Читать книгу W kręgu zła - Dorota Kowalska - Страница 4
Wstęp
ОглавлениеMiałam to szczęście, że właściwie od dziecka wiedziałam, co chcę robić. Chciałam zostać dziennikarką. Po drodze były oczywiście jakieś inne pomysły, chociażby ten, żeby zostać najlepszą rozgrywającą na świecie, ale kiedy zorientowałam się, że siatkarką jestem raczej przeciętną, szybko wróciłam do dziennikarstwa, nie bez radości zresztą. Dlaczego dziennikarstwo? Bo byłam ciekawa świata i ludzi, ludzi chyba najbardziej. Nigdy nie mogłam zbyt długo usiedzieć na miejscu – chciałam pomagać, przeprowadzać dziennikarskie śledztwa, jeździć po kraju.
Moja pierwsza praca, w „Super Expressie”, to była prawdziwa szkoła życia. Początek lat 90., świetny czas dla dziennikarstwa zupełnie innego niż dzisiaj. Zasady obowiązujące w redakcji były proste: jedziesz na miejsce zdarzenia, zbierasz materiał, a potem opisujesz go tak, żeby twój artykuł zrozumiał człowiek po szkole zawodowej, bez intelektualnego zacięcia. Grzegorz Lindenberg, ówczesny redaktor naczelny „Super Expressu”, swego czasu zatrudnił w redakcji dwójkę zwykłych ludzi. Co rano przychodzili do „SE”, sczytywali teksty napisane przez dziennikarzy i podkreślali słowa, których nie rozumieją. Po takiej redakcji tekst wracał do autora z poleceniem: „Napisz tak, żeby pan Zygmunt i pani Wanda zrozumieli”. I pisało się od nowa. Z radością, bo to był czas, kiedy pracy dziennikarskiej, przynajmniej w „Super Expressie”, towarzyszył entuzjazm: każdy chciał zrobić jak najlepszy reportaż, przeprowadzić jak najlepszy wywiad, zdobyć supernewsa. Nieważna była ilość godzin spędzonych w redakcji, czy raczej w drodze, bo wtedy nikt nie tworzył artykułów zza biurka: trzeba było problemu dotknąć, czasami rozdrapać zabliźnione rany, zadać trudne pytanie, być obok drugiego człowieka i rozmawiać z nim twarzą w twarz, nie przez telefon.
Zostałam specjalistką od spraw ludzkich i policyjno-sądowych. Tak naprawdę zawsze interesowała mnie zbrodnia i wszystko, co z nią związane: ofiary, przestępcy, motywy, ale i zagadka – zarówno samej zbrodni, jak i ludzkiej psychiki. I bardzo szybko zorientowałam się, że ten zawód to znacznie więcej niż podróże i rozmowy z bohaterami. To emocje, ludzkie dramaty, ból trudny do przelania na papier i poczucie bezsilności. Bo co powiedzieć matce dziecka, które sto metrów od domu zniknęło z ulicy i ślad po nim zaginął? Albo ojcu kobiety zadźganej w bestialski sposób przez osiedlowych chuliganów? Nastolatków jeszcze. Pocieszać? Milczeć? Na początku zawsze przychodzi refleksja: nie znajdę przecież tego dzieciaka, nie wrócę życia tej kobiecie, nic nie mogę. A potem kolejna: mogę znacznie więcej niż inni, mogę o tym napisać. Może ktoś sobie coś przypomni, może kogoś ruszy sumienie, może coś jednak się zmieni – sąsiad zrozumie racje sąsiada, dziecko przebaczy rodzicom, brat siostrze.
