Читать книгу Niezrównane przygody Hansa Pfaalla - Эдгар Аллан По - Страница 4

NIEZRÓWNANE PRZYGODY HANSA PFAALLA.

Оглавление

Według ostatnich wiadomości z Rotterdamu, miasto znajduje się w stanie wysokiego filozoficznego podniecenia. Istotnie, zdarzyły się tam rzeczy natury tak niezwykłej, tak — tak całkowicie w rozdźwięku z ustalonemi opiniami — iż nie wątpię, że niebawem cała Europa podlegnie wzburzeniu, że rozum i astronomia staną do siebie w silnym antagonizmie.

Zdaje się, że dnia — miesiąca — (nie znam dokładnie daty), wielki tłum ludu, w celach bliżej nieznanych, zgromadził się na wielkim placu giełdy, w zamożnem mieście Rotterdamie. Był to ciepły dzień — nawet niezwykle ciepły w tej porze roku — w powietrzu nie było najlżejszego przewiewu, to też tłum nie gniewał się na przelotny, krótkotrwały deszcz, spadający z wielkich białych mas chmur, obficie rozsianych po mokrem sklepieniu nieba. Pomimo to, około południa lekkie poruszenie powstało wśród zgromadzenia; dziesięć tysięcy języków zaczęło pracować, a w chwilę potem dziesięć tysięcy twarzy skierowało się w stronę nieba, dziesięć tysięcy fajek wysunęło się z pomiędzy dziesięciu tysięcy ust i okrzyk, który można porównać jedynie do łoskotu Niagary, rozległ się długi, głośny i gniewny, przez całe miasto i przez wszystkie okolice Rotterdamu.

Przyczyna tego hałasu stała się wkrótce dostatecznie jasna. Z poza olbrzymiej masy jednej z tych ostro zarysowanych chmur, o których wyżej była mowa, zaczęła się powoli wysuwać na otwarte pole błękitne dziwaczna, pozornie stała substancya, tak osobliwie ukształtowana, tak kapryśnie i fantastycznie sformowana, że gromada dzielnych mieszczan, stojących z rozwartemi ustami, nie mogła zjawiska w żaden sposób zrozumieć, ani też dość mu się nadziwić. Cóż to bowiem być mogło? W imię wszystkich czartów rotterdamskich, cóż to zjawisko mogło oznaczać lub wróżyć? Nikt nie wiedział, nikt nie mógł sobie wyobrazić; nikt, nawet burmistrz, Mynheer Superbus von Underduk, — nie umiał wyjaśnić tajemnicy; i tak, skoro już nic rozsądniejszego nie można było zrobić, wszyscy co do jednego ujęli napowrót fajki w usta, a utkwiwszy oczy w zjawisko, pykali, chodzili bez celu i pokrząkiwali znacząco, poczem znowu puszczali kłęby dymu.

