Читать книгу Antyrak. Nowy styl życia - dr David Servan-Schreiber - Страница 14
Rozdział 3
NIEBEZPIECZEŃSTWO I OKAZJA
ОглавлениеPrzemiana w pacjenta
Dowiedziawszy się, że mam guza mózgu, z dnia na dzień odkryłem świat, który do tej pory wydawał się znajomy, ale w rzeczywistości był mi całkiem obcy – świat pacjenta. Neurochirurga, do którego natychmiast zostałem skierowany, poznałem już wcześniej. Mieliśmy pacjentów, którymi wspólnie się zajmowaliśmy, on interesował się moimi badaniami. Gdy stwierdzono, że jestem chory, nasze rozmowy zupełnie się zmieniły. Koniec ze wzmiankami o doświadczeniach naukowych. Poprosił mnie o przedstawienie intymnych szczegółów mojego życia i dokładne opisanie wszystkich symptomów. Rozmawialiśmy o bólach głowy, mdłościach, prawdopodobieństwie ataku. Pozbawiony zawodowych atrybutów, znalazłem się wśród zwykłych pacjentów. Czułem, że ziemia usuwa mi się spod nóg.
W miarę możności starałem się zachować swój dotychczasowy status. Na wizyty do lekarza chodziłem w białym fartuchu, z nazwiskiem wypisanym niebieskimi literami. Wypadało to dość żałośnie. W moim szpitalu, gdzie hierarchia jest dość wyraźna, pielęgniarki i sanitariusze zwracali się do mnie z szacunkiem „doktorze”. Gdy jednak leżałem na noszach, bez białego fartucha, mówili do mnie „pan” lub – częściej – „skarbie”. Jak wszyscy siedziałem w poczekalni, przez którą jako doktor przechodziłem szybkim krokiem, unikając kontaktu wzrokowego z pacjentami, żeby nie mogli mnie zatrzymać. Jak wszystkich, zabierano mnie na badanie w fotelu na kółkach. To, że poza tymi krótkimi chwilami sam biegałem po korytarzach, nie miało żadnego znaczenia „Takie są reguły obowiązujące w szpitalu” – tłumaczył sanitariusz. Musiałem się poddać i pozwolić, żeby traktowano mnie jak kogoś, o kim nie wiadomo, czy może chodzić.
Znalazłem się w świecie pozbawionym kolorów. W tym świecie nie uznaje się kwalifikacji i zawodów. Tu nikogo nie obchodzi, co robiłeś w życiu i o czym myślisz. Często jedyną interesującą rzeczą związaną z twoją osobą jest najnowszy skan. Większość lekarzy nie wiedziała, jak się do mnie zwracać jako do pacjenta i równocześnie kolegi. Pewnego wieczoru spotkałem na kolacji mojego ówczesnego onkologa, znakomitego specjalistę, którego bardzo lubiłem. Na mój widok pobladł, a niedługo potem wyszedł pod jakimś kiepskim pretekstem. Nagle poczułem, że istnieje klub żywych, którzy dają mi sygnał, że już nie jestem jego członkiem. Przestraszyłem się, że stanowię oddzielną kategorię ludzi, zdefiniowaną przez chorobę. Bałem się, że stanę się niewidoczny, że przestanę istnieć jeszcze przed śmiercią. Jeśli nawet miałem wkrótce umrzeć, chciałem normalnie żyć, aż do końca.
Kilka dni po wieczornej sesji eksperymentalnej z Jonathanem i Dougiem, do Pittsburgha przyjechał w sprawach służbowych mój brat Edward. Wcześniej nie podzieliłem się złą wiadomością z nikim poza Anną. Choć ściskało mnie w gardle, starałem się normalnie rozmawiać z Edwardem. Nie chciałem sprawiać mu przykrości, a równocześnie, co dziwne, wydawało mi się, że ta rozmowa przyniesie mi pecha. W jego pięknych, niebieskich oczach pojawiły się łzy, ale nie wpadł w panikę. Po prostu mocno mnie objął. Przez chwilę płakaliśmy, potem pogadaliśmy o możliwych metodach leczenia, danych statystycznych, o wszystkim, z czym będę musiał sobie teraz radzić. Potem udało mu się mnie rozśmieszyć, co zawsze świetnie mu wychodziło. Przypomniał mi, że z ogoloną głową będę wreszcie wyglądał jak punk, nad czym rozmyślałem, gdy miałem osiemnaście lat, ale wówczas zabrakło mi odwagi. Dla niego należałem do świata żywych.
