Читать книгу Zew kruka. Seria Znak Kruka. Księga 2 - Ed McDonald - Страница 8
1
ОглавлениеW swoim liściku Levan Ost nalegał, abym przybył sam.
Zegary właśnie miały wybić czwartą, gdy zbliżyłem się do umówionego miejsca. Noc niosła ze sobą fioletową poświatę, Rioque i Clady przybywało i nie przesłaniały ich chmury. Szybko szedłem poprzez zimowy chłód. Zakapturzony. Uzbrojony. Czujny. Kiedy ostatnio spotkałem się z Levanem Ostem, próbował mnie utrupić rozbitą butelką. Ale to było dawno i, prawdę mówiąc, pewnie sobie na to zasłużyłem.
Poczułem kanał trzy ulice wcześniej, niż go zobaczyłem. Woda była czarniejsza od ropy, a okoliczne ulice niemal całkowicie opustoszały. Nikt nie chciał mieszkać w takim smrodzie. Kanały Valengradu nigdy nie nadawały się do pływania, ale po oblężeniu wrzuciliśmy do nich martwych roboli, aby tam zgnili. Złą magię nie tak łatwo zmyć, więc toksyny zatruły wodę. Cztery lata później wciąż pamiętała tamte wydarzenia.
Ost chciał się spotkać na barce zacumowanej przy kanale szóstym. Była to stara droga wodna na zachodnim skraju Valengradu, za gęstymi rzędami żołnierskich kamienic. Mijałem barki wyładowane rżniętym kamieniem, wyprawiane na południe, gdzie wznoszono potężną fabrykę fosu w Ścieku. Setki ton kamienia spoczywały na cuchnącej wodzie, czekając, aż staną się częścią Wielkiej Iglicy. Kanał szósty nie należał do najgorszych, ale fetor i tak wdzierał mi się do gardła.
Przystanąłem w cieniu na rogu ulicy. Wzdłuż obu brzegów stały wąskie łodzie i barki z mocno przywiązanym ładunkiem. W ciągu ostatniego tygodnia dotknęły nas dwa trzęsienia ziemi, a nikt nie miał ochoty wyławiać rozsypanych kamiennych bloków ze skażonej wody. Patrzyłem w milczeniu, ukryty w ciemnościach, pozwalając kolejnym minutom mijać. Nie było potrzeby się niecierpliwić.
Nic się nie poruszało na czarnej wodzie. Przygaszone świetlne rurki cicho szumiały. Nie widziałem nikogo na pokładach, barki były pogrążone w mroku i opustoszałe. Światło paliło się tylko w jednej kajucie, na dawnej barce turystycznej, która spędzała poniżającą emeryturę na przewożeniu towarów. Miała czterdzieści stóp długości i ogołocony pokład. Dziwne miejsce na pułapkę, jeśli rzeczywiście ktoś ją na mnie zastawił. Poprawiłem broń pod płaszczem, ale jeśli pakujesz się w zasadzkę, nie ma większego znaczenia, czy jesteś uzbrojony. Postanowiłem pojawić się tutaj samotnie ze względu na Osta, naszego dawnego wspólnika. Moi rekruci skrzywiliby się i jęknęli, gdyby zobaczyli, że zaniedbuję wszelkie zasady bezpieczeństwa, które im wpajałem, lecz one były przeznaczone dla nich, nie dla mnie.
Wsunąłem dłoń pod płaszcz i odciągnąłem kurek pistoletu skałkowego.
– Ost!
Czarna woda pochwyciła i spłaszczyła moje słowa.
Jakiś cień pojawił się na tle zabrudzonego szkła. Zazgrzytała naciągana kusza i drzwi kajuty się otworzyły. W świetle stanęła powykręcana, smukła sylwetka.
– Kapitanie Galharrow? – odezwał się szorstki głos palacza. – Tak cię teraz nazywają, prawda? Nie byłem pewien, czy przyjdziesz.
Levan Ost wyglądał tak, jakby przez rok nie dojadał, a potem stoczył się ze wzgórza, może nawet kilkakrotnie. Miał zaniedbane i niezgrabne ciało, a jego mięśnie powoli przegrywały walkę ze starością. Długa broda miała kolor popiołu, ale w oczach wciąż płonął zapał. Twarz była usiana okrągłymi bliznami, które pozostawił robak Nieszczęścia.
– Miło cię widzieć, Levanie – odpowiedziałem, chociaż wcale tak nie było.
