Читать книгу Kartki wyrwane z podróżnego dziennika - Edward Lee - Страница 2

Оглавление

[Poniższy, ręcznie pisany manuskrypt został znaleziony w koszu na śmieci w pojeździe nr 610 Linii Autobusowych Burlington Superior, przez operatora A. Linden i niezwłocznie przekazany do biura szeryfa w hrabstwie Pulaski. Śledztwo jest w toku. Jego autorem jest, jak się zdaje, zawodowy pisarz, jednakowoż przedstawia się tylko imieniem „Howard.”]


1 maja, 19…

Godzina około 18.00

Gdzieś w południowo-wschodniej Wirginii (?)


Jest Dzień Wiosny i mam po prostu złe przeczucia – cytując Szekspira „czuję, że mnie kciuki swędzą”1. Ów paradoks uderza mnie z całą mocą – oto jest właśnie 1 maja, święto Beltane2, odwieczna wigilia, która tak często znajduje odbicie w moich opowiadaniach: druidzka, a nawet pradruidzka noc nieziemskich fantazmatów, kultu bogini płodności, świętowania zgonu zimy oraz nadejścia wiosny wraz z jej orgiastyczną celebracją, czas radości i rozbuchanej płodności…

Wybrałem nowszą linię autobusową z północy, by zminimalizować koszty, chociaż jej efektem ubocznym był dodatkowy dzień w podróży. Lecz nawet pomimo tych kilku niespodziewanych dolców od Wrighta, obawiałem się, że i tak dotrę z opóźnieniem do Nowego Orleanu i jego antycznej, granitowej architektury, ociężałych mauzoleów, wyniosłych cmentarzy i nawiedzonych bagien, jego pierwotnych rytów pogrzebowych w santeriańskim obrządku i – co najistotniejsze – jego polanej sosem Voodooo atmosfery. Z całym prawdopodobieństwem ucieknie mi pociąg do Chattanooga, co zmusi mnie do improwizowania i zmiany planu podróży. Cóż, być może jakiś nieoczekiwany zastrzyk gotówki w przyszłym roku pozwoli mi na wycieczkę z prawdziwego zdarzenia do Nowego Orleanu.

Od rozjazdu kolejowego w D.C3, który opuściliśmy rano, trasa wiodła przez krainę zalesionych wzgórz. Im głębiej się między nie wbijaliśmy, tym nawierzchnia zdawała się być bardziej zniszczona; lecz ta mniej uczęszczana droga zapewniała przynajmniej odpoczynek od miejskich scenerii, co było mi na rękę. Wzgórza Wirginii wynurzały się niczym rozumne istoty, które jakby wchłaniały różnymi otworami nasz pojazd i pogrążały go w absolutnej ciemności. Zaiste, lasy amerykańskiego Południa miały swój własny klimat, różniący je znacząco od mojej ukochanej Nowej Anglii. Zieleń była głębsza, roślinność bardziej zróżnicowana, lecz sprawiająca wrażenie nienaturalnie przerośniętej, zalesione pobocza o wiele ciemniejsze i złowieszczo obce. Zewsząd wyzierały oznaki biedy, skryte za flankami wiekowych drzew i splątanych winoroślami zagajników: zbite z desek domy, chylące się ku ruinie, a jednak wciąż zamieszkane, pojazdy pamiętające lata 20 i sprzęt rolniczy ograniczony do rdzewiejących wraków, poniewierających się wśród prymitywnych chat i przybudówek, zaludnionych przez niedożywione, obdarte rodziny. Dwukrotnie natknęliśmy się na ciała Murzynów, zwisające z solidnych konarów, dowód na to, że z plagą samosądu uporano się jedynie w pokrętnych przemowach sprawujących władzę szych.

Przed jedną z obitych arkuszami blachy szop, splamioną wyciętymi otworami okiennymi, stała blada jak wosk nastolatka o przetłuszczonych włosach, ubrana w workowaty ciuch, brzemienna w poddańczy lęk. Wyglądała jakby właśnie wyssała wnętrzności z rozbebeszonej wiewiórki. Jej usta wbite w kamienną twarz były wręcz karmazynowe. Zapadnięte jak u osiemdziesięciolatka oczy odprowadzały przez chwilę nasz pojazd. Wiem, że to tylko złudzenie, lecz zdawały się skupiać tylko na mnie. Podczas podobnych wycieczek po Nowej Anglii widywałem wielokrotnie taką samą odmianę rozpaczy, lecz nigdy nic aż tak dobijającego jak tutaj. Jeśli uznać, że lasy Nowej Anglii nawiedzone są przez duchy, to lasy Południa nawiedzają żywi.

Gdy oznaki biedy i przytłaczające leśne gęstwiny stały się nie do zniesienia, autobus wytoczył się na lepszą, niedawno reperowaną drogę, zapewne efekt najnowszego projektu rządowego, w ramach którego robotnikom płacono dolara za dzień, by przez budowę lepszych tras pobudzić handel międzystanowy. Aż westchnąłem, kiedy mym oczom objawił się znak: „DRG. 6”, niedoskonała liczba. Drgnęły wibracje mojej karmy, wbrew napawającej otuchą scenerii za oknem: kolorowych od różnorodnej flory konstelacji pól i łąk. W tej właśnie chwili z tyłu wozu, gdzie, jak podejrzewałem, znajdowała się przegroda wydzielona na silnik, dobiegł podejrzany grzechot.

