Читать книгу Zwycięzcy bieguna - Edmund Jezierski - Страница 6
II.
Genjalny wynalazek.
ОглавлениеZa rogatkami miejskiemi, za opuszczonemi cegielniami, wśród nizkich domków kolonistów i otaczających ich ogrody parkanów, mknął wytworny samojazd, w którym zajmowali miejsca, oprócz palacza, Boniecki i Stańczak.
Zatrzymali się na chwilę, zapytując spotkanego po drodze człowieka, gdzie może się znajdować laboratorjum Jerlicza.
Ten spojrzał na nich ze zdziwieniem a nawet z pewnym przestrachem, i wskazawszy im ręką kierunek, czemprędzej poszedł dalej, jakby obawiając się czegoś.
Stanęli przed wysokim, z grubych, na czarno pomalowanych desek zbudowanym parkanem, zaopatrzonym u góry w gęste, ostro zakończone gwoździe. Brama i furta mocno okute żelazem, sprawiały wrażenie jakiejś niedostępnej fortecy.
— Ho, ho, nasz wynalazca musi tam kryć skarby nielada, kiedy się tak obwarował na wszystkie strony — zauważył Boniecki na widok siedziby Jerlicza.
Wysiedli z samochodu i zbliżywszy się do furtki, pociągnęli za wiszącą przy niej rączkę dzwonka.
Odpowiedzią było im głośne ujadanie całej sfory psów.
Czekali dość długo, aż wreszcie dał się słyszeć trzask jakiś, ukazał się w furtce otwór niewielki, błysnęło w nim oko i czyjś gruby głos spytał:
— A czego tam?
— Do pana Jerlicza — odrzekł Stańczak — proszę wpuścić.
— A kto taki? — zapytał znów tenże sam głos.
— Z Alei Ujazdowskich, proszę zameldować lub otworzyć furtkę — niecierpliwie zawołał Boniecki.
Długo jeszcze czekać musieli, aż wreszcie zazgrzytał klucz w zamku, otworzyła się furtka i na progu ukazał się Jerlicz, w bluzie robotniczej. poplamionej i podartej.
— Ach, to panowie — zawołał, wyciągając do nich rękę na powitanie — nie spodziewałem się was dziś. Pozwólcie, proszę, dalej, do mojej pracowni.
— Hej, Andrzej!—wołał następnie do stojącej na boku jakiejś ponurej postaci — uspokój psy i przyjdź do laboratorjum.
Nerwowo ruchliwy, opowiadając coś żywo z gestykulacją, Jerlicz wiódł swych gości do tak zwanej pracowni.
Boniecki ze Stańczakiem ciekawie rozglądali się wokoło. Dziedziniec zarosły zielskiem i trawą, zapuszczony był do ostatecznych granic. W głębi znajdował się budynek o wielkich zakratowanych oknach, zbudowany z czerwonej cegły, zakończony z jednej strony przybudówką, oszkloną prawie że ze wszystkich stron, z drugiej zaś, wyniosłym kominem fabrycznym, z którego szedł dym.
— Ależ do pana trudno się dostać —rzekł Boniecki — zupełnie jak do jakiej fortecy!
— Trudno, panie, trudno—odrzekł ten z zagadkowym uśmiechem—za wielkie tu się mieszczą skarby, muszą też być odpowiednio strzeżone!
Stanęli na progu olbrzymiej, oszklonej zewsząd sali, na środku której stały wielkie stoły, założone rysunkami i papierami z wyliczeniami, po bokach modele maszyn o dziwnych, potwornych kształtach, niewiadomego przeznaczenia.
Pod jedną ze ścian wznosił się olbrzymi piec do doświadczeń chemicznych, pełen retort, napełnionych różnobarwnemi cieczami. Przez duże szklane drzwi widać było wielką hallę, zastawioną przeróżnemi maszynami, będącemi w ciągłym, szybkim ruchu. Pomimo to jednak, nie było słychać najmniejszego stuku ani hałasu.