– Wejdź. Ciepło ucieka.
Widząc, jak się chwieje, domyśliłem się, że jest pijany. Miałem ogromne doświadczenie w kontaktach z pijakami.
Nie wyglądał groźnie. Jeśli zaprosił mnie tutaj po to, żeby dokończyć to, co zaczął przed laty za pomocą rozbitej butelki, to źle się przygotował. Powoli zaciągnąłem kurek pistoletu, ale wciąż trzymałem na nim kciuk, gdy wchodziłem na pokład.
W odróżnieniu od jednostek towarowych tłoczących się na większości nabrzeży ta barka kiedyś odbywała luksusowe rejsy, na których arystokracja rozkosznie trawiła popołudnia. Potem pojawiły się długi, nuda, kanały poczerniały i właściciel sprzedał barkę lub dla zarobku zaczął nią przewozić owoce.
– Masz jakąś załogę? – spytałem.
– Nie.
Prosta kajuta miała rozmiary dwanaście na dwanaście stóp, stało w niej kilka zużytych krzeseł, a na haku pod sufitem wisiała staroświecka lampa oliwna. Ost zaproponował, abym usiadł. Nie skorzystałem. Sprawiał wrażenie niepewnego; poprawił kilka przedmiotów na prostym stoliku. Zwróciłem uwagę na plik papierów i butelkę wina, którego rocznik nie świadczył o zamożności ani dobrym guście. Obok stała pusta butelka. Kolejna znajdowała się pod ścianą. Na stole leżał pałasz z jelcem koszowym. Wątpiłem, aby Ost zamierzał użyć tej broni przeciwko mnie, ale nawet gdyby tak było, nie miałem czego się bać. Był stary, pijany i wyszedł z wprawy.
– Dawno się nie widzieliśmy – odezwałem się cicho. W środku nocy pierwotny lęk przed ciemnością sprawia, że wolimy szeptać.
– Chyba tak – przyznał. – Od czasu, gdy walczyłeś z Torolem Manconem. – Jego głos zachował dawną śmiałą szorstkość. Nigdy nie zdobył rangi wyższej od nawigatora, ale i tak cieszył się szacunkiem i miał dostęp do namiotu dowodzenia. Nigdy też za mną nie przepadał, ponieważ pochodził z prostej rodziny, ja zaś wywodziłem się z arystokracji, a poza tym trzeba przyznać, że był ze mnie kawał aroganckiego drania.
– Wciąż masz o to żal?
Ost wzruszył ramionami.
– Zawsze lubiłem Mancona – odrzekł. – Potrafił słuchać, chociaż urodził się bogaty jak książę. Sprowadziłeś na niego paskudną śmierć, ale nie możesz się o to obwiniać. Sam domagał się pojedynku.
Nie przyszedłem tutaj po to, żeby rozliczać się z dawnych uraz.
– Podobno masz informacje kluczowe dla bezpieczeństwa Valengradu – zagadnąłem.
– Wina? – spytał Ost. Na szklankach widniały rozmazane ślady palców, więc zapewne nie powinienem tego robić, ale i tak wziąłem jedną ze stołu. Nigdy nie odmawiam usmarowanej szklanki podłego wina, niezależnie od pory dnia i sytuacji.
Ost przyjrzał się mojemu mundurowi. Popatrzył na dopasowany płaszcz z dwoma rzędami srebrnych guzików, który sięgał mi aż do kolan. Na uniesione srebrne skrzydła naszyte na ramionach. Kiedyś przysięgałem, że już nigdy nie założę munduru, ale czas, pieniądze i prestiż zmieniają nas wszystkich w kłamców, a to był płaszcz w moich własnych barwach. Popijałem wino, czekając, aż Ost przestanie mi się przyglądać i zacznie mówić.
– Wygląda na to, że życie traktuje cię lepiej niż pozostałych z nas – odezwał się w końcu.
– Zależy od punktu widzenia.
– Przyjemnie się urządziłeś w szeregach Czarnoskrzydłych, prawda? – Nuta niechęci. Trudno nazwać pracę Czarnoskrzydłych przyjemną. Polowanie na dezerterów, szpiegów, zdrajców i biednych drani, którzy wpadli w szpony Kultu Głębi, nie przysparzało mi popularności, a podległość Wroniej Stopie to nie piknik. – Od czasu oblężenia jesteś na fali, wróciłeś do łask. Wygląda na to, że książęta obsypują cię złotem, żebyś utrzymywał porządek w mieście, a pół świata się ciebie boi.
