Читать книгу Pamięć nieulotna - Edward Snowden - Страница 5
00_Przedmowa|
ОглавлениеNazywam się Edward Snowden. Kiedyś byłem agentem rządowym, teraz jednak działam na rzecz obywateli. Potrzebowałem prawie trzech dekad, by zdać sobie sprawę, że jedno i drugie to nie to samo, a kiedy dostrzegłem różnicę, narobiłem sobie kłopotów u pracodawcy. W rezultacie obecnie poświęcam swój czas na chronienie społeczeństwa przed takimi jak ja: szpiegami Centralnej Agencji Wywiadowczej (Central Intelligence Agency, CIA) i Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (National Security Agency, NSA), młodymi ludźmi o technicznym wykształceniu, starającymi się budować świat, który w ich przekonaniu będzie lepszy.
Moja kariera w amerykańskich służbach wywiadowczych trwała jedyne siedem lat, czyli – co stwierdzam z pewnym zaskoczeniem – tylko rok dłużej niż moje życie na wygnaniu w kraju, którego nie wybrałem. Na przestrzeni tych siedmiu lat miałem jednak okazję brać udział w jednym z najważniejszych przełomów w historii amerykańskiego wywiadu – odejściu od śledzenia pojedynczych osób na rzecz masowej inwigilacji całych społeczeństw. Przyłożyłem rękę do powstania technologii, która umożliwiła rządowi jednego państwa gromadzenie przekazów cyfrowych z całego świata, przechowywanie ich całymi latami, a także przeszukiwanie tych zasobów, kiedy tylko zajdzie potrzeba.
Po wydarzeniach z 11 września 2001 roku amerykańskie służby wywiadowcze ogarnęło druzgocące poczucie winy, że nie zdołały zapewnić Ameryce bezpieczeństwa i dopuściły do najbardziej niszczycielskiego ataku na nasz kraj od czasu Pearl Harbor. Przywódcy tych służb postanowili zatem stworzyć system, który miał zapobiec podobnej sytuacji w przyszłości. U jego podstaw miała lec nowoczesna technologia, rzecz obca armii politologów i magistrów zarządzania, stanowiącej trzon wywiadu. Dlatego wszystkie najbardziej tajne agencje otworzyły szeroko drzwi młodym adeptom technologii – takim jak ja. Geeki na własność posiadły ziemię.
Komputery były jedyną rzeczą, na której w tamtych czasach znałem się dobrze, dzięki czemu szybko piąłem się w hierarchii. Miałem dwadzieścia dwa lata, kiedy otrzymałem pierwszy dostęp kategorii „ściśle tajne” i objąłem stanowisko na najniższym szczeblu struktury NSA. Niecały rok później pracowałem już dla CIA w roli projektanta systemów informatycznych ze swobodnym dostępem do kilku spośród najbardziej poufnych sieci na naszej planecie. Nadzór kierownictwa ograniczał się tylko do tego, że towarzyszył mi facet, który zabijał czas, czytając na swojej zmianie powieści Roberta Ludluma i Toma Clancy’ego.
Agencje postawiły sobie za cel jak najszybsze pozyskanie utalentowanych informatyków i żeby go osiągnąć, łamały wszystkie wewnętrzne zasady. Wcześniej za żadne skarby nie zatrudniłyby nikogo, kto nie miał ukończonych studiów magisterskich albo chociaż licencjackich. Ja nie mogłem się pochwalić ani jednym, ani drugim. Gdyby obowiązywały normalne reguły, nigdy nie postawiłbym swojej stopy na terenie placówki wywiadowczej.
W latach 2007–2009 pracowałem w ambasadzie amerykańskiej w Genewie jako jeden z nielicznych informatyków działających pod przykrywką dyplomatyczną. Moim zadaniem było przenieść CIA w przyszłość poprzez cyfryzację i automatyzację sieci, którą rząd Stanów Zjednoczonych wykorzystywał do celów wywiadowczych, oraz włączenie w nią europejskich placówek agencji. Moje pokolenie nie tyle przeprojektowało działanie służb wywiadowczych, ile je zupełnie przedefiniowało. Nie interesowały nas tajne spotkania ani zostawianie sobie nawzajem przedmiotów w tajnych skrytkach. Dla nas liczyły się tylko dane.