Tymczasem atoli, coraz niżej w kierunku miłego miasteczka opuszczał się przedmiot tak wielkiej ciekawości, i przyczyna tak ogromnej ilości dymu. W kilka minut zbliżył się dostatecznie na to, aby go można dokładnie rozpoznać. Przedmiot ten zdawał się być — nie! on był niezawodnie rodzajem balonu; ale bez wątpienia takiego balonu nie widziano jeszcze w Rotterdamie. Bo któż, niech wolno będzie zapytać, słyszał kiedykolwiek o balonie, sporządzonym całkowicie z brudnych dzienników? Ani jeden człowiek w Holandyi bez wątpienia; a jednakże tu pod samymi nosami narodu, albo raczej w pewnej odległości ponad nosami zgromadzonych, znajdował się właśnie omawiany przedmiot, zbudowany, o czem wiem na podstawie najpewniejszych wiadomości, z materyału, którego nikt poprzednio nie używał do podobnego celu. Była to niesłychana obraza dobrego gustu mieszczan rotterdamskich. Co się zaś tyczy kształtu, owego zjawiska, to był on jeszcze naganniejszy, bo przedstawiał olbrzymią czapkę błazeńską, odwróconą do góry nogami. Podobieństwo to wcale się nie zmniejszyło, gdy po bliższem rozpatrzeniu, tłum ujrzał ogromny kutas, zwieszający się z wierzchołka, wkoło zaś górnego rąbka, czyli podstawy stożka, mnóstwo drobnych instrumentów, przypominających dzwonki owcze, które ustawicznie się poruszały i wydzwaniały melodyę pieśni »Betti Martin«. Ale nie dość na tem. Zawieszony na niebieskich wstążkach przy końcu tej fantastycznej maszyny, zwisał, niby kosz balonu, ogromnych rozmiarów bobrowy kapelusz, z niezmiernie szerokim rondem i nawpół sferyczną głową o czarnej wstążce ze srebrną sprzączką. Rzecz dziwna, że wielu mieszkańców Rotterdamu przysięgało na to, iż tenże sam kapelusz widzieli już niejednokrotnie; istotnie całe zgromadzenie zdawało się patrzeć, jak na znany sobie przedmiot; pewna zaś kobieta, nazwiskiem Grettel Pfaall, wydała okrzyk radosnego zdziwienia, i oświadczyła, że był to kapelusz jej poczciwego i dobrego małżonka. Okoliczność ta zasługiwała na tem większą uwagę, że Pfaall z trzema towarzyszami faktycznie zniknął z Rotterdamu przed pięciu laty nagle i w sposób niewytłómaczony aż do dnia, kiedy pojawił się balon, wszelkie usiłowania zasiągnienia o nich jakiejś wiadomości, spełzły na niczem. Kości jakieś, uważane za kości ludzkie, zmieszane z pewną ilością dziwacznie wyglądającego śmiecia, zostały niedawno odkryte w odległym zaułku wschodniej części miasta; niektórzy ludzie przypuszczali nawet, że w miejscu tem szpetne popełniono morderstwo, którego ofiarami według wszelkiego prawdopodobieństwa, byli Hans Pfaall i jego towarzysze. — Ale wracajmy do rozpoczętego opowiadania.

Balon (gdyż nie było to co innego) opuścił się obecnie na wysokość stu stóp od ziemi, dozwalając zebranemu tłumowi przyjrzeć się dokładnie powietrznemu pasażerowi. Był to zaiste bardzo osobliwy okaz. Nie mógł mieć więcej — niż dwie stopy wysokości; wysokość ta jednakże, jakkolwiek nieznaczna, byłaby całkowicie wystarczyła do zaburzenia jego równowagi i wyrzucenia go z kosza balonu, gdyby nie balustrada, sięgająca do piersi, a przymocowana sznurami do balonu. Ciało małego człowieczka było więcej niż proporcyonalnie szerokie, nadając całej postaci okrągłość wysoce komiczną. Stóp jego, oczywiście, nie można było wcale widzieć. Dłonie były niesłychanie duże. Siwe włosy były w tyle głowy zebrane w queue. Nos jego był zdumiewająco długi, krzywy i czerwony; broda i policzki, chociaż pomarszczone wiekiem, były szerokie, rozdęte i niemal że podwójne; ale co się tycze uszu, to nie można było odkryć nawet ich śladu na którejkolwiek części głowy. Dziwny ten mały pan był ubrany w luźny surdut z błękitnej satyny, w takie same spodeńki po kolana, opatrzone srebrnemi sprzączkami. Kamizelka była zrobiona z jakiejś jasnej, żółtej materyi; na jednej stronie głowy spoczywała z fantazyą nałożona biała czapka taffetowa; dopełniając stroju, krwawoczerwona chusta jedwabna opasywała szyję i opadała na piersi, w formie olbrzymiej, fantastycznej kokardy.