– Brudne sumienie rodzi strach – odparłem. – Niektórzy ludzie powinni się bać.
Ost pokiwał głową. Przesunął dłonią po łysiejącej głowie. Miał co najmniej sześćdziesiąt lat, może więcej. Był dumny. Potrzebował czasu, żeby powiedzieć, czego sobie życzy.
– Nie chciałem z tym do ciebie przychodzić, ale tylko tobie mogę zaufać – przyznał w końcu. Jeśli prosisz kogoś, aby odwiedził cię samotnie w środku nocy, to albo zamierzasz go zabić, albo potrzebujesz czegoś, o co wstydzisz się poprosić w świetle dnia. Ost nie próbował mnie zabić. Przynajmniej na razie.
– Mów.
– Od czego mam zacząć? – Wychylił wino, wyszczerzył zęby i zacisnął szczęki. – Wplątałem się w coś. Coś paskudnego. Za takie sprawy posyła się ludzi na szubienicę. Opowiem ci wszystko, ale chcę zawrzeć układ.
– Sądzisz, że muszę na niego przystać?
Ost dumnie zadarł brodę. Nie zrobiłem na nim wrażenia i z pewnością go nie wystraszyłem. Przemierzał Nieszczęście przez czterdzieści lat, znacznie dłużej ode mnie. Z bliska dostrzegałem drobne zielone żyłki pod jego skórą, okruchy zepsucia, które się w nim zagnieździły. Widział dępy i rzaski, walczył z robolami, a ludzie wyparowywali na jego oczach. Ja byłem tylko brzydalem z posiwiałą brodą.
– Nie chodzi o mnie, tylko o moją córkę i jej dziecko. Jeśli się wygadam, i tak będzie po mnie, ale moja rodzina jest czysta. Chcę, żebyś pomógł im zniknąć w dalekich krajach. W Hyspii albo Iscalii. Gdzieś, gdzie nie da się ich odnaleźć.
Obserwowałem go uważnie i doszedłem do wniosku, że mówi prawdę. Wzmianki o dzieciach z jakiegoś powodu zawsze rozbudzają we mnie resztki współczucia.
– Przed czym trzeba ich chronić? – spytałem.
Barka się zakołysała, najpierw lekko, a potem mocniej, aż zagrzechotały okiennice. Butelka wina spadła ze stołu i roztrzaskała się, gdy fale gwałtownie podrzuciły łódź. Uliczne latarnie popękały i rozprysły się, pogrążając nabrzeże w ciemności. Przytrzymałem się stołu, żeby się nie przewrócić.
– Zaraza! – wrzasnął Ost, tracąc równowagę i ciężko upadając. Kilka ceratowych płaszczy przeciwdeszczowych spadło z wieszaków i go pogrzebało.
Ziemia zadudniła i jęknęła. Gdzieś w oddali coś niestabilnego, co zapewne było czyimś domem, zawaliło się z hukiem. A potem rozległ się warkot i wszystko ustało. Wstrząsy minęły równie gwałtownie, jak się pojawiły. Ost nie przyjął mojej dłoni i wstał samodzielnie.
– Trzecie trzęsienie ziemi w ciągu tygodnia – powiedziałem. Ani trochę mi się to nie podobało. Wszystko, co odbiega od normy, zazwyczaj oznacza kłopoty. Ale, jak mi kiedyś powiedziała Valiya, nawet Czarnoskrzydły nic nie poradzi na ruchy ziemi.
– Wyjdźmy na pokład – zaproponował Ost. – Mam ochotę zapalić, a właściciel barki się wścieka, kiedy robię to wewnątrz.
– Dlaczego mieszkasz na barce?
Ost wzruszył ramionami.
– Tak jest najtaniej, jeśli komuś nie przeszkadza smród.
Powietrze na zewnątrz było ostre i kruche. Clada zaczęła się obniżać, ustępując miejsca Rioque, a fioletowy blask zabarwił się na czerwono. Fosowe latarnie przy ulicach były ustawione na jedną trzecią mocy; jedna z nich syczała i przygasała z powodu wadliwej instalacji. Zapaliłem dwa cygara i podałem jedno Ostowi. Może nie był to gest przyjaźni, ale przynajmniej zrozumienia.