W wieku dwudziestu sześciu lat byłem oficjalnie pracownikiem Della, a w praktyce ponownie agentem NSA. Moją przykrywką, podobnie jak większości technologicznie uzdolnionych szpiegów mojego pokolenia, stały się zlecenia kontraktowe. Wysłano mnie do Japonii, gdzie pomogłem zaprojektować system pełniący zasadniczo rolę globalnej kopii zapasowej danych NSA – gigantyczną tajną sieć, która zapewniała, że nawet gdyby wybuch nuklearny zrównał z ziemią siedzibę główną agencji, nie doszłoby do utraty żadnych informacji. Wówczas nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że stworzenie systemu trwale dokumentującego życie wszystkich ludzi na świecie było tragicznym błędem.
Kiedy wróciłem do Stanów, miałem dwadzieścia osiem lat i otrzymałem niebotyczny awans – trafiłem do zespołu, którego zadaniem była koordynacja współpracy pomiędzy Dellem a CIA. Moje zadanie polegało na spotykaniu się z szefami działów technologicznych CIA, opracowywaniu rozwiązań wszelkich problemów, które przychodziły im do głowy, i przekonywaniu ich, by te rozwiązania wdrożyli. Mój zespół pomógł agencji zbudować nowy rodzaj architektury przetwarzania danych – „chmurę” – pierwszą technologię, która dawała wszystkim agentom, niezależnie od miejsca, w którym się fizycznie znajdowali, dostęp do wszelkich potrzebnych informacji i możliwość ich przeszukiwania.
Podsumowując, praca wywiadowcza, która początkowo polegała na łączeniu kanałów informacji, ustąpiła miejsca szukaniu sposobu, jak zachować te dane na zawsze, a następnie zapewnić ich globalną dostępność i możliwość przeszukiwania. Sens projektów, którymi się zajmowałem, zaczął do mnie docierać dopiero wtedy, kiedy w wieku dwudziestu dziewięciu lat przeprowadziłem się na Hawaje, by podjąć się kolejnego zlecenia dla NSA. Wcześniej pracowałem zgodnie z doktryną Need to Know („co potrzebujesz wiedzieć”) – otrzymywałem wytyczne potrzebne wyłącznie do realizacji bieżących zadań. Dopiero kiedy znalazłem się w informacyjnym raju, pojąłem łączne znaczenie moich specjalistycznych projektów i dostrzegłem, jak efekty mojej pracy zazębiają się niczym tryby potężnej machiny napędzającej system globalnej inwigilacji.
W tunelu ukrytym głęboko pod polem ananasów, stanowiącym część dawnej podziemnej fabryki samolotów z czasów Pearl Harbor, siedziałem przed terminalem. Dawał mi on praktycznie nieograniczony dostęp do komunikacji niemal każdej osoby dowolnej płci i w obojętnie jakim wieku, która kiedykolwiek skorzystała z telefonu albo miała kontakt z komputerem. Wśród nich było około 320 milionów moich rodaków, których codzienne życie rejestrowano, rażąco łamiąc nie tylko zapisy Konstytucji Stanów Zjednoczonych, ale i podstawowe wartości każdego wolnego społeczeństwa.
Czytasz tę książkę, bo dokonałem rzeczy niebezpiecznej dla osoby na moim stanowisku: zdecydowałem się powiedzieć prawdę. Zgromadziłem wewnętrzne dokumenty wywiadu dowodzące łamania prawa przez rząd Stanów Zjednoczonych i przekazałem je dziennikarzom, oni zaś potwierdzili ich autentyczność, a następnie opublikowali, czym wywołali światowy skandal.
Książka ta opowiada o zdarzeniach poprzedzających moją decyzję, o zasadach moralnych i etycznych, które do niej doprowadziły, i o źródle tych zasad. A zatem jest to książka również o moim życiu.