Za chwilę nasz usłużny kierowca… nie wiem, czy wspomniałem o jego załzawionych i niezdrowo wypukłych oczach oraz nienaturalnie wąskiej głowie? Do tego te grube fałdy na karku, których nie sposób było nie zauważyć… Ten opis z pewnością przyda mi się w innych opowieściach…

W każdym razie, wtedy ów niezbyt wytworny kierowca wygłosił w kierunku pasażerów oświadczenie:

– Co to się wyrabia? – rozbrzmiał mroczny, nowoangielski akcent. – Motur siada, ludziska. Brzmi jak wylot. – (Pojęcia nie miałem, co może znaczyć słowo „wylot” w formie rzeczownika. Trzeba sprawdzić.) Pozostałych pasażerów było jedenastu, wszyscy jęknęli unisono. Czyżbym jednak powinien to wiedzieć? Jedenastka pasażerów wraz ze mną i głównodowodzącym kierowcą to razem trzynaście, co stanowiło zły znak.

Na Nyarlathotepa! Chociaż nie jestem jakoś nadzwyczaj przesądny – powołam się na ów górnolotny absurd – trzynastka w połączeniu z nieprzyjemnym uczuciem swędzących kciuków nie wpływała krzepiąco na moją psychikę.

Mimo tego, oprócz tych wyczerpujących i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rujnujących dalszą podróż wieści, spotkało nas szczęście w nieszczęściu.

– Bóg nad nami czuffa, ot, co! – kierowca wymamrotał wytłumaczenie. Zdołał jeszcze zakręcić niezdarnym pojazdem przed stację benzynową i zarazem garaż, zaprawdę w ostatniej chwili, gdyż kiedy tylko się zatrzymał, z tłumika rozległo się głośne „łup!”, a silnik zadławił się i zamarł.

Garaż był zbitą z dech ruderą, oznaczoną prostym napisem „BENZYNA I NAPRAWY U NATE’A”, gdzie cena za galon benzyny wynosiła 5 centów i była, jak mi się zdaje, o 2 centy niższa niż na mej rodzimej północy. Gdy już wszyscy wysiedli, wydostałem się i ja z moją skromną walizeczką w ręku w iście ambrozyjski żar (moje ukochane Providence nadal owładnięte było złowieszczym chłodem, kiedy je kilka dni wcześniej opuszczałem, ale nawet ten skromny dystans, który przebyłem w kierunku południowym starczał, by nasycić powietrze wspaniałym upałem). Długa, wąska wstęga asfaltu, którą przybyliśmy, przecinała na pół wielkie, rozbuchane pole zwieńczone lasami. Podczas gdy kierowca konwersował z uwalanym smarem mechanikiem, ja i reszta pasażerów wkroczyliśmy do skromnego pomieszczenia pełniącego rolę biura. Zanim jednak znalazłem się w środku, rozejrzałem się dookoła, nie widząc jednak w powodzi słonecznego światła ani jednego domostwa. Z chęcią bym się dowiedział, w jakim regionie się znalazłem, na razie nie miałem o tym bladego pojęcia.

Oddalając się od reszty (co zamiarowałem czynić jak najczęściej), przestudiowałem mapę i wydedukowałem, że awaria miała miejsce w pobliżu miast, o istnieniu których miałem mgliste pojęcie, zwłaszcza o Pulaski i mocno wątpliwej nazwie – Christiansburgiem. Musieliśmy znajdować się już bardzo blisko Zachodniej Wirginii, jak też granicy z Kentucky – w zagadkowej krainie, niezmiennie obfitującej w „białą hołotę” będącą efektem chowu wsobnego, która zidiocenie miała w genach, gdyż te same tereny były ongiś, przed wiekami, składowiskiem wszelkiej maści kryminalnego elementu wydalanego z Anglii. Przyczepianie tak negatywnej metki temu regionowi z powodu tegoż socjalnego nieszczęścia, podczas gdy cierpiały z tego powodu również inne, wydawało mi zawsze nieco niesprawiedliwe.

Narzekając na głos na niedogodności, moi towarzysze podróży rozsiedli się zlani potem, ja natomiast pozostałem niewzruszony. Byli w większości plebejuszami, aż żal mówić, ale tylko jeden mężczyzna oprócz mnie zachował choć tyle godności, by założyć lekki garnitur.

Ciężarna kobieta, ponad wszelką wątpliwość niezamężna, rozsiadła się, przytrzymując swój ciążowy brzuch niczym wielki kosz. Miała modną, czarną grzywkę, zdawała się dość gibka i kształtna, oczywiście pomijając boleśnie napuchnięty brzuch i podniesione, bez wątpienia nabrzmiałe od mleka piersi, czyniące z niej nader widowiskowe kuriozum. Kiedy spytała o godzinę, w jej słowach rozbrzmiał zaskakujący, właściwy dla wschodniego Londynu akcent, zdradzając jej brytyjskie pochodzenie. Z pewnością nie była damą. Jej wydatny, nieskrępowany stanikiem biust odcinał się pod znoszoną, bawełnianą, letnią sukienką – a kiedy mimochodem rozchyliła nogi – okazało się, że nie nosiła również bielizny. Z jej wyglądu wnosiłem, że była osobą, którą prostacy określają mianem „tupeciara”. Kilku nieogolonych nieokrzesańców w wieku lat około dwudziestu zdawały się łączyć relacje towarzyskie. Ich wychudłe cwaniaczkowate facjaty przywodziły mi na myśl uciekinierów, a może to tylko mój wrodzony cynizm kazał mi tak sądzić? Reszta cechowała się tak zwyczajnym wyglądem i osobowością, że nie warto się na ich temat rozpisywać.

