągle rozbudowywane osiedle Stegny.

Rozczarowana mina, która pojawiła się na twarzy Mani tuż po prezentacji narzeczonej, przyniosła Adamowi sporo satysfakcji. Powoli dowiadywał się właśnie, kim jest. Po latach spędzonych na potakiwaniu i chowaniu głowy w piasek postanowił zaprezentować się matce w pełnej krasie. „Taki jestem – krzyczał do niej w myślach. – I wreszcie zamierzam odpłacić ci pięknym za nadobne”. Przypominał sobie wszystkie wepchnięte przez Manię w jego gardło plasterki szynki. Jabłka starte i w ósemkach. Kotlety panierowane i mielone. Zupy pomidorowe i krupniki. Kanapki zjadane na dużych przerwach w Gottwaldzie, które znikały do ostatniego okruszka, bo z czasem matka nie musiała już nic mówić – sam dobrze wiedział, czego od niego oczekuje.

Teraz nadszedł czas zemsty za każdy kęs. Za wszystkie hamowane mdłości. Adam delektował się tą chwilą.

– Nie chcę tego jeść – mówił zadowolony mężczyzna w czasach największych od wojny problemów z aprowizacją i odsuwał kolejne parujące niedzielne talerze. Odsuwał troskę matki, odsuwał jej starania, odsuwał czas, który poświęciła na pielęgnowanie rodzinnej bliskości. Odsuwał sposób, w jaki okazywała mu miłość.

– Nie będę tego jadł – powtarzał, nie patrząc nawet na rosół z wkładką mięsną i kawałkiem serca Mani.

Z każdą taką deklaracją czuł się odrobinę bardziej dorosły.

*

Jerzy Pabisiak, pan domu, przyglądał się tym szczeniackim wygłupom swojego-nie swojego syna niewidzącymi oczami. Kolejna walka dorodnej kwoki i młodego zupełnie go nie interesowała. W robocie miał po uszy i stroszących pióra kogutów, i ostrzących pazury kocurów, dlatego, chroniąc własny spokój, nauczył się je koncertowo lekceważyć. Wiadomo było, od czego konflikt się zacznie, jak przebiegnie i że płynnie przejdzie w leniwe popołudnie nad gazetą lub przed telewizorem, a w dalszej perspektywie zamieni się w miły wieczór. W tę sobotę Mania wyjątkowo nie angażowała męża w żadne plany towarzyskie. Zamierzał odpocząć po nadgodzinach poprzedniego tygodnia. W grudniu w ministerstwie zawsze dużo się działo, a tego roku szczególnie trudno było zagonić ludzi do pracy. Jerzy powoli włączał już leniwy tryb, nie słuchał sporów Mani i Adama, nie chciał nawet zrozumieć, co właściwie dzieje się przy stole. Wkładał do ust widelec z surówką z czerwonej kapusty i emigrował do własnych myśli. Miał się nad czym zastanawiać. Od przewidywalnych sporów kulinarno-ambicjonalno-egzystencjalnych odpływał w kierunku nieprzewidywalnej polityki międzynarodowej zaprzyjaźnionego obozu.

„No i Ruscy nie weszli” – myślał. Mieli zaatakować w poniedziałek, potem we wtorek. Codziennie jakaś Kasandra bloku wschodniego wieszczyła wojnę. Ministerialne korytarze trzęsły się od nadmiaru jedynie słusznych informacji. Ludzie już w ogóle nie pracowali. Większą część czasu i energii zajmowało im zakulisowe przekazywanie sobie nawzajem własnych niepokojów i rozdmuchiwanie ich do wielkiego, wspólnego lęku. Taplali się w nim potem przez całe dnie. „Wejdą Ruscy – drżało histerycznie powietrze pełne obaw. – Będzie wojna. Będą strzały, gwałty i głód”. Jerzy omijał te cudze strachy łukiem na tyle szerokim, na ile to było możliwe.

W męskim środowisku urzędników państwowych nikt nie mówił wprost, że się boi. Schemat rozmowy o emocjach i obawach był utrwalony od dekad: każdy z uczestników dyskusji przekonywał, że to on ma bardziej rozległe znajomości oraz koneksje niż pozostali członkowie stada. Rozkładali wachlarze z kolorowych piór, puszyli się, prezentowali. Swoje atuty wyciągali na stół, obracali z dołu do góry, na lewo i na prawo. Porównywali. Najpotężniejszy wygrywał.