Co składa się na życie? Więcej, niż mówimy. Więcej, nawet niż robimy. Życie to również wszystko, co kochamy, oraz wartości, jakie wyznajemy. Dla mnie tym, co kocham i w co wierzę najmocniej, są więzi międzyludzkie i technologie, dzięki którym te więzi są budowane. Wśród tych technologii znajdują się, rzecz jasna, książki. Jednak dla mojego pokolenia głównym narzędziem kultywowania więzi międzyludzkich stał się internet.
Zanim dopadną cię mdłości na myśl o toksycznym szaleństwie, którym zainfekowany jest współczesny sieciowy ul, zrozum, że kiedy ja poznałem internet, wyglądał zupełnie inaczej. Był przyjacielem i rodzicem. Społecznością bez granic i barier; głosem w równej mierze jednostek, co milionów; otwartym na wszystkich Dzikim Zachodem; przestrzenią, gdzie osiedliły się bez wyzyskiwania kogokolwiek najróżniejsze plemiona, by żyć obok siebie i gwarantować swoim członkom swobodny wybór imion, historii i zwyczajów. Wszyscy nosili maski, a mimo to kultura tej anonimowości osiąganej pseudonimizacją* generowała więcej prawdy niż fałszu – stawiała na kreatywność i współpracę, a nie na komercję i współzawodnictwo. Nie był jej obcy konflikt, oczywiście, ale przeważały dobre intencje i pozytywne uczucia. Przepełniał ją prawdziwy pionierski duch.
Zrozumiesz zatem, co mam na myśli, pisząc, że nie poznaję dzisiejszego internetu. Warto przy okazji podkreślić, że zmiana, która nastąpiła, była skutkiem świadomego systematycznego działania garstki uprzywilejowanych. Pęd do przekształcenia biznesu w e-biznes, który towarzyszył wczesnemu internetowi, szybko doprowadził do powstania bańki, a później, na początku XXI wieku, do załamania rynku. Firmy wyciągnęły z tego naukę. Zdały sobie sprawę, że użytkownicy sieci od wydawania pieniędzy zdecydowanie wolą dzielenie się własnym życiem, a więzi międzyludzkie, które budują w internecie, można spieniężyć. Skoro ludzie chcą wykorzystywać sieć przede wszystkim po to, by informować rodzinę, przyjaciół, a nawet nieznajomych, co się u nich dzieje, i otrzymywać od nich w zamian podobne informacje, przedsiębiorstwa musiały jedynie znaleźć sposób, by stać się pośrednikiem wszystkich tych wymian społecznych i przekuć je w dochód.
Ten tok myślenia dał początek kapitalizmowi inwigilacyjnemu i zakończył żywot internetu, który znałem.
W nowej rzeczywistości kreatywny aspekt sieci praktycznie zanikł – niezliczone piękne, trudne, indywidualistyczne strony internetowe zamknęły swoje podwoje. Obietnica wygody przekonała użytkowników, by wymienili osobiste witryny, które wymagały ciągłej uwagi i pracochłonnych zabiegów, na profil na Facebooku i konto Gmail. Bardzo łatwo można było ulec złudzeniu posiadania ich na własność. Mało kto dostrzegał to już wtedy, ale wszystko, czym dzielimy się w sieci, miało przestać należeć do nas. Nowe firmy e-commerce – sukcesorki tych, które upadły, ponieważ nie potrafiły znaleźć niczego, co chcielibyśmy kupić – zaczęły sprzedawać nowy produkt.
Byliśmy nim my.