Następnego dnia Anna, Edward i ja poszliśmy na lunch do restauracji blisko szpitala. Wyszliśmy z niej w doskonałych humorach. Pod wpływem wspomnień śmiałem się tak bardzo, że aż musiałem oprzeć się o latarnię. W tym momencie podszedł do nas Doug. Wydawał się ponury i zaskoczony. W jego oczach dostrzegłem nawet dezaprobatę. Zdawał się pytać: „Jak możesz się tak śmiać, skoro niedawno otrzymałeś taką złą wiadomość?”.
Byłem oburzony. Większość ludzi najwyraźniej sądzi, że ludzie ciężko chorzy nie mają prawa do śmiechu. Od tej pory do końca życia miałem się zachowywać jak osoba skazana na śmierć.
Śmierć? To niemożliwe…
No i jeszcze prześladował mnie problem śmierci. W pierwszej chwili po zdiagnozowaniu raka człowiek często nie może w to uwierzyć. Gdy próbujemy sobie wyobrazić własną śmierć, umysł się buntuje. Śmierć to coś, co zdarza się innym. Tołstoj doskonale opisał tę reakcję w Śmierci Iwana Iljicza. Jak wielu przede mną, rozpoznałem w tym opowiadaniu siebie. Iwan Iljicz jest sędzią w Sankt Petersburgu. Prowadzi uporządkowane życie, dopóki nie zapada na jakąś chorobę. Nikt mu jednak nie mówi, jak poważnie jest chory. Gdy wreszcie zdaje sobie sprawę, że umiera, jego cała istota buntuje się przeciw temu. To niemożliwe!
W głębi duszy Iwan Iljicz wiedział, że umiera, jednak nie mógł nie tylko przyzwyczaić się do tej myśli, ale po prostu nie pojmował tego, nie mógł tego zrozumieć.
Przykład wnioskowania, jakiego się uczył w podręczniku logiki Kiesewettera: Kaj jest człowiekiem, ludzie są śmiertelni, dlatego Kaj jest śmiertelny, zdawał mu się w ciągu całego życia słuszny w zastosowaniu do Kaja, ale nigdy do niego. Kaj był człowiekiem, człowiekiem w ogóle, i wszystko było w porządku; ale on przecie nie był Kajem i nie człowiekiem w ogóle, tylko zawsze zupełnie, zupełnie innym niż wszyscy stworzeniem; był Wanią z mamą i tatą, z Mitią i Wołodią, i z zabawkami, i z furmanem, i z nianią; potem z Katieńką, ze wszystkimi radościami, wszystkimi smutkami, wszystkimi uniesieniami dzieciństwa, chłopięcych lat, młodości. Czy to dla Kaja istniał zapach skórzanej paskowanej piłki, którą tak kochał Wania? Czyż to Kaj tak całował rękę matki i czyż to jemu tak szeleścił jedwab przymarszczonej sukni matczynej? Czyż to on namawiał kolegów w szkole do buntu z powodu leguminy? Czyż to Kaj był taki zakochany? Czyż to Kaj tak umiał prowadzić sesje?
Kaj rzeczywiście jest śmiertelny i musi umrzeć, ale nie ja, Wania, Iwan Iljicz, z moimi uczuciami, myślami; ja – to zupełnie co innego. Nie może tak być, abym ja musiał umierać. To byłoby zbyt straszne5.
Dopóki nie otrzemy się o śmierć, życie wydaje się nie mieć granic i właśnie tak wolimy o nim myśleć. Wydaje się, że zawsze będziemy mieć czas na szukanie szczęścia. Najpierw muszę skończyć studia, spłacić kredyty, wychować dzieci, przejść na emeryturę… O szczęściu pomyślę później. Gdy odkładamy na jutro poszukiwania rzeczy najważniejszych, możemy się przekonać, że życie przeciekło nam przez palce, nim poczuliśmy jego smak.