– Pol jest niewinna – rzekł Ost. – Nawet nie chce mnie widzieć, bardzo się poróżniliśmy. Ale mam wobec niej dług.
Uznałem, że to uczciwy układ.
– Jeśli podasz mi ważny powód, postaram się, aby znalazła nowe życie w innym mieście.
– Zgoda. – Ost kilka razy mocno zaciągnął się cygarem. – Jakiś czas temu przyjąłem zlecenie. Nawigacja w Nieszczęściu z wolnymi strzelcami. Podali fałszywe nazwiska, ale prawdziwy cel podróży. To był jeden ze stałych punktów, Dolina Tivena. Znasz ją?
Pokiwałem głową. Dolina Tivena była oddalona o cztery dni jazdy od granicy Nieszczęścia. Głazy miały tam idealnie kulisty kształt. Zwykłe patrole obecnie nie zapuszczały się dalej.
– Wszyscy byli uzbrojeni, głównie w ciężkie kusze. Nosili także dobre zbroje. Twardziele. Mieli ze sobą dwójkę Przędzarzy i znakomicie płacili. Dlatego uznałem, że będziemy szukać reliktów. Tak, wiem, że to nielegalne. Kontrabanda z Nieszczęścia jest zakazana, ale kolekcjonerzy są skłonni oddać konia za jedną złotą markę z Adrogorska. Dzięki ich pieniądzom mógłbym urządzić Pol.
– I co?
– No właśnie. Więc ruszamy i od razu widzę, że z żołnierzami jest coś nie tak. Pierwszego wieczora rozbijają obóz i żaden z nich się nie śmieje. Żaden nie żartuje. Tylko siedzą w milczeniu. Obaj dobrze wiemy, że w Nieszczęściu nie ma się z czego śmiać, ale wiesz, co najbardziej dało mi do myślenia? Nie byli też przestraszeni.
– Byli doświadczeni?
– Tacy powinni się najbardziej bać. Tylko idiota nie lęka się Nieszczęścia. – Ost wypowiedział tę nazwę ostrożnie, jakby trzymał chwiejącą się świecę nad miską z wybuchowym proszkiem. W tym słowie nie ma mocy, ale tylko głupiec je lekceważy.
– To prawda.
– No więc docieramy do Doliny Tivena i zastajemy tam roboli. Przypadam do ziemi, przekonany, że natrafiliśmy na jakiś wariacko daleki patrol, ale Przędzarze nie atakują ich swoją magią, nawet gdy okazuje się, że na dole jest Uroczy. Na pewno się nie pomyliłem, chociaż był przemieniony w robola, a tego jeszcze nie widziałem. Miał pysk jak ryba, ale to niewątpliwie był Uroczy. Kurwa, nawet miał ogon, wyobrażasz sobie? W każdym razie Przędzarze schodzą i zaczynają z nim rozmawiać. Potem mówią, że wracamy. To wszystko. Po prostu z nim pogadali i ruszyliśmy z powrotem.
Nie licząc Królów Głębi, którym służą, nie ma istot bardziej pragnących zniszczenia ludzi niż Uroczy. Wystarczy o nich wspomnieć, by większość żołnierzy sięgnęła po amulet. Uroczy władają mocą, która znacznie przekracza możliwości naszych czarowników i stanowi dar od ich straszliwych panów.
– Kim oni byli? – spytałem.
– Nie wiem. – Ost wypowiedział te słowa powoli, jakbym przegapił ten fakt. – Podali mi fałszywe przezwiska. Błękit, Pika, Śniady – czasami sami zapominali, jak mają się do siebie zwracać. Nie próbowali niczego wyjaśniać, tylko powtarzali, że po powrocie do Łańcucha czeka na mnie więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek zdołam wydać. Mówili o tym zdecydowanie za często. Ale wiedziałem, że po tym, co zobaczyłem, nie zostawią mnie przy życiu. Czekali tylko, aż doprowadzę ich do murów. Byłem im potrzebny wyłącznie jako nawigator. Dlatego porzuciłem ich o jeden dzień drogi od miasta. Zostawiłem na śmierć. Może rzeczywiście tam zgniją. Ale rzadko miewam takie szczęście.
– Więc nie możesz mi powiedzieć, kim byli ci tajemniczy ludzie?