Za moment kierowca wraz z właścicielem weszli do środka. Jak dowodziła plakietka na upapranej bluzie, był to Nate, imienny patron garażu: niski, szczupły, lecz umięśniony typ, o wydatnym podbródku i bicepsach jak jabłka. Wygląd fizyczny, rysy twarzy i ubiór aż nadto dosadnie identyfikowały jego życiowy fach – wiejskiego mechanika.

– No, nie mam najlepszych wieści – odezwał się Nate – ale też i najgorszych. W waszym aucie szlag trafił wlot paliwa, co zrobiłbym w momencik.

– Ale to te dobre wieści? – wtrąciłem.

– Taa. A złe to takie, że nie dostanę uszczelki do jutra rana. Trza taką przywieźć z Pulaski.

Rozległ się ponowny chór jęków, aż ktoś odkrył rzecz oczywistą:

– Więc utknęliśmy tu do końca naprawy.

– Taa, – odrzekł Nate, biorąc się pod boki. Przyjęta poza wyeksponowała pociemniałe pachy jego roboczej bluzy. – Mata tera do wyboru. Siedzita przez noc w autobusie abo… – wyciągnął kciuk za siebie, gestem autostopowicza wskazując drogę za sobą – rwiecie z kopyta gdzieś z milę do Luntville, przekimać się w motelu. „Dom Gilmana” się nazywa.

Od razu zafascynowała mnie różnica w akcencie tego człowieka. Kwestie akcentu, w rzeczy samej, od zawsze wzbudzały we mnie żywe zainteresowanie, gdyż odzwierciedlały dziedzictwo mówiącego – społeczny paralelizm. Im ordynarniejszy akcent, tym człek bardziej prymitywny i tym większy u niego deficyt dobrych manier. Nasz kierowca na przykład (Wermontczyk) roznosił na języku dialekt zabitej dechami Nowej Anglii, jego styl był mi znany aż nadto dobrze, mam nadzieję, że udało mi się zademonstrować go nader dokładnie w niektórych opowiadaniach („Obraz,” „Sen,” wspominając tytuły kilku). Trzeszczenie żylastego mechanika Nate’a było o wiele bardziej unikalne, uznałem je za akcent nieokrzesanego, kiepsko wykształconego i nisko sytuowanego ekonomicznie południowca rasy białej, kaukaskiej. Wszystkie regiony mają właściwe sobie gwary, ale ta była dla mnie czymś nowym.

Co do motelu – stanowiącego bez wątpienia siedlisko pluskiew – natychmiast odrzuciłem tą alternatywę, zwłaszcza gdy poinformowano mnie o prawdopodobnej opłacie 1½ dolara za noc (rzecz zaiste niezwykła w tych czasach i miejscu!). Trio oprychów o szorstkich policzkach również z niego zrezygnowało, tak samo jak krnąbrna matka Brytyjka, wszyscy tak samo biedni jak ja, o ile nie bardziej. Sypiałem już w wielu autobusach, by zaoszczędzić nieco brudnych pieniędzy. Lepiej zachować ostrożność w folgowaniu luksusom i zaoszczędzić fundusze przeznaczone na wygody. Reszta wydobyła swoje torby i bagaże ze schowka i rozpoczęła pieszą wyprawę. (Mimo wszystko podobała mi się nazwa motelu – „Dom Gilmana”. Jej dźwięk przyprawiał o przyjemne dreszcze. Chyba użyję jej w kolejnej opowieści, wykorzystam też opis podejrzanej urody kierowcy.)

Pokierowany przez Nate’a udałem się do pomieszczenia z toaletą („wygódki,” jak je nazwał). Po wejściu do środka kabiny prosto w twarz uderzył mnie miazmatyczny odór moczu i odchodów, jakże powszechny w podobnych, przydrożnych przybytkach. Wstrzymałem oddech, smród jednak był tak silny, że łzy prawie pociekły mi z oczu, jednak począłem załatwiać swoją potrzebę w tej strasznej nie do nieopisania toalecie. Zdaję sobie sprawę, że opis tego miejsca średnio zasługuje na miejsce w dzienniku podróżnym, lecz postanowiłem go zamieścić w drodze wyjątku. Tutaj bowiem nawiedziło mnie drugie auspicjum, przeczucie nie do odparcia. Kciuki swędziały w miarę, jak nasilała się nieznana wróżba, gdyż pośród typowych wulgarnych bazgrołów, numerów telefonicznych i określeń obiecujących ogrom wszelkiego rodzaju uciech seksualnych, wzrok mój wyłowił na ścianie prymitywny rysunek postaci: roześmianą postać mężczyzny z aż nadto dokładnie narysowaną erekcją. Przed nim leżała kobieta z rozciągniętymi nogami i ramionami, kółka z kropką w środku odzwierciedlały piersi, a plątanina kresek włosy łonowe, całości dopełniały jeszcze oczy i wysunięty język. Prymitywna groteskowość rysunku przyciągnęła mój wzrok, choć nie ze względu na walory artystyczne, lecz przeraźliwy wręcz przykład wytworu obłąkanego umysłu. Otóż, na pierwszy rzut oka, ustawienie dwóch sylwetek zdawało się być paradoksalne, lecz kiedy szczegółowo przyjrzałem się detalom…

Mężczyzna wtykał swą erekcję w ciemię kobiecej głowy…

Jakież szaleństwo znalazło swe odbicie w akcie wandalizmu, dokonanym na ścianie kabiny, jakiego sortu zboczeniec to wyrysował? Rozmyślanie nad tym było przygnębiające, lecz w równym stopniu fascynujące. Bo któż mógłby pomyśleć o czymś tak deprawującym?