Otwarcie oczu
Rak niekiedy leczy tę dziwną krótkowzroczność, ten taniec wahań. Ujawniając krótkość życia, diagnoza może przywrócić jego prawdziwy smak. Kilka tygodni po tym, jak poznałem diagnozę choroby, miałem dziwne wrażenie, że uniósł się jakiś welon, który wcześniej utrudniał mi widzenie. W pewne niedzielne popołudnie, w niewielkim, nasłonecznionym pokoju w naszym domku, patrzyłem na Annę. Skupiona i spokojna, siedziała na podłodze przy stoliku do kawy, próbując przełożyć francuski wiersz na angielski. Po raz pierwszy zobaczyłem ją taką, jaka była, bez zastanawiania się nad tym, czy wolałbym kogoś innego. Po prostu widziałem kosmyk włosów, który zsunął się jej z czoła, gdy pochyliła głowę nad książką, jej delikatne palce zaciśnięte na piórze. Byłem zdumiony, że nigdy nie zwróciłem uwagi, jak wzruszające są drobne ruchy jej szczęki, gdy ma kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego słowa. Nagle zobaczyłem ją jako ją samą, niezależnie od moich pytań i wątpliwości. Jej obecność stała się dla mnie niesamowicie poruszająca. To, że byłem świadkiem tej chwili, wydało mi się ogromnym przywilejem. Dlaczego nigdy wcześniej nie patrzyłem na nią w ten sposób?
W książce o transformacyjnej sile śmierci Irvin Yalom, wybitny psychiatra z Uniwersytetu Stanforda, cytuje list napisany przez sześćdziesięciokilkuletniego senatora, wkrótce po tym, jak dowiedział się, że jest ciężko chory na raka[1].
Nastąpiła we mnie zmiana, jak sądzę, nieodwracalna. Zagadnienia prestiżu, sukcesy polityczne, status finansowy – to wszystko stało się dla mnie nieistotne. W ciągu pierwszych godzin po uświadomieniu sobie, że mam raka, ani przez chwilę nie myślałem o miejscu w senacie, rachunku bankowym czy o przeznaczeniu wolnego świata… Od kiedy moja choroba została zdiagnozowana, ani razu nie kłóciłem się z żoną. Przedtem często zwracałem jej uwagę, że wyciska pastę do zębów od góry tubki, zamiast od dołu, nie dba dostatecznie o zaspokojenie mojego wybrednego apetytu, sporządza listę gości, nie konsultując się ze mną, za dużo wydaje na ubrania… Teraz albo nie zwracam uwagi na takie sprawy, albo wydają mi się nieważne.
Zamiast tego zacząłem doceniać rzeczy, które kiedyś wydawały mi się oczywiste – lunch z przyjacielem, podrapanie Muffeta za uchem i słuchanie jego mruczenia, towarzystwo żony, czytanie książki lub gazet przy nocnej lampce, wypad do kuchni po szklankę soku pomarańczowego z lodówki lub kawałek ciasta. Po raz pierwszy pomyślałem, że dopiero teraz czuję smak życia. W końcu uświadomiłem sobie, że nie jestem nieśmiertelny. Czuję wstrząs na myśl o tych wszystkich okazjach, które sam zmarnowałem – nawet gdy cieszyłem się świetnym zdrowiem – z powodu fałszywej dumy, sztucznych wartości i wydumanych uraz.
Perspektywa bliskiej śmierci może zatem doprowadzić do swoistego wyzwolenia. W jej cieniu życie nagle nabiera intensywności, wibracji i smaku, jakich nie znaliśmy nigdy wcześniej. Oczywiście, gdy nadchodzi kres, czujemy rozpacz z powodu konieczności odejścia, tak jakbyśmy żegnali się z kimś kochanym, wiedząc, że nigdy już go nie zobaczymy. Większość z nas lęka się tego smutku. Czy jednak nie byłoby czymś jeszcze gorszym odejść, nie znając pełnej radości życia? Czy nie byłoby gorzej, gdybyśmy w chwili rozstania nie mieli powodu do smutku?
Muszę wyznać, że na początku miałem przed sobą długą drogę. Gdy Anna przeprowadziła się do mnie, pomagałem jej ustawiać książki. Natknąłem się wtedy na książkę Czego uczy Budda? „Dlaczego marnujesz czas na takie rzeczy?” – spytałem zaskoczony. Teraz dobrze pamiętam to zdarzenie: mój racjonalizm graniczył z tępotą. W mojej kulturze Budda i Chrystus byli w najlepszym razie staroświeckimi moralistami i kaznodziejami, a w najgorszym – sprawcami moralnych represji w służbie burżuazji. Przeżyłem niemal szok, gdy stwierdziłem, że kobieta, z którą miałem żyć, zajmuje się takimi bzdurami – koncepcjami, które przywykłem uważać za „opium dla mas”. Anna spojrzała na mnie z ukosa. Postawiła książkę na półkę. „Myślę, że pewnego dnia to zrozumiesz” – powiedziała.