– Nie, ale jeśli wrócą, mogę ci ich pokazać. Nie ma aż tak wielu Przędzarzy. – Ost zadrżał. – Tylko że jeśli wsypię ich szefa, on mnie dorwie. Okazywali jakiekolwiek emocje tylko wtedy, gdy o nim wspominali. Przerażał ich, nie miałem co do tego wątpliwości. A każdy, kto może przerazić Przędzarza, budzi lęk także we mnie. Jestem chodzącym trupem, Galharrow.
– Ciekawi mnie więc, dlaczego nie uciekłeś.
– Ależ ucieknę, możesz mi wierzyć – odrzekł Ost. Zaciągnął się cygarem i zakaszlał, gdy niechcący połknął nieco popiołu. – Jak najszybciej i jak najdalej. Może nawet mi się uda, kto wie? W końcu zdołałem przetrwać aż do tej pory. – Znów kilkakrotnie nerwowo zaciągnął się cygarem. Bał się nawet o tym mówić.
– Więc kto jest ich szefem?
– Obiecaj, że pomożesz Pol. Wtedy podam ci nazwisko – odparł. Dym z cygara unosił się między nami, odbijając fos-światło i połyskując jak olej.
– Mogę wykorzystać kilka dojść i wsadzić twoją córkę i jej dziecko na pokład okrętu płynącego do którejś z zachodnich kolonii. Oni ciągle dopominają się o kobiety. Jeśli twoje informacje się potwierdzą, masz moje słowo, że jej pomogę.
Cieszę się, że w jego ostatnich chwilach mogłem mu chociaż trochę ulżyć. Sprawiał wrażenie wdzięcznego, chociaż wciąż nienawidził mnie za to, że zabiłem Torola Mancona.
Nagle brzuch Osta wybuchł. Kawałki wnętrzności i kości zbryzgały pokład. Dopiero po chwili zorientowałem się, że ktoś do niego strzelił. Rzeka krwi i zmiażdżonych organów wypływała z jego ciała, gdy zataczał się po pokładzie. Popatrzył na mnie, a po chwili błysk po mojej lewej stronie zapowiedział kolejny strzał. To nie był rozbłysk zamka lontowego, ale coś innego, coś błękitno-złotego, czemu towarzyszył jakby huk pioruna.Między żebrami Osta, który padł na kolana z szeroko otwartymi ustami i oczami, pojawił się drugi otwór.
Zapiekła mnie draśnięta ręka. Ten strzał był przeznaczony dla mnie.
Zobaczyłem, że się zbliżają, gdy Ost bezwładnie osunął się na deski. Dwaj mężczyźni na północnym brzegu, kolejny na południu. Dwaj mieli rusznice, a trzeci jakąś broń palną o długiej srebrnej lufie. Wycelował we mnie.
Ogarnął mnie bitewny szał.
Rzuciłem się między skrzynie z owocami. Huknęła rusznica i obsypały mnie drzazgi oraz kawałki zmiażdżonych cytrusów. Dranie zdołali mnie otoczyć. Sięgnąłem pod płaszcz i wyjąłem dwa naładowane i odbezpieczone pistolety skałkowe.
Usłyszałem głosy zbliżających się zabójców i zaryzykowałem spojrzenie. Mieli proste maski z płóciennych worków z wyciętymi otworami na oczy. Nosili przydziałowe wojskowe płaszcze, ale ta srebrna broń nie była typowa. To była rusznica błyskowa, ręczne działo fosowe, dawno zastąpione przez broń lontową. Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś zobaczę taki sprzęt. Wojsko nie używało rusznic błyskowych od pięćdziesięciu lat. Co to za ludzie? Wystarczył rzut oka na Osta, aby upewnić się, że od niego niczego się już nie dowiem.
Byłem samotny i okrążony. Trzej uzbrojeni zabójcy zbliżali się, aby mnie wykończyć.
Nierówna walka.
Głosy. Trudno było je zrozumieć przez worki tłumiące dźwięk. Spróbowałem ruszyć w stronę kajut, ale wtedy rusznica błyskowa ponownie ryknęła i obsypały mnie kawałki roztrzaskanej skrzyni. Zostałem na miejscu.
– Jestem Ryhalt Galharrow, kapitan Czarnoskrzydłych! – wrzasnąłem. – Rzućcie broń i poddajcie się, w przeciwnym razie zgodnie z prawem miejskim będziecie mieli przejebane.
Znów usłyszałem przytłumione głosy, ale wyglądało na to, że napastnicy nie zamierzają ustąpić.