Pierwszy wiedział z pewnego źródła, że wejdą na pewno, i to nie tylko żołnierze ruscy, ale też czechosłowaccy i wschodnioniemieccy. Drugi przytakiwał.

– Wejdą, wejdą, to tylko kwestia czasu.

Wiedział z innego, jeszcze pewniejszego źródła, że Breżniew boi się wąsatych polskich elektryków we flanelowych koszulach i burych swetrach oraz ich samowolnych pomysłów. Nie chciał, by zarazili nimi robotników w bratnich krajach.

Trzeci flegmatycznie uspokajał.

– Nie wejdą, dajcie spokój. Słyszałem, że nie wejdą.

To „słyszałem” brzmiało jak deklaracja dostępu do krynicy mądrości, do źródła wiedzy, do jądra ziemi, do szpiku kości.

– Będzie spokój. Te wszystkie przecieki są kontrolowane. To tylko takie straszenie, żeby uciszyć „Solidarność”, bo sytuacja nieco wymyka się spod kontroli.

Pabisiak od dawna nie angażował się w kuluarowe przepychanki i przechwałki. Zajmował odległy od nerwowych szeptów gabinet na wyższym piętrze, gdzie nieoficjalne rozmowy miały zupełnie inny wymiar. Tu nikt nie epatował tym, że wie coś, czego nie wiedzą inni. Przeciwnie, ludzie starali się ukryć, co usłyszeli na jeszcze ważniejszych i jeszcze szerszych korytarzach. Tu zwierzano się tylko najbardziej zaufanym i tylko półsłówkami. Ten gatunek urzędnika miał większą psychiczną odporność niż mniej doświadczone osobniki z niższego piętra.

– Pabisiak, kurwa, nie jest różowo – powiedział Paweł Sołtysik przed miesiącem, po powrocie ze spotkania ostatniej szansy. Wąsaty Wałęsa z Maryjką w klapie, Jaruzelski w mundurze i ciemnych okularach oraz Glemp cały na czarno próbowali jeszcze szukać pokojowych rozwiązań, ale każdy z nich patrzył w przyszłość z innej perspektywy. Jeden ciągnął w lewo, drugi w prawo, trzeci popierał raz tego, raz tamtego. Nie udało im się spotkać. Gdy Sołtysik wrócił, podsumował to, czego się dowiedział: – Może wejdą, może nie wejdą, ale różowo nie jest.

Jurek znał się z Sołtysikiem od prawie trzydziestu lat. W progu ministerstwa pierwszy raz stanęli onieśmieleni tego samego dnia. Niosły ich ambicja i wiara. Pabisiak wspinał się dziarsko po drabinie życiowych celów i zaliczał właśnie kolejny stopień. Sołtysik został oddelegowany z Krakowa i czuł się w stolicy jak na emigracji. Trafili prosto w nieczułe objęcia Adolfa Małodobrego, który tresował ich jak potrafił, a potrafił niemało. Niejedną awanturę i niejedną torturę zgotował młodym pracownikom, a później sam został ofiarą wojny na szczytach partii i słuch po nim zaginął. Ale nie pamięć. Sołtysik i Pabisiak każde upokorzenie, którego doznali od Małodobrego, zamienili w anegdotę.

– Czego wy tu, Sołtysik, kurwa, nie rozumiecie? – pytał Pabisiak z uśmiechem podczas spotkań roboczych, operatywek, agend i narad. Aktor był z niego żaden, wątpliwą sławę przyniosło mu raczej bezceremonialne dążenie do prawdy, niemniej naśladowanie grubego głosu pierwszego szefa wychodziło mu wyśmienicie.

– Ja tu, kurwa, nie jestem od rozumienia. Ja mam zapierdalać i realizować plan – odpowiadał Sołtysik, równie rozbawiony.

Na takich czułościach budowali swoją przyjaźń. Niezrozumiałe dla postronnych żarty, na które zamieniali niełatwe wspomnienia, wzmacniały ich relację. Skończyli z nimi dopiero wtedy, gdy do ministerstwa dotarła informacja, że Małodobry nie żyje. Zmarł nagle na zawał, jak wielu wicedyrektorów oddziałów, departamentów, jednostek organizacyjnych referatów, przedsiębiorstw państwowych, którzy nie rozstawali się z papierosem, kolację zapijali wódką, a na emocje reagowali wrzaskiem. Jednym z nich został Małodobry, kiedy zakończył się złoty okres jego kariery i musiał zwolnić gorące ministerialne krzesło dla Pabisiaka.