Zmiana drogi
W tym czasie odwiedzałem lekarzy i rozważałem argumenty za i przeciw różnym metodom leczenia. W końcu zdecydowałem się na operację. Szukałem chirurga, który wzbudziłby we mnie największe zaufanie. Ten, któremu w końcu postanowiłem powierzyć swój mózg, nie był wprawdzie szczególnie polecany ze względu na swą technikę operacyjną, ale miałem wrażenie, iż najlepiej mnie rozumie. Czułem, że nie porzuci mnie, jeśli coś źle pójdzie. Nie mógł od razu przeprowadzić operacji. Na szczęście w tej fazie guz rósł bardzo wolno, zatem poczekałem kilka tygodni na okienko w jego rozkładzie zajęć. Przez ten czas czytałem książki autorów, którzy dociekali, czego możemy nauczyć się dzięki konfrontacji ze śmiercią. Anna kochała pisarzy ze swojego ojczystego kraju, dlatego pod jej wpływem czytałem Tołstoja, a także Yaloma, który często cytuje go w swojej znakomitej książce o psychoterapii egzystencjalnej[1]. Najpierw przeczytałem Śmierć Iwana Iljicza, później opowiadanie Pan i parobek, które wywarło na mnie głębokie wrażenie.
W tym opowiadaniu panem jest ziemianin mający obsesję na punkcie własnych interesów. Tołstoj opisuje jego przemianę. Pan, za wszelką cenę pragnąc dobić pewnego targu, który może mu przynieść marny zysk, mimo złej pogody wyrusza nocą w podróż saniami. On i jego parobek, Nikita, błądzą podczas zamieci. Gdy pan zdaje sobie sprawę, że może to być jego ostatnia noc, radykalnie zmienia swoje nastawienie do świata. Kładzie się na marznącym furmanie, żeby ogrzać go swoim ciałem. Umiera, ale ratuje Nikitę. Tołstoj opisuje, jak ofiarowując siebie, przebiegły ziemianin osiąga stan łaski, którego nigdy wcześniej nie doświadczył. Po raz pierwszy żyje teraźniejszą chwilą. Gdy przenika go mróz, czuje się zjednoczony z Nikitą, tworzą jedność. Własna śmierć przestaje być dla niego istotna, ponieważ Nikita będzie żył. Wykraczając poza egoizm, odkrywa prawdę związaną z istotą życia. W chwili śmierci widzi światło – wielkie, białe światło na końcu ciemnego tunelu.
W tym okresie zmieniłem kierunek pracy zawodowej. Do tej pory zajmowałem się nauką, niemal dla niej samej. Teraz stopniowo z tego rezygnowałem. Jak prawie wszystkie badania w dziedzinie medycyny, praca laboratoryjna w niewielkim stopniu miała bezpośredni związek z poszukiwaniem sposobów przyniesienia ulgi w cierpieniach. Wielu naukowców, takich jak ja, w początkowej fazie kariery, z naiwnym entuzjazmem pogrąża się w pracy, która – jak wierzą – doprowadzi do znalezienia sposobu leczenia choroby Alzheimera, schizofrenii lub raka. Po pewnym czasie, sami nie wiedząc, jak się to stało, nagle budzą się i stwierdzają, że z pasją opracowują lepsze metody mierzenia receptorów komórkowych reagujących na specyficzne lekarstwa. Gromadzą odpowiednią ilość materiału, żeby publikować artykuły w naukowych pismach i otrzymywać dotacje, dzięki którym w ich laboratoriach wrze praca. Jednak to, co robią, jest bardzo odległe od ludzkiego cierpienia.
Hipoteza, którą badaliśmy we dwóch, Jonathan i ja – dotycząca roli kory przedczołowej w schizofrenii – jest dziś powszechnie akceptowaną teorią w neurologii. W dalszym ciągu stanowi podstawę różnych programów badawczych w laboratoriach na całym świecie. Z całą pewnością była to przyzwoita, solidna praca naukowa, ale nie pomogła nikogo wyleczyć. Nie przyczyniła się nawet do poprawy stanu choćby jednego chorego. Teraz, gdy żyłem w ciągłym strachu przed chorobą, cierpieniem i śmiercią, było to coś, czym postanowiłem się zająć.