Opuściwszy się, jak już powiedziałem powyżej, na odległość stu stóp od powierzchni ziemi, mały staruszek dostał nagle paroksyzmu drżenia i objawiał wyraźną niechęć do większego zbliżenia się ku terra firma. Wysypawszy więc pewną ilość piasku z płóciennego worka, który mógł dźwignąć z wielkim tylko wysiłkiem, zatrzymał się natychmiast i pozostał na jednem miejscu. Potem pospiesznie i z wyraźnem wzruszeniem zaczął wyciągać z bocznej kieszeni surduta ogromny marokowy pugilares. Ważył go podejrzliwie w swej dłoni; przyglądał mu się z wyrazem niesłychanego zdumienia i dziwił się wyraźnie jego ciężarowi. W końcu otworzył ów pugilares, a wydobywszy zeń ogromny list, zapieczętowany czerwonym lakiem i związany starannie czerwoną wstążką, opuścił go na ziemię tak, że upadł właśnie u stóp burmistrza Superba van Underduk. Jego Ekscelencya pochylił się dla podjęcia go, ale aeronauta ustawicznie jeszcze zaniepokojony i nie mając wyraźnie zamiaru pozostawać dłużej w Rotterdamie, zaczął natychmiast czynić przygotowania do odjazdu; a ponieważ musiał wyrzucić część balastu, aby módz znowu wznieść się w górę, przeto pół tuzina worków, które wyrzucił jeden po drugim bez poprzedniego ich wypróżnienia, spadły w sposób jaknajfatalniejszy na grzbiet burmistrza i stoczyły się po nim pół tuzina razy w oczach wszystkich mieszkańców Rotterdamu. Nie należy atoli przypuszczać, że wielki Underduk zniósł tę impertynencyę ze strony małego staruszka całkiem bezkarnie. Powiadają, że przeciwnie, podczas całego procesu staczania się worków po plecach, burmistrz wypuścił nie mniej niż pół tuzina wyraźnych i gwałtownych kłębów dymu ze swej fajki, którą trzymał cały ten czas wszystkiemi siłami swemi i którą zamierza dzierżyć mocno (przy Boskiej pomocy) aż do dnia swego zgonu.

Tymczasem balon wzniósł się na podobieństwo skowronka i ulatując wysoko ponad miastem wsunął się w końcu spokojnie poza chmurę podobną do tej, z poza której w taki dziwaczny sposób się wyłonił i tak zginął na zawsze z przed zdumionych oczu poczciwych obywateli Rotterdamu.

Obecnie cała uwaga została skierowana na list, którego zejście na ziemię razem z towarzyszącemi okolicznościami, okazało się tak fatalne dla osoby jakoteż osobistej godności jego Ekscelencyi, van Underduka.

Funkcyonaryusz ten jednakże, nie zaniechał podczas kolistych ruchów listu, pomyśleć o zapewnieniu sobie jego posiadania; list dostał się w najodpowiedniejsze ręce, będąc istotnie zaadresowanym do burmistrza jakoteż profesora Rubachuba, jako prezydenta i wiceprezydenta Rotterdamskiego kollegium astronomicznego, wskutek tego dygnitarze otworzyli kopertę na miejscu i znaleźli taką oto nadzwyczajną i doprawdy niezmiernie poważną treść.

Do Ekscelencyi van Underduka i Rubachuba, Prezydenta i Wiceprezydenta państwowego Kollegium astronomicznego w Rotterdamie.

Wasze Ekscelencye zdołają może przypomnieć sobie skromnego rzemieślnika, nazwiskiem Hans Pfaall, który zajmował się naprawianiem mieszków i który razem z trzema innymi zniknął z Rotterdamu około pięciu lat temu, w sposób całkiem niewytłumaczony. Jeżeli atoli podoba się tak Waszym Ekscelencyom, to autor tego listu, jest tymże właśnie Hansem Pfaallem. Wiadomo większości moich współobywateli, że przez przeciąg czterdziestu lat zajmowałem mały kwadratowy ceglany budynek u wejścia do alei zwanej Sauerkraut, gdzie mieszkałem właśnie w czasie mojego zniknięcia z ziemi.