Mrok w tej chwili zdawał się zagnieździć w mojej duszy.

Świat zmieniał się, wcale nie na lepsze. Niby błahostka – prymitywny rysunek nakreślony niewprawną ręką – a jednak z jakichś przyczyn nie wiedziałem, co o tym sądzić. Czułem, jakby każdy nerw w mojej głowie nasycony został złym przeczuciem.

Zanim opuściłem odrażającą kabinę, nakreśliłem swój napis: cthulhu fhtagn. Jednak w dalszym ciągu głupawy rysunek pozostawiał mnie pogrążonego w rozpaczy. Próbowałem dojść do siebie w drodze do biura, poluzowałem krawat i zdjąłem marynarkę. Na miejscu dowiedziałem się, że trzech flejtuchów udało się nad pobliskie jezioro z wędkami, które trzymali wrzucone luzem między bagaże. Prawdopodobnie, by uniknąć nudy, dołączyła do nich ciężarna Brytyjka. Reszta pasażerów podążyła do kwater.

– Panowie – zagaiłem do Nate’a i kierowcy autobusu,– jeśli nie macie nic przeciwko, korzystając z bliskości zielonych terenów Wirginii, udam się na spacer po łonie natury.

Nate słysząc to, wyszczerzył się obleśnie i rzekł:

– Czasem te jeziorne dziewuchy pływają we wodzie – całkiem golutkie… – zdawało mi się, że wymówił słowa „jeziorne dziewuchy” tak, jakby chodziło o mieszkańców wzgórz jeszcze bardziej rustykalnych niż sam Nate. – Przy odrobinie farta dojrzysz pan kilka – zatarł ręce zachłannym ruchem – i, nie bujam, sporo tych leśnych gzich wygląda całkiem gładko. Mają cyc wystawny jak wieczerza w Święto Dziękczynienia, łoo taa, panie szanowny!

– Widziołeś? – spytał kierowca swoim kolizyjnym akcentem.

– A jakże, kolego. A cipki? A niech mnie! Mają galante, obrośnięte piczki, aż cieknące, by je nadziać, mówię wam, ociekają jak odwrócony do góry dnem garniec miodu! Czasem widać, jak chlapią sobie minetki, nie łżę. – Mrugnął do mnie okiem. – Jakby chciały, żeby się na ich widok spuścić .

Ta bulwersująca ponad wszelkie normy swym prymitywizmem informacja, przykuła mą uwagę, lecz pogrążyła w jeszcze większym przygnębieniu, Nate kontynuował zaś swą przemowę, jakby owładnięty gorączką wulgarności, nie przestawał przy tym zacierać rąk.

– Taaa, mówię wam, ludziska. Niektóre z górskich dziewuch aż som chore na myśl o kutasie, bez jaj!

Niemal mnie zatkało.

Kierowca autobusu się ożywił.

– Chore na myśl o kutasie, pofiadasz? A wisz, u nas tyż na północy som take, co nie majom go dość. Ale czy pijoka trza namawiać do fódy? Baby kcą w sobie kutasa, ot, co.

– Ale takich, jak te dziewuchy, nie ma nigdzie, stary – odrzekł Nate. – Daję głowę, że są do niego stworzone, łooo, taaa! Stworzone, by napompować je spermą, a po chwili będo bez wstydu chciały jeszcze. Chmara ruchadeł, oto kim są, ale uuuwielbiam je!

Kierowca się roześmiał.

– Tyż tak se myślem, kolego!

– A wisz, jakie som te jeziorne łajzy? Te, co siedzum jeszcze głębiej we wzgórzach, to wpierw chcom piniendzy, ale jak ich nie masz i tak będą się rżnęły albo ciągły lachę. Tak som czniano napalone. W japę czy w piczkę, wszystko im odpowiada…

Blednąc, wtrąciłem,

– Cóż… wdzięczny jestem za uświadomienie… – nie mogąc dłużej zdzierżyć rzezi, jakiej Nate dokonywał na języku angielskim i pragnąc porzucić tą wulgarną konwersację, w pośpiechu wyszedłem, ścigany chropawym rechotem Nate’a i grubokarkiego kierowcy.

O, bogowie! Cóż za doświadczenie! Ludzki potencjał seksualny nigdy nie przestanie mnie zdumiewać. Nie miałem najmniejszej ochoty na oglądanie „leśnych gzich” „chlapiących sobie minetę”, pragnąłem udać się na spacer, by oczyścić umysł z psychicznych odpadów. Jednak chamstwo Nate’a jeszcze bardziej utwierdziło mnie w mrocznej prawdzie, którą zacząłem poznawać w Nowym Yorku: że zbyt wiele spraw na świecie opiera się na niezdrowej zmysłowości. Po wyjściu z tego dzikiego warsztatu, znalazłem się pomiędzy jaśniejącym słońcem, połacią pól na północy i zbitą ścianą lasów na południu. Na wąskiej asfaltowej wstędze dojrzałem ciężarną, zmierzającą rozkołysanym, nieporadnym krokiem w stronę ścieżki oznaczonej prowizorycznym znakiem z nabazgranym napisem JEZIORO, wraz z domalowaną poniżej strzałką. Zapewne zamierzała przyłączyć się do wędkarzy. Jej brzuch był tak nabrzmiały, że idąc musiała go podtrzymywać splecionymi pod nim rękoma. Przystanęła, zerknęła na mnie przez ramię, po czym zniknęła na zarośniętej ścieżce.

Pogoda nie mogła być łaskawsza, ja natomiast dałem się poprowadzić drodze wiodącej w przeciwnym kierunku. Przydrożne lasy nasycone były wspaniałą gamą wiosennych zapachów i rozbrzmiewały przyjemnym dla ucha cykaniem świerszczy. Wycieczki krajoznawcze, jak też wojaże autobusem i pociągiem, były dla drzemiącego we mnie estety miłą okazją do wyzwolenia skrępowanego umysłu z okowów życiowych niedogodności oraz rozmyślań nad nienapisanymi opowieściami. Tym razem jednak odkryty w toalecie rysunek i męcząca rozprawa Nate’a o upodobaniach miejscowych kobiet skierowały moje myśli poza domenę prawdopodobieństwa.

Lansowanie przez Nate’a „jeziornych dziewuch” gryzło mnie jak giez. Bez wątpienia niektóre kobiety, podobnie zresztą jak mężczyźni, mają zbyt duże potrzeby seksualne, będące wynikiem wychowania, otoczenia albo zaburzeń hormonalnych, rzecz powszechnie opisywana w naukowej prasie. Ja jednak specjalistą w tych sprawach nie byłem. Mogę tylko świadczyć o swoim własnym libido, które dla odmiany było raczej niskie. W przeszłości, gdy niekończące się dyskusje w kręgu znajomych z Nowego Yorku zwracały się ku przyziemnym tematom, dowiedziałem się, że pewne kobiety dotknięte są syndromem określanym jako nimfomania i erotomania… hmm. Sonia, podczas mego krótkotrwałego małżeństwa, przejawiała takie skłonności, to pewne. Budziła mnie z głębokiego snu, jak gdybym był jakimś sługą! Raz Mały Belknap, podczas jednego z przypływów wulgarności, sklasyfikował gatunek kobiet, które przejawiały „piekielny pociąg do fiuta,” jak mawiał, a CAS4, znany kobieciarz – czynił podobne nawiązania w swoich nieprzystojnych listach: do kobiet owładniętych obsesją na punkcie męskich genitaliów. Jeśli dobrze pamiętam, nazywał je „królowymi pały” czy jakoś podobnie. Pokpiwałem sobie wówczas z tych rozważań, acz z pewnością nie byłem autorytetem w tej dziedzinie. Dla rozrywki usiłowałem wymyślić bardziej naukowy termin dla cierpiących na taki dotkliwy prąciomaniakalny syndrom. Dajmy na to – genitalus obsessus!

Zaiste, osobliwym byłem człowiekiem w tym świecie pachnących piżmem lubieżności – człowieczą naturę uważałem za godną pożałowania, a większość rasy ludzkiej za skretyniałą; dlatego też moi znajomi przezwali mnie żartobliwie mizantropem. Tu mógłbym się odnieść do swego krótkiego opowiadania o nekropolii. Tak, jestem odludkiem. Jednak szlachetną jego odmianą. Podczas gdy większość mężczyzn uczestniczyłaby w tej rynsztokowej wymianie zdań, chcąc zademonstrować przy tym swą męskość, ja będąc świadom swej kindersztuby, wyższej kultury i szlachetności, wiedziałem, iż to połączenie wyzwoli we mnie poczucie odrazy. Teraz jednak nie byłbym do końca szczery, zaprzeczając, że…

Coś w całej tej paskudnej tyradzie Nate’a… pobudziło mnie seksualnie.

Czułem wyraźne mrowienie w kroku.

Popuściłem wodze fantazji, idąc niespiesznie wzdłuż spokojnej ścieżki, ocienionej przez gałęzie wiekowych drzew. Wśród grzybów, pni drzew i kwiecistych pnączy pewne znalezisko sprawiło, że stanąłem jak wryty.

Pożółkła czaszka ssaka – najprawdopodobniej psia – z dziurą.


Później.


August w korespondencji wspomniał raz o swoim współpracowniku, który podjął się dodatkowego zajęcia jako sprzedawca piorunochronów. Przypomniał mi się teraz, może jako nieco wyolbrzymiona abstrakcja, gdyż sam poczułem się jak piorunochron, lecz nie taki, który sprowadza naturalne wyładowania elektryczne, ale…

Człowieczą seksualną perwersję.

Zdawało się, że z każdym krokiem coraz bardziej dręczyły mnie myśli o wyraźnym, seksualnym podtekście i wypełniały umysł najobsceniczniejszymi obrazami, jak na przykład „chore na ku…” “dziewuchy” Nate’a. Czy takie istoty naprawdę istnieją? Jak dotąd, żadnej nie widziałem, a przyzwoitsza część mej natury kazała mi żywić nadzieję, że zapewnienia grubiańskiego mechanika były jeno czczym wymysłem. Ale… co z tą mniej przyzwoitą częścią?

Tak samo bezradny byłem wobec rozmyślań nad znaczeniem rysunku w łazience. Nigdy nie nawiedzały mnie takie myśli. Były bezużyteczne, były marnotrawstwem mych cennych umiejętności i haniebnym zajęciem dla kogoś o takiej erudycji jak ja. Przeszedłem może jeszcze z milę w dół ścieżki, aż stała się zbyt gęsto porośnięta; wobec tego postanowiłem zawrócić, przy czym zauważyłem, że: 1) spacer faktycznie koniec końców oczyścił mnie z tych obsesyjnych, seksualnych rojeń, które tak mnie rozpraszały, 2) straciłem orientację, jak daleko się znalazłem. Gdzie mogła być boczna droga, prowadząca do głównej szosy, a co za tym idzie, do garażu?

Moja analogia do „piorunochronu” nabrała właśnie pełnego wymiaru. Usłyszałem – albo zdawało mi się, że słyszę – dźwięk przypominający cienki pisk, którego ton nie dawał jasno do zrozumienia, czy jest to odgłos przerażenia, czy rozkoszy.

Wytknąłem głowę zza krzaków.

Przede mną, niczym wielkie lustro, rozbłysła tafla wody – no tak, Nate przecież wspominał, że w pobliżu jest jezioro, prawda? To tutaj trzech gburów udało się, by spróbować swych sił w łowieniu. Jednakowoż, choć omiotłem wzrokiem całą, dość niewielką powierzchnię wody, nie dojrzałem ani śladu ludzi, choć wyraźnie widać było trzy wędki, każda wbita trzonkiem w ziemię przy brzegu.

Znów do moich uszu doszedł ów pisk, a zaraz potem?

Kolejny, bardziej konkretny dźwięk.

Plask!

Tak, mocne, wilgotne chlapnięcie, jakby otwarta dłoń brutalnie wylądowała na czyimś policzku. Przeszedłem na palcach na skraj skupiska bezładnie rosnących krzewów, by mieć lepszy widok…

I stanąłem jak wryty.

Kilka jardów od brzegu jeziora moim oczom ukazało się prymitywne zgromadzenie: trzech nieobytych brutali klęczało na ziemi wokół brzuchatej matki Brytyjki. Cała czwórka była goła, jak przysłowiowy święty turecki.

Kobieta leżała wijąc się na plecach, kolana jej boleśnie wygiętych do góry nóg dotykały niemal ramion, a jeden z chudych wieśniaków spółkował z nią tak gwałtownie, że można go było przyrównać tylko do dzikusa. Jej piersi i brzuch trzęsły się przy każdym pchnięciu w miednicę.

– Uch, a masz, jeszcze raz, już ja ci dam – wydusił z siebie mężczyzna.

Oniemiałem na widok tak zaciekłego stosunku z kobietą bliską rozwiązania, a jeszcze bardziej zbulwersowała mnie postawa pozostałych dwóch łobuzów. Jeden z nich, pochylał się nad nią nisko i nie było wątpliwości, że gryzł lewy sutek kobiety, na skutek czego podrygiwała i pokrzykiwała. A ostatni?

Plask!

Trzeci wieśniak tłukł ją otwartą ręką w policzek.

Stało się dla mnie jasne, że w efekcie swojej krajoznawczej eskapady natknąłem się na scenę gwałtu i pobicia, a nie byłem niestety człowiekiem stworzonym do sprostania takim sytuacjom…

Plask! Plask! Plask!

…lecz wiedziałem, że muszę natychmiast stanąć w obronie tej kobiety, dysponując jedynie bronią w postaci wątłych pięści i ledwo zarysowanych mięśni. Decydując się na to, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że zostanie ze mnie mokra plama. Szokująca prawda wprowadziła mnie w konsternację.

Po ostatnim razie w twarz kobieta uniosła się z wściekłą miną, po czym rozbrzmiał jej akcent:

– Co z wami, Jankesiki? Kiedy mówię, żeby mnie gryźć, dokładnie to mam na myśli! – następnie łypnęła surowo na swego partnera, który chwilowo przestał się kołysać – a ty mógłbyś moją pipę rżnąć nieco mocniej?

Nagi tors mężczyzny lśnił od potu, na jego twarzy pojawił się wyraz konsternacji.

– Do diaska, każdy z nas wścibił ci już dwa razy! Staram się jak mogie!

– Staraj się bardziej, kochasiu, tak jak się przechwalałeś – poskarżyła się, a zwracając się do trzeciego dodała:

– A jeśli wszyscy amerykańscy faceci nie potrafią przyłożyć kobiecie z większą ikrą niż ty, jakże to możliwe, że daliście nam radę na dwu wojnach?

Znów ogarnął mnie pusty śmiech.

Biadolenie lubieżnicy zdało się pobudzić jej trzech zalotników do aktywniejszego działania. Brutalna kopulacja nasiliła się z nową zajadłością, aż zacząłem się obawiać, że przedwcześnie odejdą jej wody płodowe. Minęło kilka minut, aż na twarzy mężczyzny pojawił się grymas szyderczego uśmiechu. Wysunął się, wstał nadstawiając rękę, po czym począł rozsiewać z niej smugi kleistego nasienia na drżący brzuch kobiety.

– O tak, stary! – podchwycili pozostali. – Wypoleruj dobrze tą brytolską sukie! – słowa wypowiedziane z akcentem, którego jak do tej pory nie umiejscowiłem, zabrzmiały bardziej nie jak „wypoleruj” lecz wypolieruj”. Kiedy już zbrakło wydzieliny, jej depozytor począł zaciekle rozcierać swój prokreacyjny ładunek po całym wielkim brzuchu kobiety, nadając mu intensywny połysk. Za chwilę znów rozległa się jego plugawa mowa.

– A więc suce marzi się ostre ruchanie, co? To dam jej ostre. I gdy pozostali kontynuowali gryzienie i policzkowanie, potruchtał gdzieś nago, by za chwilę wrócić z…

… jedną z wędek.

Ponury śmiech zawtórował obscenicznemu spektaklowi.

– Dalej, wetknij jej, Corey! – zachęcał któryś. Kiedy kobieta spojrzała na przedmiot, który zamierzano jej właśnie włożyć, nie zareagowała wcale strachem, lecz wręcz przeciwnie, zdawała się być bardzo chętna! Sięgnęła gorączkowo ku swym częściom intymnym, palcami poszerzyła swój otwór, by dopomóc w tej wynaturzonej penetracji.

Rozległy się złośliwe wrzaski, krzyki i sapanie, kiedy solidna rękojeść wędki tonęła w intymnym otworze kobiety; trzymający ją mężczyzna operował nią powoli, jak nie przymierzając, tłokiem. Była to dewiacja nad dewiacje, zboczony w najwyższym stopniu gwałt na naturze. Przez cały czas słychać było lubieżne sapanie kobiety. Oczy niemal wyszły jej z orbit, a rozpustny uśmiech wyostrzyła cieknąca z ust ślina. Rączka wędki posuwała się obscenicznie w przód i w tył. Chichoty stawały się coraz głośniejsze, a za którymś z rzędu ugryzieniem okazałego sutka, kark kobiety wygiął się gwałtownie i z jej gardła wydobył się nagły krzyk, tak głośny, że aż przeszły mnie dreszcze. W końcu…

PLASK!

…zadany wraz z ostatecznym spełnieniem cios w twarz wyraźnie ją oszołomił i niemal wywrócił wytrzeszczone oczy na drugą stronę. Zatrzęsła się wreszcie miotana silnym dreszczem, osiągając orgazm.

Wetknięta na głębokość stopy końcówka wędki, wydostała się ostatecznie na zewnątrz, jakimś cudem nie uszkadzając wnętrza macicy. Chwilę później zupełnie wyczerpani mężczyźni zwalili się na ziemię ze zwiędłymi penisami; kobieta zaś poderwała się niemal radośnie, odzywając się połyskliwym akcentem,

– Dzięki, chłopaki! Zdecydowana większość Jankesów to niewarta funta kłaków banda onanistów, ale wam poszło nawet przyzwoicie – a teraz chyba pójdę popływać. Mówiąc to oddaliła się goła i wesoła w kierunku jeziora, jak gdyby nie stało się nic nadzwyczajnego.


O zmroku.


Przygnębienie prześladowało mnie przez resztę dziennych godzin. Przeklinałem szyderczą opatrzność, za rzucanie na moją spokojną ścieżkę tych lubieżności. To, co do tej pory widziałem, zdawało się prowokować do głębokich rozmyślań. Bez wątpienia dziwne opowieści, na tworzeniu których spędziłem większość dorosłego życia, obfitowały w sugestie prokreacyjnych aberracji. Czemu ich widok w rzeczywistości aż tak mnie rozbił? Pojęcia nie miałem. Czyżbym w swoich niesamowitych opowiadaniach dawał wyraz spekulacjom – albo nawet fantazjom – które podświadomie hamowałem? Aż wzdrygnąłem się na tą myśl.

Wstrząsnęło mną także, gdy zdałem sobie sprawę z czegoś, do czego nikomu bym się nie przyznał. Owe nienaturalne seksualne ekscesy, których byłem świadkiem nad jeziorem, sprawiły, że byłem pobudzony jeszcze bardziej niż wcześniej.

Człek obyty i cywilizowany nie powinien odczuwać w ten sposób, ale to zdawało się nie mieć znaczenia. I tak już dziwna podróż robiła się coraz dziwniejsza, jak gdybym przekroczył jakąś zakazaną granicę pomiędzy normalnym światem, a jakimś na wpół realnym makrokosmosem dewiacyjnego głodu i nieokiełznanej żądzy. August określiłby takie szokujące odstępstwa od zwyczajnych czynności prokreacyjnych jako produkt uboczny odwracania się całych społeczeństw od Boga. Lecz ja, jako ateista, widziałem w nich jedynie coraz wyraźniejszy znak naszych czasów. To niezachwiana i powszechna moralność jest siłą napędową porządku i kultury, a nie obawa przed gniewem bóstwa Augusta. (A może jestem w błędzie? Ten sam Bóg skaże mnie na wieczną mękę, dodając bez wątpienia do kompletu demony dzierżące widły i wypełnione oparami siarki labirynty!). Moje rozterki aż nadto prosiły się o diabelską obecność; niestety w niego również nie wierzyłem.