Po operacji wróciłem do pracy naukowej i szpitalnej. Odkryłem, że wbrew temu, co wcześniej sądziłem, to właśnie praca kliniczna interesowała mnie najbardziej. Zupełnie tak, jakbym sam odczuwał ulgę, ilekroć udawało mi się pomóc pacjentowi cierpiącemu na bezsenność lub którego chroniczne bóle głowy skłaniały do myśli o samobójstwie. Było tak, jakbym wreszcie się z nimi zjednoczył. Z tego punktu widzenia praca lekarza nie wydawała mi się już obowiązkiem, lecz wspaniałym przywilejem. Poczułem, że w swoim życiu osiągnąłem stan łaski.
Zagrożenie
Pamiętam jedno z tych ulotnych zdarzeń, które sprawiają, że odczuwamy kruchość życia i doceniamy cud, jakim jest związek z innymi śmiertelnikami. To nie było nic ważnego – krótkie spotkanie na parkingu na dzień przed moją pierwszą operacją. Dla zewnętrznego obserwatora mogłoby się wydać banalne, ale dla mnie miało ono szczególne znaczenie.
Anna i ja przyjechaliśmy do Nowego Jorku. Zaparkowałem przed szpitalem. Stałem na parkingu, wdychając świeże powietrze. Zostało mi kilka minut wolności przed przyjęciem do szpitala, badaniami i salą operacyjną. Zauważyłem starszą kobietę, która niewątpliwie wracała do domu po hospitalizacji. Była sama, niosła torbę; poruszała się o kulach. Bez pomocy nie będzie mogła wsiąść do samochodu. Spojrzałem na nią. Byłem zdziwiony, że pozwolili jej wyjść w takim stanie. Ona też mnie zauważyła. Wyraz jej twarzy mówił, że niczego się po mnie nie spodziewała. Niczego. Byliśmy przecież w Nowym Jorku, gdzie każdy musi sobie radzić sam. Poczułem, że ciągnie mnie do niej coś, co wynikało z naszej wspólnoty – oboje byliśmy pacjentami. To nie było współczucie, ale głębokie poczucie braterstwa. Czułem, że jestem jej bliski, że jestem zrobiony z tej samej materii, co ta osoba, która potrzebowała pomocy, choć o nic nie prosiła. Włożyłem jej torbę do bagażnika, wyjechałem jej samochodem z miejsca parkingowego, pomogłem usiąść za kierownicą. Z uśmiechem zatrzasnąłem drzwi. Przez kilka minut nie była sama. Byłem szczęśliwy, że mogę udzielić tej skromnej pomocy. W rzeczywistości to ona pomogła mnie, ponieważ potrzebowała mnie właśnie w tej chwili. Dzięki temu miałem szansę poczuć, że oboje należymy do ludzkości. Nawzajem się obdarowaliśmy. Wciąż widzę jej oczy, w których obudziłem coś w rodzaju zaufania do innych, poczucie, że życiu można ufać, skoro w odpowiedniej chwili na jej drodze pojawił się ktoś, kto gotów był pomóc. Prawie nie odzywaliśmy się do siebie, ale jestem pewien, że ona również czuła, jak cenne było to spotkanie. Poczułem ciepło w sercu. My, bezbronni, zagrożeni ludzie, możemy sobie pomagać i wspierać się uśmiechem. Udałem się na operację z wszechogarniającym uczuciem spokoju.
Walka o życie, aż do końca
Wszyscy chcemy czuć się potrzebni i użyteczni dla innych. To poczucie stanowi nieodzowne pożywienie dla duszy. Gdy ta potrzeba nie zostanie zaspokojona, powoduje cierpienie, szczególnie bolesne w obliczu zbliżającej się śmierci. Tak zwany strach przed śmiercią polega w znacznej mierze na przekonaniu, że nasze życie nie miało żadnego znaczenia, że żyliśmy na próżno, a nasze istnienie nie było istotne dla nikogo i dla niczego.