Coś tajemniczego było w tych dziwnych maszynach, jakby ukrywających źródło swej siły i w szybkim biegu ich kół rozpędowych.
— Zgadnijcie, panowie, siłę tych motorów? — z dumą spytał Jerlicz, wyprostowując swą drobną postać — to są wieczne motory, wieczne, dopóki ziemia obraca się około słońca i około swej osi, dopóki istnieje nasza planeta! Nie potrzebne mi są ani parowe, ani dynamo-maszyny! Dostarczycielem energji dla mnie jest — sama ziemia.
Tupnął nogą w ziemię, jakby chcąc tem dowieść swego nad nią władztwa.
— Ujarzmiłem ją — ciągnął dalej — ujawniła mi swe tajemnice. Nie paląc węgla, benzyny, gazu, nie używając kotłów parowych i generatorów elektrycznych, wprost z naszej planety czerpię energję w takiej ilości, w jakiej zachcę. Zmusiłem marną planetę naszą do pracy. Inni zużytkowali już prądy elektryczne powietrzne, ja sięgnąłem po nie w głąb ziemi. Dość już naobracała się ona wokoło siebie i słońca, zbierając nadmiar energji, który następnie szafowała na cyklony, burze, huragany, na niezliczoną ilość wybuchów żywiołowych. Pokorna — pracuje teraz tu, u mnie.
Wyprostowany, z dumą wskazał na będące w ciągłym ruchu maszyny. Postać jego, karykaturalna prawie, przemieniła się zupełnie. Wyrosła, zolbrzymiała, nabrała jakiejś żywiołowej mocy i potęgi. Oczy płonęły, a rysy twarzy wypiękniały.
— Życie swe całe, lata, majątek, wszystko, wszystko poświęciłem tej pracy — ciągnął dalej — i uwieńczoną została pożądanym wynikiem. Dzięki tym motorom, przy niewielkim koszcie, rozporządzać mogę potężną energją. Mogę mieć motor o sile, jakiej tylko zechcę. Lecz to jest jeszcze niczem wobec tego, co przedstawię panom teraz.
Podszedłszy do umieszczonej w ścianie kryjówki, otworzył ją specjalnym kluczem i wydobył z niej coś w rodzaju płaskiej szkatułki, błyszczącej od pokrywającego ją czarnego lakieru. Na pokrywce przymocowany był krąg mosiężny z podziałkami i rączka, przytwierdzona do środka, a drugim końcem obracająca się wokoło owego kręgu. Skrzynkę tę położył na wadze.
— Patrzcie panowie — rzekł — waży ona okrągłe 50 funtów.
Przesunął potem rączkę o 15 podziałek.
— A teraz —rzekł—tylko 35 funtów... Jeszcze o 10 — teraz 25 funtów. Jeszcze o 25, do 0, i...
Zdjął wszystkie gwichty z wagi, i szalki okazały się na jednym poziomie.
— A teraz — podniósł skrzynkę wyżej, odjął od niej ręce, i zawisła w powietrzu, bez żadnych podpórek, bez żadnych umocowań.
— Do tej pory — ciągnął dalej Jerlicz — przesunęliśmy rączkę tylko o 50 podziałek. A jest ich wszystkich 400, każda odpowiada 1 funtowi, zatem skrzynka ta może podnieść jeszcze 350 funtów.
Przymocował do specjalnego haka u spodu skrzynki gwicht pudowy i przyczepił do niego mocny sznurek.
— Teraz przesuwam rączkę na 45 podziałek. Puszczam... patrzcie panowie...
Odjął ręce od skrzynki i ta zwolna podnosić się zaczęła do sufitu pracowni. Po chwili Jerlicz zmusił ją przy pomocy sznurka do powrotu.
— Zrobimy jeszcze jedno doświadczenie—rzekł, i zwracając się do Stańczaka spytał — ile pan waży?