– Przepraszam. – Głos Ireny przywołał Jerzego z emigracji wewnętrznej do stołu. Męczący obiad w dużym pokoju obszernego mieszkania przy placu Konstytucji trwał w najlepsze. – Czy mogę poprosić o surówkę?

Ach, ta dziewczyna. Pabisiak spoglądał na nią ze zdziwieniem. Podsunął Irenie miskę z surówką z czerwonej kapusty i uśmiechnął się do niej przepraszająco. Wciąż jeszcze nie przyzwyczaił się do tego, że w rodzinnych obiadach bierze udział nowa osoba. Obce, drobne ciało obleczone w brązowy sweter i spodnie w ich życiu uświęconym minionym czasem, wspólnie spędzonymi tygodniami, miesiącami i latami.

– Proszę bardzo. Pyszna. Smaczniejsza nawet niż zwykle.

Pabisiak popatrzył na twarze bliskich. Mania obrażona i wściekła, Adam naburmuszony. Typowe rodzinne popołudnie przy placu Konstytucji. Trzeba się jak najszybciej ewakuować do siebie. Wrócił do Sołtysika i Małodobrego.

Po śmierci byłego szefa żarty z jego braku kompetencji społecznych przestały być zabawne i dla Jerzego, i dla Pawła. Wciąż jednak razem awansowali i wspólnie dbali o to, by Warszawa rosła piękna i wysoka. Znali się od podszewki, więc Pabisiak od razu zrozumiał, że sprawa jest poważna, kiedy Sołtysik zakończył enigmatyczne sprawozdanie z zebrania na szczycie słowami:

– Chodź, walniemy kielicha. Mam w biurku niedopitą butelkę. Trudno wyobrazić sobie lepszą okazję na to, żeby ją dokończyć.

Kielicha walnęli, a także drugiego i trzeciego, ale Sołtysik nie zdradził ani słowa więcej na temat tego, czego się dowiedział w willi przy Parkowej. A Jurek nie pytał. Przez wszystkie dekady, kiedy jego pozycja w ministerstwie stale się umacniała, odkrył, że wcale nie trzeba za dużo wiedzieć. Zrozumiał, że im więcej wie, tym bardziej się boi, a zbyt wiele razy jego stare strachy rozpływały się w niepamięci, więc nie zamierzał hodować nowych. Niech Sołtysik denerwuje się sam, Pabisiak poprzestanie na napiciu się z nim wódki. Ciągłe rozważanie: „wejdą czy nie wejdą” niczemu nie służyło. Odcięcie się od emocji przewalających się po korytarzach i kuluarach przyszło Jerzemu bez trudu. W trakcie lat spędzonych na naradach i zebraniach, wykonując pozorowane ruchy i udając, że pracuje nad rozwiązywaniem nierozwiązywalnych problemów, Pabisiak stracił bowiem serce dla Polski i żadne niepotrzebne emocje już nim nie targały. Potrzebne również nie. Jego rozpalone, zaangażowane, czerwone serce działacza i budowniczego Polski Ludowej przestało dla niej bić. Nie było łatwo nauczyć się żyć bez serca, ale Jerzy dał radę. Jak zawsze.

Zaczęło się w grudniu 1969 roku. Kurz powoli opadał. W Pradze zostały już tylko radzieckie wojska. Polacy, enerdowcy i Węgrzy dawno wrócili do domów. Zbyszek Bigosiński – najlepszy przyjaciel Jerzego – i Rozalia – jego najczulsza kochanka, a jednocześnie, jak się pechowo złożyło, żona najlepszego przyjaciela, urządzali pierwsze skromne mieszkanie w pobliżu Prospect Park na Brooklynie. Dopiero wtedy, po ciężkim roku pełnym skrajnych uczuć, wyrzutów sumienia, adrenaliny i kortyzolu oraz uniesień, namiętności, mierzenia się z bliskością i oddaleniem Pabisiak dojrzał, by zastanowić się nad tym, co się wydarzyło w trakcie ostatnich kilkunastu miesięcy. Myślał i analizował, aż w końcu dotarło do niego, że czuje się oszukany i rozczarowany. Obiecano mu, że świat będzie się kierował wartościami, z którymi się utożsamiał. Jego kraj miał tworzyć sprawiedliwą przestrzeń dla mądrych ludzi. Jego życie miało wyglądać inaczej.