Pewnego dnia wezwano mnie do Joego, młodego mężczyzny z licznymi tatuażami, alkoholika i narkomana, mającego na koncie wiele przestępstw z użyciem przemocy. Gdy dowiedział się, że ma raka mózgu, puściły mu nerwy i zaczął niszczyć wszystko w pokoju. Przerażone pielęgniarki nie chciały się do niego zbliżyć. Przedstawiłem się jako psychiatra. Joe sprawiał wrażenie lwa w klatce, ale zgodził się ze mną porozmawiać. Usiadłem obok niego. „Słyszałem, jaką wiadomość pan właśnie otrzymał. Wiem, że jest pan zdenerwowany i przygnębiony. Wyobrażam sobie, jak bardzo może to być przerażające”. Joe w odpowiedzi wygłosił długą tyradę, ale po dwudziestu minutach się rozpłakał. Jego ojciec był alkoholikiem, matka osobą zamkniętą w sobie i emocjonalnie nieobecną. Nie miał przyjaciół, tylko kolegów z barów, którzy teraz niewątpliwie wypną się na niego. Był zagubiony. „Nie wiem, co będę w stanie dla pana zrobić – odpowiedziałem. – Mogę panu jednak obiecać, że jeśli to panu pomoże, będę się z panem spotykał raz na tydzień”. Uspokoił się i rzeczywiście przychodził do mnie raz na tydzień przez sześć miesięcy, aż do śmierci.
W czasie tych spotkań nie miałem mu wiele do powiedzenia. Słuchałem go. Trochę pracował, był elektrykiem. Latami nie potrafił długo utrzymać pracy i żył z zasiłków. Nie rozmawiał z rodzicami. Całymi dniami oglądał telewizję. Był potwornie samotny. Wkrótce stało się jasne, że perspektywa śmierci była dla niego tak trudna do zniesienia, ponieważ niczego nie potrafił zrobić ze swoim życiem. Spytałem, czy w czasie, jaki mu jeszcze został, mógłby zrobić coś użytecznego dla innych. Nigdy o tym nie pomyślał. Zastanawiał się przez chwilę. „Niedaleko mnie jest kościół – odpowiedział wreszcie. – Myślę, że mogę coś zrobić dla proboszcza. Chce założyć klimatyzację. Mogę się tym zająć”. Zachęciłem go, żeby porozmawiał z księdzem, który oczywiście bardzo się ucieszył z tej propozycji.
Joe wstawał codziennie rano i udawał się do kościoła instalować klimatyzację. Praca szła mu powoli. Z powodu dużego guza mózgu miał kłopoty z koncentracją, ale się nie śpieszył. Parafianie przywykli do jego widoku na dachu. Odzywali się do niego, przynosili mu kanapki i kawę na drugie śniadanie. Gdy o tym opowiadał, miał łzy w oczach. Po raz pierwszy w życiu robił coś, co miało znaczenie dla innych. Zmienił się i już nigdy nie wybuchnął gniewem. W rzeczywistości za jego szorstką powierzchownością kryło się dobre serce.
Pewnego dnia Joe nie mógł już pójść do pracy. Zadzwonił do mnie onkolog, żeby powiedzieć, że Joe jest w szpitalu, zbliża się koniec i trzeba go umieścić w hospicjum. Poszedłem do jego szpitalnego pokoju zalanego słońcem. Joe leżał na łóżku, był spokojny, jakby spał. Pielęgniarki usunęły już wszystkie kroplówki. Usiadłem na brzegu łóżka, żeby się pożegnać. Otworzył oczy. Chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu siły. Uniósł rękę i wskazał, żebym się zbliżył. Przyłożyłem prawe ucho do jego ust. „Niech pana Bóg błogosławi – wymamrotał. – Uratował mi pan życie”.
Dobrze zapamiętałem tę lekcję. Można uratować czyjeś życie, nawet gdy ktoś jest już na progu śmierci. To dało mi dość siły, żebym podjął się jakiegoś zadania i był gotów, gdy nadejdzie mój czas. W pewien sposób Joe także uratował moje życie.
Niedawno obchodziłem czternastą „rocznicę” diagnozy. Nie pamiętam dokładnej daty tej sesji doświadczalnej przy skanerze z Jonathanem i Dougiem. To musiało być około piętnastego października. Dlatego okres od piętnastego do dwudziestego października ma dla mnie specjalne znaczenie, trochę jak Jom Kippur, Wielki Tydzień lub ramadan. To osobisty rytuał. W tym czasie jestem sam. Czasami odbywam coś w rodzaju prywatnej „pielgrzymki” do kościoła, synagogi lub jakiegoś świętego miejsca. Myślę o tym, co mi się przydarzyło, o cierpieniu, strachu, kryzysie. Dziękuję za przemianę, gdyż teraz, po moich drugich narodzinach, jestem znacznie szczęśliwszym człowiekiem[1].
Cytowana literatura
1. Yalom I., Existential Psychotherapy (Psychoterapia egzystencjalna), Nowy Jork, Basic Books, 1977.