Moi przodkowie mieszkali tam również od niepamiętnych czasów — a tak oni, jak i ja sam, zajmowali się szanowną i dochodną zaiste profesyą naprawiania miechów, bo, mówiąc prawdę, aż do ostatnich czasów, kiedy to głowy wszystkich ludzi zaczęły zajmować się chciwie polityką, nie było w Rotterdamie lepszego rzemiosła nad to, które było moją specyalnością. Kredyt był dobry, pracy nigdy nie brakowało, nie zbywało nigdy ani na pieniądzach, ani na dobrej woli. Ale wkrótce zaczęliśmy odczuwać skutki swobody, długich mów, radykalizmu i tym podobnych rzeczy. Ludzie, którzy byli przedtem najlepszymi klijentami w świecie, nie mieli potem ani chwili czasu pomyślenia o nas, bo musieli czytać o rewolucyach i dotrzymać kroku pochodowi ludzkości. Gdy ogień potrzebował rozdmuchania, można było tego łatwo dokonać przy pomocy gazety; a kiedy rząd stracił na sile i znaczeniu, skóra i żelazo zyskały w tymże samym stosunku na trwałości — bo w bardzo krótkim przeciągu czasu nie było w całym Rotterdamie ani jednego miecha, któryby potrzebował jednego ściega, albo jednego uderzenia młotkiem. Ten stan rzeczy był nie do zniesienia. W krótkim czasie zubożałem zupełnie, a mając do utrzymania żonę i dzieci, nie mogłem wkrótce udźwignąć walących się na mnie ciężarów, wskutek czego całe godziny spędzałem na rozmyślaniach, w jaki sposób odebrać sobie najłatwiej życie. Tymczasem wierzyciele zostawili mi niewiele czasu na kontemplacye. Dom mój był dosłownie otoczony od rana do wieczora. Szczególniej trzech jegomościów dręczyło mnie w sposób nieznośny, kręcąc się ustawicznie pod memi drzwiami i grożąc mi prawem. Tym trzem poprzysiągłem najstraszniejszą zemstę, gdybym kiedykolwiek mógł ich dostać w swoje łapy; i zdaje mi się, że nic oprócz przyjemności tej nadziei nie wstrzymywało mnie od natychmiastowego zrealizowania moich planów samobójstwa, że za rzecz najlepszą uważałem ukrycie i stłumienie gniewu, oraz karmienie ich obietnicami i słodkiemi słówkami, aż dopóki fortuna nie nastręczyłaby sposobności do zemsty.

Pewnego dnia, zdążywszy wymknąć się im i czując się więcej niż zwykle przygnębiony, włóczyłem się długi czas po najobskurniejszych ulicach bez żadnego celu, aż w końcu potknąłem się o róg kramiku z książkami. Widząc w pobliżu krzesło dla użytku kupujących, rzuciłem się w nie z zaciekłością i sam nie wiedząc dlaczego, otworzyłem pierwszą książkę, która mi wpadła w ręce. Był to mały traktat o spekulatywnej astronomii, pisany przez prof. Enke z Berlina, albo też przez jakiegoś Francuza o podobnem nazwisku. Ponieważ miałem nieco wiadomości o tym przedmiocie, przeto z każdą chwilą coraz bardziej zagłębiałem się w treść książki, przeczytując ją po dwakroć, nim odzyskałem świadomość tego, co się wokoło mnie dzieje. Tymczasem zaczęło się ściemniać i ja wskutek tego pomyślałem o powrocie do domu. Ale traktaty w połączeniu z odkryciem z dziedziny pneumatyki czyli nauki o powietrzu, zakumunikowanem mi niedawno w wielkim sekrecie przez kuzyna w Nancy, uczyniły na mym umyśle niezatarte wrażenie i kiedy wlokłem się przez ciemne ulice, rozważałem starannie w pamięci nieco dzikie i miejscami niezrozumiałe rozumowanie pisarza. Były tam pewne ustępy, które podziałały na moją wyobraźnię w niezwykły sposób. Czem dłużej rozmyślałem nad nimi, tem bardziej wzrastało we mnie zainteresowanie rzeczą, jakie się we mnie zbudziło. Ograniczony charakter mego wykształcenia w ogólności, a zwłaszcza nieświadomość na punkcie filozofii przyrody, dalekie od tego, aby mi podsunąć myśl, że sam nie zrozumiem tego, co czytałem, albo że powinienem odnosić się krytycznie do tych wszystkich nieokreślonych idei, jakie zrodziły się w mojej głowie, służyły raczej za dalszą podnietę dla mej pobudzonej wyobraźni: i byłem dostatecznie próżny, albo dostatecznie rozsądny, aby wątpić, czy te nieociosane idee, które powstają w źle zrównoważonych umysłach i mają wszystkie pozory rzeczywistości, nie mogą czasami posiadać także całej potęgi rzeczywistości w połączeniu z innemi istotnemi własnościami instynktu czy intuicyi.