Nasza uwaga, nasze zajęcia, nasze pragnienia – wszystko, co na swój temat zdradziliśmy, świadomie bądź nie – było rejestrowane i sprzedawane. Potajemnie, by odsunąć w czasie nieuniknione poczucie naruszenia prywatności, które większości z nas zaczęło doskwierać dopiero teraz. Co gorsza, inwigilacja ta zyskała aktywne poparcie, a nawet finansowanie od całej armii rządów łasej na olbrzymie banki danych wywiadowczych, które w ten sposób mogła pozyskać. Zważywszy, że w pierwszych latach XXI wieku większość komunikacji internetowej, poza loginami i transakcjami finansowymi, nie była szyfrowana, w wielu przypadkach rządy nie musiały w ogóle kontaktować się z korporacjami, by wiedzieć, co robią ich klienci. Mogły szpiegować świat, nie puszczając pary z ust.
Rząd amerykański całkowicie lekceważąc postanowienia aktu założycielskiego swojego państwa, uległ tej właśnie pokusie, a kiedy skosztował owocu z zatrutego drzewa, rozgorzał nieuleczalną gorączką. W tajemnicy dał sobie przyzwolenie na masową inwigilację – formę władzy z definicji dotykającą o wiele mocniej niewinnych niż przestępców.
Dopiero kiedy pełniej zdałem sobie sprawę z istnienia systemu inwigilacji i powiązanych z nim zagrożeń, zaczęła trapić mnie świadomość, że nam, członkom społeczeństwa – nie tylko amerykańskiego, ale i światowego – w ogóle nie było dane zagłosować czy choćby wyrazić opinię w tej sprawie. Rząd uruchomił system niemal powszechnej inwigilacji nie dość, że bez naszej zgody, to jeszcze świadomie w taki sposób, by ukryć przed nami prawdę o wszystkich programach. Na każdym kroku zmiany w procedurach oraz ich konsekwencje były starannie ukrywane, również przed większością prawodawców. Do kogo mogłem się zwrócić? Z kim porozmawiać na ten temat? Rząd zadbał, by najcichszy szept prawdy, przedstawienie podstawowych faktów w najmożliwiej ogólnikowy sposób, nawet sędziemu, prawnikowi czy przed Kongresem, stało się tak poważnym przestępstwem, że groziło spędzeniem reszty życia za kratami federalnego więzienia.
Poczułem się zagubiony i na czas zmagań z sumieniem wpadłem w podły nastrój. Kocham swój kraj i wierzę w służbę publiczną. Wśród moich przodków pełno jest mężczyzn i kobiet, którzy służyli naszemu państwu i jego obywatelom. Sam również przysięgałem – nie przed agencją, a nawet nie przed rządem, lecz przed narodem – działać na rzecz i w obronie konstytucji gwarantującej te same swobody obywatelskie, które zostały tak rażąco pogwałcone. Pogwałcone, niestety, między innymi przeze mnie. Dla kogo pracowałem przez wszystkie te lata? Jak miałem pogodzić obowiązek dyskrecji, wynikający z zatrudnienia przez agencje wywiadowcze, z przysięgą wierności ideałom założycielskim własnego kraju? Komu – i czemu – winien byłem większą lojalność? Kiedy powinienem poczuć się moralnie zobligowany do złamania prawa?
Rozważania nad tymi pytaniami przyniosły w końcu odpowiedzi, których potrzebowałem. Zdałem sobie sprawę, że nawiązanie kontaktu z dziennikarzami i wyjawienie im skali nadużyć, jakich dopuściło się moje państwo, nie będzie tym samym, co namawianie do radykalnych działań takich jak obalenie rządu albo delegalizacja działań wywiadowczych. Zależało mi wyłącznie na tym, by rząd i wywiad zaczęły z powrotem postępować zgodnie z ideałami, którymi się afiszowały.
Jedyną miarą wolności kraju jest stopień poszanowania praw obywatelskich. W moim przekonaniu prawa te są w rzeczywistości ograniczeniami władzy państwowej; określają konkretne ramy, w których rządowi nie wolno naruszać swobód osobistych – domenę w czasach rewolucji amerykańskiej noszącą miano wolności, a w dobie rewolucji internetowej rozumianą jako prywatność.