Po pierwsze: Zbyszek i Rozalia powinni na placu Konstytucji zapijać schabowego kompotem, a nie burgera colą w Nowym Jorku. Dlaczego Bigosiński, lekarz wykształcony w PRL-u, miał leczyć Amerykanów? Rozalia, jego żona, także miała rozliczne talenty, choć służyła nimi raczej Pabisiakowi niż Polsce. Jurek tęsknił. Za Zbyszkiem, za Rozalią i jej talentami. Za odrobiną ciepła, za morzem bliskości. Za poczuciem, że obok jest ktoś, kto go słucha, i ktoś, kto go tuli.

Po drugie: sobotnie wieczory, wigilie, wyjazdy i święta z Dorbami to były ważne momenty w życiu jego rodziny i ich również Pabisiakowi brakowało. Krajowi natomiast brakowało fachowców pokroju Henryka Dorba. Cała Polska Ludowa walczyła o więcej, mocniej, szybciej, nowocześniej, a jednocześnie lekką ręką pozbywała się ludzi, którzy szybciej i nowocześniej mogli pracować dla wspólnego dobra Polaków. To się Jerzemu ani trochę nie podobało. To budziło w nim wściekłość.

Po trzecie: ludzie muszą mieć prawo powiedzieć „nie”. Studenci powinni móc wyrazić sprzeciw i nie mogą za to obrywać. „Mieliśmy rozmawiać, dyskutować i wspólnie wybierać to, co dla wszystkich najlepsze – myślał. – Nie umawialiśmy się na pałowanie studentów. Nie umawialiśmy się na gonienie studentek po Starówce”.

Po czwarte wreszcie: nie wolno wjeżdżać czołgami do sąsiadów tylko dlatego, że odrobinę uchylili okno, żeby zlikwidować zaduch w swoim kraju. Polscy żołnierze nigdy nie powinni się znaleźć nad Wełtawą.

Kiedy do Pabisiaka dotarło, że przez lata z zaangażowaniem przykładał rękę do budowania Polski, która źle traktuje swoich obywateli i nie ma wiele wspólnego z ideałami, w które wierzył, zachorował na grypę. To była grypa, jakiej nie przeżył nigdy wcześniej. Ciemne myśli, ponure wizje i brak nadziei na zmianę otworzyły szeroką drogę wirusom, które powaliły Jerzego do łóżka i długo go w nim trzymały. Nie miał siły podnieść ręki, nie miał siły odpowiadać na pełne niepokoju pytania Mani, nie miał siły jeść. Gorączka przekroczyła 40 stopni, kaszlał, bolała go głowa, gardło – a najbardziej fakt, że i on swoją prestiżową pracą, swoimi garniturami i teczką pod pachą, beżowym płaszczem i kapeluszem, który Mania kupiła mu w Galluksie, swoim mieszkaniem przy placu Konstytucji, swoją czerwoną legitymacją w szufladzie reprezentuje tych, którzy wyganiali, utrudniali i jechali czołgami na Pragę. Ciężko mu było z tą konstatacją, nie dawała mu spokoju. Leżał w łóżku w piżamie, pił herbatę z sokiem malinowym i walczył z chorobą. Po długim czasie udało mu się wypędzić wszystkie wirusy, wrócił do pracy i życia. Dopiero kilka tygodni później poczuł, że wyrzuty sumienia, które trawiły go razem z grypą, sprawiły, że jego serce pękło na pół.

I tak sobie żył z pękniętym sercem przez kolejny rok. Wstawał, brał teczkę pod pachę, zbiegał po schodach, uczestniczył, zabierał głos, miał zdanie. Spędzał czas z rodziną, spotykał się na korytarzu z Mańkiem, czasami nawet z Mietkiem, choć od wyjazdu Bigosińskiego rzadko udawało im się odtworzyć dawną bliskość. Uwagi Mietka na temat tego, że Żydzi mają własny kraj, więc nie powinni szarogęsić się w Warszawie, położyły się cieniem na ich pielęgnowanej przez lata przyjaźni.