Było już późno, kiedy wróciłem do domu, to też udałem się w tej chwili na spoczynek. Umysł mój atoli, zanadto był podniecony, abym mógł zasnąć, to też całą noc spędziłem pogrążony w medytacyi. Wstawszy rano bardzo wcześnie, podążyłem skwapliwie do kramiku księgarza i zużyłem cały skromny zapas gotówki, jaki posiadałem, na kupno kilku książek, traktujących o mechanice i praktycznej astronomii. Wróciwszy bezpiecznie z książkami do domu, poświęciłem każdą wolną chwilę pilnemu ich czytaniu i wkrótce uczyniłem takie postępy w studyach swoich, jakie mojem zdaniem zupełnie wystarczyły do przeprowadzenia pewnego planu, który mi podszepnął czart albo mój lepszy geniusz. W przerwach tego peryodu czyniłem wszelkie możliwe usiłowania w celu przejednania moich dłużników, którzy mnie tak dręczyli. Starania moje zostały uwieńczone pomyślnym skutkiem w części dlatego, że sprzedałem meble dla zaspokojenia chociaż połowy ich pretensyi, a w części dlatego, że resztę przyrzekłem zapłacić po zrealizowaniu małego projektu, o którym powiedziałem im i w imię którego prosiłem ich o pomoc. W ten sposób (byli bowiem kompletnymi ignorantami) przyszło mi z łatwością pozyskać ich dla swoich planów.

Kiedy stosunki tak się ułożyły, zdołałem przy pomocy mojej żony, z zachowaniem największego sekretu i ostrożności, pozbyć się reszty pozostałej własności, jakoteż pożyczyć w małych kwotach pod rozmaitymi pozorami i bez rozważenia (wstyd mi się przyznać) możności zwrócenia długu w przyszłości, wcale znaczną ilość gotówki. Przy pomocy środków tak narastających zacząłem w odstępach czasu nabywać batyst, bardzo delikatny, w kawałkach po dwanaście metrów każdy, szpagat, mnóstwo pokostu kauczukowego, duży i głęboki kosz wiklinowy, specyalnie obstalowany; jakoteż kilka innych przedmiotów potrzebnych do skonstruowania i wyekwipowania balonu niezwykle dużych rozmiarów, który poleciłem swej żonie zrobić w czasie możliwie najkrótszym, dając wszelkie informacye odnośne do metody jego wykonania. Tymczasem ze szpagatu zrobiłem siatkę wystarczających rozmiarów; zaopatrzyłem pętlą i potrzebnymi sznurami, zakupiłem liczne instrumenty oraz materyały dla eksperymentowania w wyższych regionach wyższej atmosfery. Potem w nocy przeniosłem do odległej okolicy na wschód od Rotterdamu pięć żelazem okutych baryłek, zawierających około pięćdziesięciu kwart każda i jedne znaczniejszych rozmiarów, sześć rur, o trzech calach średnicy, odpowiednio uformowanych, długich na dziesięć stóp, pewną ilość szczególniejszej metalicznej substancji, albo semi-metalu, którego nazwiska nie wymienię, oraz tuzin butli bardzo pospolitego kwasu. Gaz wytwarzający się z tych materyałów nie był jeszcze przez nikogo otrzymany oprócz mnie samego albo co najmniej nigdy jeszcze nie został zastosowany do podobnego celu. Tyle jeno mogę tutaj powiedzieć, że jest to składnik azotu, uważanego tak dawno za pierwiastek i że gęstość jego jest około 374 mniejsza od gęstości wodoru. Gaz ten nie ma smaku, ale nie jest bezwonny, czysty pali się zielonawym płomieniem i działa trująco na organizmy życiem obdarzone. Nie czyniłbym żadnego sekretu z całej rzeczy, gdyby nie to, że jest on własnością, jak poprzednio wspomniałem, pewnego obywatela w Nantes we Francyi, który mi go udzielił pod warunkiem dochowania tajemnicy, tenże sam człowiek zapoznał mnie, wcale nie znając moich zamiarów, ze sposobem konstruowania balonów z błony pewnego zwierzęcia, przez którą uchodzenie gazu było prawie niemożebnością. Znalazłem atoli tę błonę za kosztowną, a ostatecznie pewny nie byłem, czy batyst z pokryciem kauczukowem nie będzie równie dobry. Wspominam o tej okoliczności, ponieważ uważam za rzecz możliwą, że wspomniane indywiduum zechce spróbować wznieść się balonem przy pomocy nowego gazu i materyału, o którym właśnie mówiłem i nie chcę pozbawiać go zaszczytu bardzo osobliwego wynalazku.