– Poddaj się, a cię oszczędzimy – odpowiedział jeden z mężczyzn. Miał beznamiętny głos.
Nie mogłem przeskoczyć na brzeg. Po obu stronach czekali na mnie wrogowie, a kiedy nie mam brzucha pełnego taniego piwa i jeszcze tańszego wina, stanowię duży i powolny cel. Nie miałem szans przetrwać także ucieczki ulicą, jeśli którykolwiek z nich choć trochę znał się na strzelaniu. Czas również mi nie sprzyjał, a kiedy tylko któryś z nich weźmie mnie na cel, będzie po mnie. Przemyślałem swoją sytuację i zdecydowałem się na jedyną pozostałą możliwość. Kucnąłem i policzyłem do trzech. Teraz.
Uniosłem pistolety i wypaliłem w obu kierunkach, a następnie odrzuciłem broń i puściłem się biegiem ku relingowi. Rusznica błyskowa odpowiedziała ogniem.Zamierzałem wykonać elegancki skok na główkę, ale tylko runąłem na brzuch do cuchnącego kanału. Przebiłem calową warstwę gumiastego gówna pływającego na powierzchni i zniknąłem w ciemnych odmętach.
Uderzenie zimna przypominało cios młotem w pierś. Woda była lodowata jak najmroźniejsza zima i całkowicie czarna. Zanurzyłem się z płucami pełnymi powietrza, ale gdy tylko wpadłem w ten zimny mrok, wiedziałem, że to nie wystarczy. Zacząłem wierzgać, próbując się okręcić, ale już po chwili nie miałem pojęcia, w którą stronę jestem zwrócony. Woda była nieco zbyt lepka, jak sos z gnijących trupów roboli naznaczony echami zepsutej magii.
Gdzie jest powierzchnia? Otworzyłem oczy, ale od razu zapiekły mnie od brudnej wody, więc zacisnąłem powieki, mocno wierzgnąłem nogami i pomyślałem: „Kurwa, Duchy Miłosierdzia, nie chcę, kurwa, tak niegodnie zdechnąć”. Uderzyłem o coś głową, może o barkę, może o brzeg. To coś pojawiło się na chwilę, ale zaraz zniknęło, gdy zacząłem się rozpaczliwie miotać.
Powietrze. Nie myślisz o nim, dopóki ci go nie zabraknie. Wtedy jesteś gotowy oddać wszystko, co posiadasz, za jeden oddech. Moja klatka piersiowa wrzeszczała do mnie i nie mogłem jej za to winić.
Otaczało mnie zimno. Ciężar wody ciągnął mnie w dół.
Ślepy, osłabiony, pewny, że ustrzelą mnie, gdy tylko wynurzę się na nocne powietrze, zobaczyłem światełka, które tańczyły za moimi zamkniętymi powiekami. Natrafiłem stopą na coś twardego i przestałem dbać o to, czy mnie zastrzelą. Wszystko było lepsze od utopienia się w tej skażonej brei.
Odepchnąłem się i zderzyłem z twardą, płaską powierzchnią. Nie znalazłem powietrza, ale nie było to także dno kanału. Byłem pod czymś uwięziony. Pod barką. Moje płuca skręcały się, walcząc o to, bym nie stracił przytomności. Moja pierś się zapadała, obolałe żebra groziły implozją, haniebną bezgłośną śmiercią z dala od wzroku ludzi i duchów.
Moja dłoń złapała jakąś krawędź. Odruchowo uderzyłem pięścią, przebijając się przez warstwę syfu do świeżego powietrza.
Wynurzyłem się na powierzchnię i z wdzięcznością boleśnie odetchnąłem.
Jeszcze nie umarłem.
Znajdowałem się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Słabe światło obramowywało zamknięte drzwi. Piekły mnie oczy, zepsuta magia, która wyciekła z trupów roboli, paliła jak wapno. Czułem w gardle Nieszczęście, które smakowało chorobą, solą i cierpieniem. Oszołomiony, unosiłem się na powierzchni w wąskim otworze. Dopiero po chwili zrozumiałem, że jakimś sposobem przedostałem się pod barkę i szczęśliwym trafem wpłynąłem przez toaletę do jednej z kajut. Poprzedni właściciel był zbyt dobrze wychowany, aby srać za burtę jak każdy rozsądny człowiek. Jeszcze nigdy nie byłem tak uradowany, że tkwię po szyję w gównie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.