Na dobre Pabisiak stracił serce w grudniu 1970 roku. Z każdym strzałem, który trafił w człowieka na Wybrzeżu, z serca Pabisiaka odpadał mały kawałek. Nie do końca wiedział, siedząc w Warszawie, co się działo w Trójmieście, ale precyzja i szczegóły nie były mu w tamtym momencie potrzebne. Z czasem na plac Konstytucji dotarły informacje, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, że demonstrujących robotników nie dało się uspokoić, milicja straciła głowę i pozabijała protestujących. Dla Jerzego liczyły się dwa fakty. Pierwszy, że partia powstała z robotników i dla robotników. Drugi, że partia kazała do robotników strzelać. Pabisiakowi trudno to było znieść. Czuł za dużo, nie chciał aż tyle. Usłużne serce, choć pęknięte, przyszło mu z pomocą: rozpadło się na mnóstwo drobnych części i uczucia przestały go męczyć. To była spora ulga, choć czasami Jurkowi przychodziło do głowy, że może to błąd. Że może jednak warto takie serce mieć.

Tymczasem znieczulony Pabisiak przyglądał się Polsce Edwarda Gierka uważnie, ale już bez bólu. Wzrok zwracał tylko ku światłu, w ciemne zakamarki nie patrzył wcale. Na szczęście dzięki pracy miał ku temu mnóstwo okazji.

Wychodził na plac Na Rozdrożu, spoglądał na nowy wiadukt łączący Łazienki z parkiem Ujazdowskim oraz szeroką Trasę Łazienkowską, oddzielającą na dobre drewniane domki fińskie z ich wiejskim klimatem od Agrykoli, przy której wkrótce zaczęto odbudowywać z ruin Zamek Ujazdowski. Nie żal mu było miasta siekanego ulicami, nie żal zieleni, ciszy i spokoju mieszkańców, którym pod oknami od chwili otwarcia trasy w obie strony płynęła nieprzerwana rzeka samochodów. Cieszyły go każdy kamień, każda cegła, każdy kawałek szarości zamieniający miasto w królestwo betonu. Wymazał szybko z pamięci problemy z finansowaniem trasy, z którymi użerał się w pracy. Zapomniał o tym, że Gomułka wstrzymał jej budowę. Pielęgnował tylko dobre chwile, przechowywał więc w czułej pamięci moment, gdy Gierek ponownie nakazał wznowić prace. W niektóre niedziele zabierał Manię na popołudniową kawę do kawiarni Rozdroże. Kręciła nosem, bo nigdy nie lubiła tego miejsca, wolała bardziej eleganckie lokale w Śródmieściu. On stamtąd cieszył się Warszawą.

Dobrze pamiętał również 22 lipca 1974 roku – otwarcie Trasy Łazienkowskiej, która połączyła prawą i lewą część Warszawy od Ochoty, pod Marszałkowską Dzielnicą Mieszkaniową, przez most na Wiśle, aż po Grochów. „Budujemy stolicę naszych marzeń i ambicji” – czytał na transparencie i tak się właśnie czuł. Marzenia i ambicje zamieniali w miasto. Nie była to szalona euforia, którą zapamiętał z dnia oddania warszawiakom placu Konstytucji, ale cieszył się, że i on mrówczą codzienną pracą dołożył małą cegiełkę do estakad, tuneli, murów oporowych, przejść podziemnych i nadziemnych mostków, latarni, znaków drogowych, przystanków i wiat.

Ostatnio jednak ten napompowany entuzjazm nieco opadł. Pabisiak miał nawet wrażenie, że w klatce piersiowej coś mu od czasu do czasu drga. Może to było tylko złudzenie, wspomnienie dawnych emocji i wzruszeń, a może jednak serce zregenerowało się, zrosło, nieużywane przez lata, i zaczęło nieśmiało bić i – jeszcze bardziej nieśmiało – czuć? Od jakiegoś czasu Jerzego dręczyło przytłaczające poczucie końca.

Najpierw od bloku przy placu Konstytucji odpadła jasna, niegdyś elegancka płyta zdobiąca budynek. Nikt nie zginął, nikt nie ucierpiał na zatłoczonym placu, przez który codziennie przechodziły setki osób. Na szerokim, ciągnącym się przez wiele metrów wzdłuż i wszerz chodniku pod oknami Mani i Pabisiaka leżała tylko roztrzaskana płyta z piaskowca przywiezionego w trakcie budowy MDM-u z kamieniołomu w Szczytnie. Plac Konstytucji, młoda, jasna Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa, z którą Pabisiak związał swoje życie, zaczynała się starzeć. Na budynku widać było ciemną, brzydką jamę, która wszystkim z pokolenia Jerzego przywodziła na myśl dziurawy szkielet miasta, jaki pamiętali z czasów tuż po wyzwoleniu. Wojna wyszła już z Warszawy na dobre, ale wciąż tkwiła w warszawiakach, którzy jej doświadczyli.