Na miejscu, które każda z mniejszych baryłek miała zajmować podczas nadymania balonu, wykopałem małą dziurę, wszystkie dziury utworzyły w ten sposób koło o średnicy dwudziestu pięciu stóp. W środku tego koła, który był przeznaczony na baryłkę największą, wydłubałem dziurę znaczniejszej głębokości.

W każdej z pięciu mniejszych dziur umieściłem pięćdziesięcio-funtowy nabój, a w tę większą baryłkę, sto pięćdziesiąt funtów prochu armatniego. Zarówno naboje jak i baryłkę połączyłem we właściwy sposób z nakrytymi przewodami, a doprowadziwszy do jednego z nabojów cztery stopy długi lont, nakryłem dziurę, umieściłem baryłkę ponad nią, pozostawiając drugi koniec lontu wolny na cal, tak, że go łatwo widzieć było można. Potem wypełniłem pozostałe dziury, oraz poumieszczałem baryłki w miejscach ich przeznaczenia.

Obok przedmiotów powyżej przytoczonych przytransportowałem do składu i tam ukryłem, jeden z patentów Grimma, ulepszający przyrząd do zgęszczania powietrza atmosferycznego. Znalazłem atoli, że maszyna ta wymagała znaczniejszej zmiany, zanim można ją było zastosować do celów, do których użyć jej zamierzałem. Przy ciężkiej pracy i niezachwianej wytrwałości, wszystkie moje przygotowania zostały uwieńczone pomyślnym skutkiem. Balon wkrótce został wykończony. Zawierał więcej niż czterdzieści tysięcy sześciennych stóp gazu, to też sądziłem, że uniesie mnie z łatwością razem z mymi przyrządami, a nawet jeżeli zdołam postąpić ekonomicznie, razem z siedmdziesięciu funtami balastu. Pokryłem go trzema warstwami werniksu, przyczem użyty gatunek muślinu, okazał się tak dobrym jak jedwab, będąc tak samo mocnym, a o wiele tańszym.

Gdy wszystko było już gotowe, wydobyłem od żony przysięgę na zachowanie tajemnicy odnośnie do moich wszystkich czynów począwszy od wizyty u kramarza książek, przyrzekając ze swej strony powrócić jak będzie można najwcześniej, zostawiłem jej wszystkie pieniądze jakie jeszcze miałem i pożegnałem się z nią. Nie obawiałem się o nią wcale. Była ona bowiem dzielną niewiastą i mogła iść przez świat bez mojej pomocy. Prawdę mówiąc, to zawsze patrzyła na mnie jak na próżniaka i niedołęgę, budującego zamki na lodzie i rada była pozbyć się mnie. Była to ciemna noc, gdym się z nią rozstał i gdyśmy przy pomocy trzech wierzycieli, co tyle ponieśli trudów, zanieśli balon krętą drogą do miejsca, gdzie inne artykuły były złożone. Tam znaleźliśmy wszystko w porządku, a ja zabrałem się natychmiast do rzeczy.

Był to pierwszy kwietnia. Noc, jak powiedziałem poprzednio, była ciemna; na niebie nie było ani gwiazdki; drobny deszcz, padający z przerwami, był nam nie na rękę. Lecz główna moja troska odnosiła się do balonu, który pomimo pokrycia werniksem zaczął przybierać na wadze pod wpływem wilgoci, a i proch mógł zamoknąć. To też kazałem swym trzem pomocnikom pracować bardzo usilnie nad ubijaniem lochu wokół baryłki środkowej i nad mieszaniem kwasów w pozostałych. Ale mimo wszystko nie ustali naprzykrzać mi się pytaniami, co do celu tych przyrządów i wyrażali niezadowolenie z powodu ciężkiej pracy, której ich poddałem. Mówili, że trudno im pojąć, co dobrego może wyniknąć z ich przemoknięcia nawskróś, jedynie dla wzięcia udziału w tych strasznych czarach. Zacząłem się niepokoić, to też pracowałem z całych sił; zdaje mi się, iż ci idjoci myśleli, że wszedłem w układ z djabłem i że to, co robię, nie jest niczem lepszem, niż sztuczką szatańską. Obawiałem się tedy, aby mnie całkiem nie opuścili. Udało mi się atoli uspokoić ich przyrzeczeniami zapłaty wszystkich długów w całości, jak skoro tylko uda mi się ukończyć to przedsięwzięcie. Słowa moje interpretowali oczywiście na swój własny sposób, wyobrażając sobie, że w każdym razie przyjdę do posiadania znacznej ilości gotówki; a jeżelibym im tylko zapłacił wszystko, com był winien i może coś jeszcze ponadto, w uznaniu ich zasług, to obojętnem dla nich było, co się stanie z moją duszą albo mojem ciałem.