Minęło sześć lat od chwili, gdy się ujawniłem. Zrobiłem to, ponieważ stałem się świadkiem słabnącego zaangażowania rządów tak zwanych krajów rozwiniętych w ochronę prywatności, którą uważam – podobnie jak Organizacja Narodów Zjednoczonych – za fundamentalne prawo człowieka. Niestety na przestrzeni tego czasu zaangażowanie to osłabło jeszcze bardziej, bo w krajach demokratycznych nastąpił skręt w stronę populistycznego autorytaryzmu. Regres uwidocznił się najsilniej w relacjach pomiędzy rządzącymi a prasą.
Próbom podkopania autorytetu dziennikarstwa podejmowanym przez demokratycznie wybranych reprezentantów społeczeństwa towarzyszy bezpardonowa kampania wymierzona w fundamenty prawdy. Prawdziwe przekazy celowo miesza się z fałszywymi, wykorzystując technologię zdolną generować zamęt na niespotykaną dotąd globalną skalę.
Znam ten proces od podszewki, ponieważ tworzenie alternatywnej rzeczywistości to najmroczniejsza ze sztuk uprawianych przez wywiad. Agencje, które na przestrzeni mojej krótkiej kariery sfabrykowały pretekst do wojny, manipulując informacjami wywiadowczymi, i poprzez nielegalne działania oraz tajne sądy zapewniły sobie prawo do porwań („transferów nadzwyczajnych”), tortur („wzmocnionych technik przesłuchań”) i powszechnej inwigilacji („masowego gromadzenia danych”), bez zwłoki przypięły mi łatę chińskiego podwójnego agenta, rosyjskiego potrójnego, a nawet, o zgrozo, milenialsa.
Udało im się powiedzieć na mój temat tak wiele i z taką swobodą, ponieważ zdecydowałem, że nie będę się bronił. Od chwili, gdy wyjawiłem swoją tożsamość, trzymałem się postanowienia, by nie ujawniać żadnych szczegółów z życia osobistego, które mogłyby skazać na jeszcze większe nieprzyjemności znajomych oraz członków rodziny, i tak cierpiących już w imię moich zasad.
Obawa, że sprowadzę na kogoś jeszcze większe kłopoty, była przyczyną wielu rozterek przed napisaniem tej książki. W ostatecznym rozrachunku decyzja, by przekazać dziennikarzom dowody nielegalnego postępowania rządu, sprawiła mi mniej trudu niż ta, by opowiedzieć o swoim życiu. Nadużycia, których byłem świadkiem, wymagały reakcji, nikt jednak nie decyduje się na spisanie wspomnień tylko dlatego, że nie potrafi oprzeć się nakazowi sumienia. Z tego powodu postarałem się o zgodę wszystkich członków rodziny, znajomych i dawnych współpracowników, których przedstawiam na stronach mojej książki z nazwiska bądź w inny sposób zdradzający ich tożsamość.
Podobnie jak nie zamierzam samodzielnie decydować o cudzej prywatności, tak od początku zakładałem, że nie będę na własną rękę wybierał, jakie tajemnice mojego kraju upublicznić, a jakich nie. Dlatego ujawniłem rządowe dokumenty wyłącznie dziennikarzom. Liczba dokumentów, które podałem do wiadomości opinii publicznej, wynosi zero.
Uważam, podobnie jak wspomniani dziennikarze, że nie ma nic złego w ukrywaniu pewnych informacji przez rząd. Nawet najbardziej transparentna demokracja świata powinna mieć prawo do ochrony – na przykład – tożsamości tajnych agentów i ruchów swoich wojsk. Ta książka nie zawiera ani jednej tajemnicy takiej natury.
Opowiedzieć historię mojego życia, chroniąc prywatność moich najbliższych i nie wyjawiając tajemnic rządowych, które rzeczywiście powinny pozostać nieznane, to niełatwe zadanie, ale muszę się go podjąć. I skoro przyszło mi zmierzyć się z tymi dwoma ograniczeniami, odnajdziesz prawdę o mnie w przestrzeni pomiędzy nimi.
* Przetworzenie danych osobowych w taki sposób, by nie można ich było przypisać konkretnej osobie bez użycia dodatkowych informacji (przyp. red.).