W tym samym czasie Warszawa żyła wizją ukończenia budowy nowego, eleganckiego w zamyśle i imponującego według planów oraz kronik filmowych Dworca Centralnego. Miał być piękny, cieszyć oczy, ułatwiać życie miastu, ale odradzające się serce Pabisiaka nie potrafiło już bezkrytycznie patrzeć na usterki i niedociągnięcia ambitnego projektu. Być może sceptycyzm Jurka nasilił się z powodu Mańka Zguły, który kierował jednym z odcinków tej budowy. Kiedy wieczorami wychodzili pogadać na korytarzu, Maniek narzekał, że każdy materiał został zastąpiony tańszym odpowiednikiem, a schody ruchome zacięły się dzień przed oficjalnym otwarciem. Trudno było nazwać tę realizację sukcesem. Również na Trasie Łazienkowskiej kilka lat po otwarciu pojawiło się pełno dziur.

Stare się sypało, zbudowane szybko, na akord, obliczone na efekt. Stare było sztywne, ślepe i głuche na to, co nadchodziło i chciało zostać wysłuchane. Nowe wykluwało się ze straceńczego karnawałowego wiru tancerzy z brodami i w rozciągniętych swetrach, z dyskusji toczonych wśród dymu, z nadziei, rywalizacji, walki.

– Jaki tam karnawał! Chyba wojna postu z karnawałem – podsumował któregoś dnia Sołtysik, kiedy palili razem papierosy przy oknie. Zaśmiali się w mroźnym powietrzu. Tego roku zima trzymała Polskę lodem i mrozem.

Post był wymuszony kartkami i kolejkami. Polacy nie mieli ochoty pokutować, ale nikt ich nie pytał o zdanie. Jerzy mijał formujące się przed sklepami kolejki, coraz dłuższe i bardziej przygnębiające. Ciągnęły się wzdłuż Marszałkowskiej, Świętokrzyskiej, w Alejach Jerozolimskich, na Hożej, Wilczej i Lwowskiej. Przed każdym sklepem spożywczym o dowolnej porze dnia można było spotkać grupki i ogonki. W grupkach i ogonkach dreptały kobiety w różnym wieku i mężczyźni na emeryturze. Nie czytali, nie rozmawiali, nie myśleli. Stali po szarość. Po starość. Pabisiak odwracał głowę od tego przykrego widoku i przyspieszał kroku. Nie chciał patrzeć, ale dostrzegał.

W dodatku znowu był grudzień. Do tej pory najbardziej polskim miesiącem wydawał się Jerzemu wrzesień. Promienie słońca prażące w południe, jabłka i gruszki, kurtka wkładana w chłodne poranki. Naloty na Warszawę, pancernik Schleswig-Holstein, negocjacje Stalina i Hitlera ponad głowami Polaków, radiostacja w Gliwicach. Ubrane na biało-granatowo dzieci z tornistrami na plecach, chłodne wieczory, mgła nad Pałacem Kultury. Ostatnio nie mógł jednak oprzeć się myśli, że grudzień staje się z roku na rok jeszcze bardziej polski niż wrzesień. Wrzesień to początek dramatu. Lęk miesza się z nadzieją, rozwaga z brawurą, rosa ze słońcem. Grudzień to napięcie, które się rozlewa. Pęknięta tama, fala powodzi, brak nadziei i bezsilność. Krótkie dnie, ciemność, awantury w sklepach o kilogram wszystkiego, karpie w wannie, lufy wymierzane w siebie nawzajem, obezwładniający brak informacji.

Tymczasem Ruscy nie weszli, żeby porachować się ze związkowcami odprawiającymi swój karnawałowy rytuał. Pabisiak pogratulował sobie rozwagi. Dobrze, że nie zaangażował się w kuluarowe strachy i niepokoje. Dobrze, że pozostał wierny swojemu martwemu sercu, żył sobie spokojnie kolejny rok i nie bał się, nie myślał, nie analizował.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dziewczyny z placu

Подняться наверх