W cztery i pół godziny balon zapełnił się dostatecznie. Przytwierdziłem więc kosz i umieściłem w nim wszystkie swoje przyrządy; teleskop, barometr z ważnemi zmianami, termometr, elektrometr, kompas, igłę magnetyczną, sekundnik, dzwon, tubę do mówienia itd. itd. — Także kulę szklaną z wypompowanem powietrzem, zamkniętą starannie korkiem — nie zapomniałem też o przyrządzie kondenzacyjnym, o nierozpuszczonym kleju, o lasce laku, znacznej ilości wody oraz innych zapasów, jak pekelfleisz, który mało zabiera miejsca, a wiele dostarcza pokarmu, zabrałem też ze sobą parę gołębi i kota.

W ten sposób doczekaliśmy się niemal brzasku dnia, to też czas już był na wyruszenie w drogę. Rzucając zapalone cygaro na ziemię, jakby przypadkiem, schyliłem się dla podjęcia go i zapalenia ukradkiem wystającego lontu. Manewr mój uszedł uwagi trzech moich towarzyszy; wskoczywszy do kosza przeciąłem jedyny powróz, który przytwierdzał mnie do ziemi, poczem wzniosłem się z niepojętą szybkością, unosząc bez trudu sto siedemdziesiąt pięć funtów balastu, którego mogłem mieć jeszcze drugą taką porcyę. Gdym opuszczał ziemię, barometr wskazywał trzydzieści cali, a termometr 19° Celsiusa.

Zaledwie wzniosłem się na wysokość pięćdziesięciu jardów, gdy rycząc i hucząc powstał za mną w straszliwy sposób, tak gwałtowny huragan ognia, żwiru, płonącego drzewa, rozpalonego metalu i poszarpanych ciał ludzkich, że serce we mnie zadrżało i upadłem na dno kosza drżąc na całem ciele. Pojąłem obecnie, że przesądziłem całą rzecz i że główne skutki eksplozyi miały dopiero nastąpić, istotnie w mniej niż sekundzie poczułem uderzenie krwi do głowy, a bezpośrednio potem wstrząśnienie, którego nigdy nie zapomnę i które zdawało się rozdzierać firmament na poły. Gdy potem miałem czas na refleksyę zrozumiałem, że nadzwyczajna siła eksplozyi, o ile to mnie dotyczyło, brała źródło w mojej sytuacyi bezpośrednio nad nią i na linii jej największego natężenia. W danej chwili myślałem jeno o ratowaniu życia. Balon skurczył się naprzód, potem rozdął gwałtownie, potem zaczął wirować z zawrotną szybkością, wreszcie zataczając się i potykając jak pijak, przerzucił mnie przez brzeg kosza, tak, że zawisłem w straszliwej wysokości głową na dół, a twarzą na zewnątrz i to na kawałku cienkiej linki około trzy stopy długiej, zwisającej przypadkiem przez szparę w dnie kosza; gdym wypadał lewa stopa opatrznościowo zaplątała się w nią — nie podobna, całkiem nie podobna — wyobrazić sobie rozpaczliwości mego położenia. Oddechałem konwulsyjnie — drżałem na całem ciele, jakby we febrze, czułem, że mi oczy na wierzch wychodzą — nudności mnie opanowały wreszcie, mdlejąc, straciłem przytomność.

Nie mogę powiedzieć, jak długo pozostawałem w takim stanie. Musiał to być jednakże spory przeciąg czasu, bo gdym częściowo odzyskał świadomość istnienia, zaczęło już dnieć, a balon wznosił się nad zwierciadłem oceanu; jak daleko oko mogło objąć granice horyzontu, nie było ani śladu ziemi. Przyszedłszy do przytomności nie doznawałem takiej agonii, jakby słusznie można było przypuszczać. Co prawda zimne rozważanie sytuacyi nie było bardzo pocieszające. Podniosłem do oczu obie ręce i dziwiłem się mocno, co mogło być przyczyną nabrzmienia żył i poczerwienia paznokci. Potem zbadałem troskliwie głowę, wstrząsając nią kilkakrotnie i przekonałem się, że nie jest większą od balonu, chociaż miałem takie wrażenie. Potem przeszukawszy kieszenie w spodniach. a znalazłszy je pustemi starałem się wytłumaczyć ich wypróżnienie, a nie mogąc tego uczynić, poczułem mocne udręczenie. Potem zacząłem doznawać jakiegoś niepokoju w lewej kostce, a wtedy zacząłem też mieć niejasne zrozumienie swego położenia. Ale co osobliwe, to fakt, że nie byłem ani zdziwiony, ani przerażony. Jeżeli doznałem jakiego wzruszenia, to było to chyba zadowolenie z tak sprytnego wyplątania się z dylematu, ani przez chwilę nie zwątpiłem w ostateczne wybawienie się z niemiłego położenia. Przez kilka chwil zanurzyłem się w najgłębszej medytacyi. Przypominam sobie, że często zaciskałem usta, że przykładałem wskazujący palec do boku nosa i czyniłem przeróżne gesty i grymasy, właściwe ludziom, co siedząc wygodnie w fotelu, rozważają rzeczy ważne lub zagmatwane. Zebrawszy myśli, jak mi się zdawało całkiem dostatecznie, założyłem ręce na plecy z wielką rozwagą i ostrożnością i odpiąłem wielką żelazną sprzączkę, należącą do paska mych pantalonów.

Sprzączka ta miała trzy zęby, które zardzewiawszy nieco z trudnością obracały się na osiach. Pomimo to doprowadziłem je po pewnym czasie do pozycyi pod kątem prostym do sprzączki, w której to pozycyi ku mojej radości pozostały. Chwyciwszy tak skomplikowany przyrząd w zęby, zacząłem rozwiązywać krawat. Musiałem odpocząć kilka razy, nim mi się udało dzieła dokonać; ale w końcu i to się stało. Do jednego końca krawata przywiązałem sprzączkę, drugi zaś koniec dla większego bezpieczeństwa obwinąłem wokoło ręki. Podniósłszy przy pomocy wielkiego wysiłku mięśniowego całe ciało w górę zdołałem za pierwszym razem zarzucić sprzączkę za brzeg kosza, w którym utkwiła.

Teraz ciało moje było pochylone ku bokowi kosza pod kątem blisko czterdziestu pięciu stopni; ale to wcale nie znaczy, że byłem jeno czterdzieści pięć stopni odchylony od linii pionowej. Bynajmniej, bo znajdowałem się prawie równolegle do płaszczyzny horyzontu; gdyż zmiana położenia jaką osiągnąłem, przechyliła znacznie spód kosza na zewnątrz mojej pozycyi, co groziło mi największem niebezpieczeństwem. Należy bowiem pamiętać, że gdybym wypadając z kosza zawisnął twarzą do balona zamiast na zewnątrz, co się stało rzeczywiście, albo gdyby lina, której uczepiłem się, zwisała przynajmniej przez górny brzeg zamiast przez szczelinę blisko dna kosza — łatwo pojąć, że w każdym z tych dwóch przypuszczalnych wypadków nie byłbym w stanie dokonać tyle nawet, ile dokonałem obecnie, a zdobycze moje byłyby nie doszły do potomności. Miałem więc wszelki powód do wdzięczności, chociaż w istocie byłem zanadto głupi jeszcze, żeby być czemkolwiek i wisiałem w tak szczególny sposób przynajmniej przez kwadrans, nie czyniąc żadnych dalszych wysiłków, znajdując się w stanie idyotycznego zadowolenia. Ale wreszcie to wszystko ustąpiło, poczem wyrodził się przestrach..................

Niezrównane przygody Hansa Pfaalla

Подняться наверх