— Sto ośmdziesiąt sześć funtów — odrzekł młody człowiek.
— Znakomicie!
W jednej chwili zamiast gwichtu przyczepił do skrzynki trapez i podając go Stańczakowi, rzekł:
— Proszę, niech pan trzyma mocno...
Rzekłszy to, przesunął rączkę na dwieście podziałek. W jednej chwili skrzynka uniosła się do góry, pociągając za sobą uczepionego u trapezu Stańczaka, który przez czas pewien wisiał u stropu sali, aż Jerlicz ściągnął go z powrotem na dół przy pomocy sznura.
Skończywszy te doświadczenia, schował tajemniczą skrzynkę do kryjówki, mówiąc do zdumionych Bonieckiego i Stańczaka.
— Widzieliście, panowie, mój wynalazek, i z łatwością ocenić możecie, jakie nieobliczalne korzyści oddać może przy zastosowaniu go do żeglugi powietrznej. Lecz nie oddam go tej całej, dzisiejszej ludzkości, gdyż zastosowałaby go ona do celi wojennych, do mordowania podobnych sobie istot, a ja go dla innych, wznioślejszych przeznaczyłem celów. Wam go oddaję, niech służy dla wzbogacenia wiedzy, dla dokonania nowych zdobyczy...
Lecz nie jest to jeszcze wszystko, co chciałem wam przedstawić!
To rzekłszy, przeprowadził gości swych do obszernej przybudówki, gdzie stał pośrodku olbrzymi kocioł do topienia metali.
Stańczak od jednego spojrzenia zauważył, że podłoga tam pokryta była izolatorem, a po bokach stały dwie potężne dynamomaszyny.
Jerlicz tymczasem przywołał ponurego pomocnika i polecił mu przynieść dwie sztaby specjalnego aljażu.
Uginając się pod ciężarem ich, Andrzej przyniósł jedną po drugiej i Jerlicz, ulokowawszy je w kotle, umieścił pomiędzy niemi blaszkę metalową ze specjalną kompozycją, poczem połączył każdą sztabę z aparatem elektrycznym.
Dokonawszy tego, puścił silny prąd elektryczny. Pod działaniem tegoż metal przybierał kolejno barwy: ciemnopurpurową, wiśniową, błękitną, aż wreszcie stał się oślepiająco białym i błyszczącym.
Blask zagasł, Jerlicz puścił na sztabę strumień wody.
— Gotowe — rzekł do patrzącego na to Bonieckiego i Stańczaka — proszę was, panowie, podnieście te obydwie sztaby.
Boniecki i Stańczak ze zdumieniem spojrzeli na niego, dziwiąc się, że poleca im podnieść sztaby ogólnej wagi conajmniej 20 pudów.
— No proszę, proszę — zachęcał Jerlicz, widząc ich wahanie — nie obawiajcie się panowie.
Przystąpili do spoczywającego w kotle metalu, i wytężywszy siły, zabrali się do podnoszenia go.
Lecz któż opisze zdumienie ich, gdy potężną płytę metalu podnieśli do góry lekko, jak piórko.
— Wyżej, wyżej, wyżej, panowie! — wołał Jerlicz uradowany, z iskrzącemi się oczami, skacząc wokoło...
Podnosili ją teraz coraz wyżej i wyżej, dokąd tylko ręce wyciągnąć mogli.
— A teraz, puśćcie go panowie, puśćcie! — zawołał Jerlicz.
Nie zrozumieli zrazu polecenia jego i dopiero, gdy powtórzył je, odjęli ręce i machinalnie odskoczyli w bok, obawiając się, że upadający metal pomiażdży im nogi.
Lecz ku bezgranicznemu zdumieniu ich płyta zawisła w powietrzu, nie opadając na ziemię.
Boniecki i Stańczak ze zdziwieniem patrzeli na to, nie rozumiejąc, czy to sen, czy jawa.
Widząc ich osłupienie Jerlicz rzekł tonem wyjaśnienia: