Читать книгу Czachówa - Edward Lee - Страница 4
ОглавлениеCzachówa.
Urządzim se dziś czachówę, tajest!
Odstawim czachówę tak diabelską, że stary Tully Natter posra się w grobie z zazdrości!
Słyszał to określenie we wszystkich jego odmianach już wiele razy, a jednak wciąż nie potrafił objąć go rozumem.
Czachówa.
Co to takiego?
Oczy chłopczyka rozszerzyły się w ciemnościach, rozwarte jak kielichy kwiatów zakwitających nocą. Schował się w szafie i zastygł niczym przygarbiony cień; uchylił drzwi na centymetr, ale wciąż nie potrafił ich dostrzec. Cały aż płonął z ciekawości.
Musiał się dowiedzieć, musiał! Czym dokładnie się zajmowali?
Słyszał, jak rozmawiali o tym niejednokrotnie – niestety, robili to wyłącznie szeptem, uśmiechając się przebiegle i zwężając powieki na znak, że mowa o sprawach zabronionych. Jego tatko i dziadek. Na przykład dzisiaj, kiedy rodziciel wrócił traktorem z pastwiska.
– Tyn pieroński Caudill wzion i rozciął mnie płot! – pieklił się tatko.
Dziadzio uniósł wzrok znad roboczego stołu.
– Znowu?
– No, dałbym se łeb urżnąć! Kolejnych sześć owiec poszło w cholerę! Panie Nasz Wszechmocny, trza bedzie co na to zaradzić!
Wtedy to właśnie dziadzio rozciągnął usta w tym swoim demonicznym, wąsatym uśmiechu.
– Jedyne, co możem zaradzić na tę sytuację, synu, to urządzić se czachówę.
– Jak nie, jak tak! Jebaniec zarypał nam owce, trzeci raz w tym roku. Dziś urządzim czachówę, że hej! Wbijem do łba temu wsiowemu sukinkotowi, że mojej trzody się nie tyka!
Tak to zawsze nazywali – czymkolwiek to było. Czachówa.
Pewnego razu, na ten przykład, podsłuchał, jak tatko szepcze do dziadzia, głosem tak cichym i skrzypiącym, że można by go pomylić z odgłosem rozsychającego się drewna.
– McCraw sfajczył jeden ze spichlerzy Meyera, staruszku. Dziś czachówa. Meyer chce, cobyśmy się przyłączyli.
Wkrótce potem nabimbrowali się samogonem z kukurydzy, pojechali i nie wrócili aż do bladego świtu.
Chłopczyk nie potrafił sobie wyobrazić, czym jest czachówa, ale wiedział jedno: następnego dnia Jannie McCraw nie stawiła się na lekcje w szkole i nikt jej nie widział nigdy więcej…
* * *
– Kochanie? – Cummings nachylił się nad łóżkiem, delikatnie szturchnął ciepłe ramię żony.
Chryste, pomyślał.
Blade światło poranka wsączało się przez okno, szpaki szczebiotały. W końcu, otępiale, Kath uniosła wzrok i uśmiechnęła się.
Agent specjalny Stewart Cummings odwzajemnił uśmiech.
Najdroższa moja, pomyślał. Jak poradziłby sobie bez niej? Oglądanie jej tak chorej, tak słabej, łamało mu serce. Z pewnością zasługiwała na lepszy los.
A czy zrobiłem cokolwiek, by ulżyć jej doli? – zapytał samego siebie. Jak przystało na dobrego męża, starał się dla niej, jak potrafił.
Ale to nie wystarczało.
Zawsze wydawała się taka blada, zawsze pociągała nosem. Ciemne podkówki pod jej oczami, jak wymalowane węglem, tylko pogłębiały wrażenie udręki.
Co ja bym bez niej zrobił?
Wspierała go przecież, prawda? Pracowała jako kelnerka w Village Pump, kiedy kończył studia. A teraz zachorowała i nadszedł czas, by oddać przysługę.
Tyle że to było takie… trudne.
– Bądź ostrożny w pracy, kochanie – pisnęła do niego, taka kochająca, taka prawdziwa.
– Gdzie twoja recepta? – zapytał Cummings. – Odbiorę leki po drodze z pracy, wieczorem.
– Nie, nie – sprzeciwiała się z głębi pościeli. – Pojadę później do apteki. Potrzebuję trochę czasu, żeby pozbierać się z łóżka, sam wiesz.
– Jasne, Kath.
– Tak ciężko pracujesz. Źle się czuję z myślą, że musiałbyś nadkładać drogi do miasta, tylko po to, żeby odebrać moje leki.
– Kotku, to żaden kłopot…
– Sza! – nalegała, pociągając znów nosem. Jakieś wirusowe zapalenie płuc, według oceny lekarza. Utrzymywało się od dobrych kilku miesięcy. – Jedź już. Robisz dla mnie wystarczająco dużo. Sama podjadę po lekarstwa.
Cummings ucałował jej pełne, różowe wargi. Mało się nie rozpłakał.
Opuścił dom, wsiadł do swojego nieoznakowanego auta i przekręcił kluczyk w stacyjce. Świt mienił się barwami nieszczęścia.
Biedna Kath, pomyślał. Czy kiedykolwiek jej się polepszy?
W jego umyśle rozbudziło się kolejne pytanie, równie intensywne, co ciepło wstającego słońca.
Jej lekarstwa kosztowały czterysta pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Nie wspominając nawet o hipotece, rachunkach za prąd, żywności…
Co by powiedział jego ojciec, gdyby wiedział, jak sobie radzi?
Szlag by trafił to wszystko, pomyślał Cummings, nim odjechał.
* * *
Czachówa.
Dziadziu, co to jest… czachówa?
Travis pamintał, że pytał o to zara przed swoimi szesnastymi urodzinami. Dzień przed tym, w zasadzie, jak posadzili go na dołku za to, że – napruty siwuchą – odpalił na krótko barracudę rocznik ’74 Cage’a George’a, a potem skasował ją wraz z tą małą, hożą Kari Ann Wells, co to siedziała obok i obierała mu kolbę, aż w końcu trysł fest gorącym ładunkiem prosto w jej pikne licko. „Kolba”, co się rozumi, mówiono w tych stronach na członek, ta jak na Kari Ann Wells mówiono po wypadku „ułomna na cztery”. To przeca nie wina Travisa, że trząchnął jej ten pieroński kręgosłup, kiedy piznęli we wspornicę mostu. Ale jeszcze przed wypadkiem Travis wiele razy słyszał o czachówach. Tatko i dziadzio rozprawiali o nich na kilka tygodni przed tym, właściwie, jak tatko z mamcią kojfli. Mówili o tym w najcichszych szeptach, więc maleńki Travis nigdy nie wywiedział się, co to takiego. A stary dziadzio Martin, wieczorem tegoż samego piknego dzionka, szyjąc parę butów robolich i samemu pociągając samogonu, odpowiedział: Ja o takich sprawuchach z tobą, młokosie, gadać nie bede, póki porządnej kępy między girami nie wyhodujesz.
Travis wykomancypował, że dziadzio sugeruje w ten sposób, iż wnuk jest za młody na podobne historie, nawet jeśli wykwitł mu już między nogami solidny zagon włosia i w każdej chwili mógł wycisnąć z fujarki porcję spermidła godną dorosłego. Lecz nie to najbardziej wpieniało Travisa. Skoro nie powinien w tym wieku słuchać o czachówach, czemu ten pieroński oskarżywiciel z hrabstwa uznał, że jest dostatecznie dorosły, by sądzić go jak pełnoletniaka? A to dlatego, żeś wsiok ze wzgórz, chłopcze, żeś błotem utaplany kmiot, próbował wyjaśnić dziadzio w dniu, w którym zapadł wyrok. Poczciwemu staruszkowi łzy stawały w oczach, gdy to mówił. Tu, w okolicy, każden ma wsioków w głębokim poważaniu. Banda brudnych, zacofniętych buraków, co to próbują zgrywać aligancików z wielkiego miasta, ot co! Trza ci tera odsiedzieć swoje, chłopcze, i trza ci się grzecznie chować w tym pierońskim betonowym motelu, bo inaczyj zamkną cię na dłużej.
Dłużej? Kryste Panie! Ten spedalony picek sędzia już zwalił Travisowi na łeb pińć lat.
A jednak dziadzio – niech to zaraza! – nie omylił się. Ta piątka, którą wlepili mu za godną siusiumajtka kradzież auta, szybciochem urosła do jedenastki. Odsiadka w zakładzie hrabstwa Russell to przecie nie piknik. Krwawe bitki na spacerniaku dokładały lat prędzej niż kurczaki Dumara McGerna przerabiały ziarno na srakę. Travis nie miał wyjścia, chyba że chciał, coby każdej nocy rypali go w kakao, a banda brudnych mięśniaków nazywała swoją „dziecinką”.
Rozbił parę łbów, się rozumi, za co spędził kupę czasu w izolatce – mówili na to SEG BEH, zdawa się, że od Segregacja Behawioralna, cokolwiek to, do czorta, oznaczało. No i był też ten incydent pewnej nocy, gdy jakiś gostek z Crick City, z piątką na karku za napaść z bronią w ręku, przycisł Travisowi kosę do gardła, po czym ściągł galoty. „Opędzluj mi gałę, wsioku, i opędzluj dobrze. Opędzluj, jak robiłeś to tatusiowi, bo wszyscy wiedzą, że wy, wsioki, jesteśta pedały, co do jednego”, rozkazał ten koleś. „Wyssij mleczko z tubki, kmiocie. To bedzie najlepszy posiłek, jaki żeś jadł, odkąd rzucili na stołówce krem z brokuła. Niech tatuńcio pozielenieje z zazdrości, kotku”. Cóż, po pirwsze: tatko Travisa nie żył i podobna gadka do niego nie utrafiła. Po drugie: prędzej ognie Hadesów by go pochłonęły, niż Travis Clyde Tuckton obciągłby pałę – gdyby obciągali jemu, insza sprawucha, ale samemu obciągać? Mowy ni ma! Dlatego wyrwał tę kosę z łapy napastliwego gostka i dźgnął go prosto w patrzałkę. Wypłynęła z niej maź, co to wyglądała jak żurawinowa marmolada ze sklepu Hulla. Nieważne zresztą, jak wyglądała. Sęk w tym, że ów wyskok przedłużył pobyt Travisa za kratkami.
Ale tera powrócił na wolność. I nie mając dokąd się udać – podczas odsiadki w dom zostawiony mu przez tatkę uderzył piorun i budynek doszczętnie spłonął – poczłapał od razu do zgrabnej drewnianej chatki w lesie, gdzie mieszkał dziaduńcio Martin.
– Travis Clyde Tuckton! – Dziadzio mało się nie sfajdał z radości na widok gęby Travisa, wielkiej i wyszczerzonej jak u kaduka.