Praca w „Newsweeku” to była ciągła „praca nad tekstem” – tu liczył się przede wszystkim warsztat i kunszt słowa. Świętej pamięci Ewa Wilcz-Grzędzińska, w owym czasie zastępca redaktora naczelnego „Newsweeka”, wspaniała kobieta, nie przepuściła żadnej fuszerki, żadnego: „sprzedają się jak świeże bułeczki” czy „rosną jak grzyby po deszczu”. Była profesjonalistką – ludzie jej za to czasami nienawidzili, ale jeszcze bardziej kochali. Teksty szlifowaliśmy godzinami. Pamiętam, jakiś czwartek (tego dnia zamykaliśmy gazetę), była godz. 2.00 w nocy, w dziale społecznym siedziała nas trójka: Mira Suchodolska, nasza szefowa, koleżanka, która nanosiła jeszcze jakieś poprawki, i ja, czekając, aż Ewa przeczyta mój tekst. Nagle weszła, uśmiechnięta. Pomyślałam: „Jest dobrze. Przecież musimy kiedyś jechać do domu”. A Ewa zaklaskała w ręce i rzuciła: „To co, dziewczyny, zamawiamy pizzę?”. Pamiętam też Violę Ozminkowski, moją wówczas redakcyjną koleżankę (mam nadzieję, że się za tę historię na mnie nie obrazi), jak po raz kolejny zadzwoniła do bohaterki swojego tekstu, żeby coś uściślić, bo jej materiał wrócił od Ewy z jakimiś pytaniami. Po krótkiej rozmowie Viola lekko zdziwiona zapytała, bo kobieta była przesympatyczna: „A czemu pani taka jakaś smutna? Zła? Coś się stało?”. I usłyszała w słuchawce: „Wie pani, jest 4.00 nad ranem”. Tak, w tej redakcji traciło się poczucie czasu. Ale wciąż to bohaterowie byli najważniejsi. W moim przypadku także policjanci, którzy ścigają bandziorów, sędziowie, którzy ich sądzą, wreszcie – sami przestępcy. Bardzo różni – czasami nieszczęśliwi, czasami źli do szpiku kości. Pamiętam, jak dziwnie się czułam w zakładzie karnym dla niebezpiecznych przestępców w Tarnowie, siedząc w ciasnej salce (jakieś dwa na dwa metry kwadratowe) oddzielona szybą od Sławomira Połcia, zawodowego zabójcy. Zimne oczy, krótkie odpowiedzi na pytania: „Nic nie czułem, zabijając. Nie znałem ofiar. Nie mam wyrzutów sumienia. Dzisiaj też nic nie czuję”. Jak to możliwe, żeby człowiek nic nie czuł, zabijając drugiego człowieka? Urodził się zły czy życie zrobiło z niego mordercę?
„Polska The Times” to reportaż i polityka. Czasami brutalniejsza niż polski świat przestępczy. Ale wciąż trudne sprawy: zabójstwa generała Marka Papały, zabójstwa Krzysztofa Olewnika, sprawa zabójcy księży, który jak się okazało, w dzieciństwie był molestowany przez duchownego. Bo często ludzkie historie nie są tak jednoznaczne, jakby się wydawało. Mira Suchodolska, która wprowadzała mnie w zawód i go nauczyła, do dziś nie znosi niechlujstwa, chodzenia na skróty, a redagując teksty, dopytuje o mało istotne szczegóły, które potem okazują się jednak arcyważne. Dzisiaj wiem, że to właśnie one budują świat takim, jakim jest naprawdę, dają obraz ludzi z krwi i kości, z wszystkimi ich zaletami i przywarami. Czasami dają odpowiedź na pytanie, dlaczego ktoś zabił, albo uświadamiają, jakim potworem była ofiara, bo świat nie jest przecież czarno-biały. I jeśli ktoś mnie dzisiaj pyta, jaką najważniejszą cechę powinien mieć dziennikarz, bo czasami pytają mnie o to młodsi koledzy, to bez wahania odpowiadam: „Powinien być ciekawy drugiego człowieka. I umieć słuchać”.
Historiami, które przeczytają Państwo w tej książce, żyła kiedyś Polska, niektóre wciąż rozpalają masową wyobraźnię, ale są też opowieści z małych miejscowości, z tak zwanej polskiej prowincji – dramaty zwykłych ludzi, którzy prowadzą zwyczajne, wydawałoby się nudne życie. Bo praca w tym zawodzie uświadomiła mi, że ból, radość, nadzieja – one są takie same, niezależnie, czy dotyczą światowej sławy artystów, rodziny polskiego generała, czy skromnych ludzi z Żywca, albo chłopców sprzedających się za batony na katowickim dworu kolejowym. Jedne z tych historii były zbierane przez kilka dni, inne – przez kilka godzin, bo w tej pracy istnieje magiczne słowo deadline – zmora dziennikarzy. Dzisiaj, po 25 latach w zawodzie, wiele tekstów napisałabym inaczej. Czy byłyby lepsze? Pewno tak, doświadczenie zawsze jest atutem, ale działo się wtedy, w tamtym czasie.
I jeszcze na koniec chciałabym podziękować wszystkim, którzy mnie w mojej pracy wspierali. Tych ludzi było naprawdę wielu, bo trafiłam na wspaniałych nauczycieli, o Mirze Suchodolskiej i Ewie Wilcz-Grzędzińskiej już wspomniałam, ale są przecież jeszcze Grażyna Musiałek, Marek Adamski – długo by wymieniać. Byli też moi rodzice, mąż i córka, którzy zawsze trzymali za mnie kciuki. Dziękuję.