Marnowałem czas aż do zachodu słońca, podczas gdy Nate majstrował coś w garażu. Ucinając sobie krótką pogawędkę z kierowcą, dowiedziałem się, że trzech „brutali” było braćmi wracającymi do domu gdzieś na Florydę, o Brytyjce natomiast nic konkretnego nie wiedział. Wypisałem kilka kart pocztowych, potem zająłem się swoim dziennikiem podróżnym, aż szyby niewielkich ponurych okien zaczęła zasnuwać ciemność. Jakiś czas później nadciągnęła Brytyjka w ciąży, wygłaszając ni stąd ni zowąd dość dziwny komentarz.

– Tej nocy coś wisi w powietrzu, nieprawdaż?

Zaczynał mnie już chyba morzyć sen. Ciężarna kobieta rozpływała mi się przed oczami, jednocześnie znamiona jej płodności (piersi, biodra, i oczywiście brzuch) zdawały się karykaturalnie rozrastać.

– Pardon? – wymamrotałem.

Na jej twarzy wykwitł promienny uśmiech, choć oczy pozostały bez wyrazu. Odwróciła się pośród ziarnistego półmroku w stronę małego okna, jakby chciała dojrzeć za nim coś więcej, niż tam było. Jej angielski akcent zdawał się syczeć jak łojowa świeca.

– Czasem gwiazdy tak wyglądają… Jakby Los nas wybierał.

Dziwne słowa rozbudziły mnie.

– Co pani przez to rozumie?

– Ależ pan wie. Zdaje się, że wybrał dziś pana. Jak antenę radiową, hmm?

– A może piorunochron? – wychrypiałem bez namysłu.

Odwróciła się w moim kierunku, nie przestając się uśmiechać i skinęła głową, jej zadowolenie zaczynało powoli nabierać szatańskiego wyrazu.

– Tych trzech facetów siedzi nadal nad jeziorem, usiłując coś złowić. Mam zamiar się z nimi pieprzyć znów, za darmową rybę na kolację, o ile ich fiutki jeszcze podołają. Mam nadzieję, że ostatnie rżnięcie zbytnio ich nie wymęczyło i będą jeszcze w stanie.

Zabrakło mi w tym momencie słów.

– Każdy orze jak może w tych ciężkich czasach, co? Forsa to rzecz rzadka jak sraczka, – zachichotała, przywodząc na myśl pisk stada myszy.

Niecodzienność tej chwili wypełniła moją głowę szumem. Jej dziwne zachowanie wzbudziło mą uwagę. Jakaś część mnie niemal zaczęła się obawiać, iż jej ciało nawiedził duch zupełnie kogoś innego. Patrzyłem jak sparaliżowany, jak jej ręce zjechały bezwstydnie w dół po wielkim brzuchu, zaczynając pieścić łono; po chwili rozchyliła sukienkę, odsłaniając przede mną piersi. Jej uśmiech przykuł mnie do krzesła, na którym siedziałem.

– To spotyka mnie często – jej słowa przypominały gdakanie – lecz tej nocy zdecydowanie wybrało ciebie. Palce dłoni skręcały sutki wielkości dziecięcego smoczka. Druga ręka krążyła z namaszczeniem pośród włosów między nogami.

Pisnąłem.

– Doprawdy, panienko, stawia mnie pani w niezręcznej sytuacji…

– Nie mam co do tego wątpliwości, kochasiu. To zainteresowanie moimi cyckami dowodzi, żeś raczej nie z tych, co lubią z tyłu – zaśmiała się. – Widziałam, jakżeś się chował w krzakach nad jeziorem. Miałeś dobry widok, co?

Natychmiast poczerwieniałem na twarzy.

– O, taak, skarbeńku, patrzyłeś, jak te trzy łachudry rżną mnie w cały świat i wtykają tą gidyję w cipę. Podobało ci się to, co widzisz, nie?

Za nic nie potrafiłem znaleźć żadnych słów w odpowiedzi. Miałem tylko nadzieję, że za chwilę cała jej ręka nie zniknie między nogami. Ale nie, to tylko złudzenie, spowodowane niecodziennością całej sytuacji…

Przerwała samogwałt, poprawiła ubranie. Czy przypadkiem jej wielki nabrzmiały brzuch nie drgnął, kiedy patrzyłem? Jej głos zredukował się niemal do świstu podmuchów wiatru.

– Powinieneś do nas dołączyć. Miałam taką nadzieję – oznajmiła, odwracając się tyłem do mnie i ponownie wyglądając przez zadymione okno. – Jesteś wysoki i wyglądasz na krzepkiego. Tak. Prawdziwy sofista. Zamiast tego będziesz się później trzepał, myśląc o mnie. A skoro z tego dziennego bzykania wnosisz, że ciężarna ptaszyna ma nie po kolei w głowie… tylko czekaj do nocy…

Pomimo upału przeszedł mnie mroźny dreszcz.

– Do nocy? – wydusiłem błagalnym tonem.

Lecz już jej nie było, opuściła obskurne biuro, kierując się w stronę ścieżki wiodącej nad jezioro.

Mój Boże.

Czyżby doznała jakiegoś jasnowidzącego transu? Z jej słów wynikało, że miało mnie spotkać coś nieprzyjemnego. A do tego jej zachowanie. Czułem się zdegustowany swoim dość niewygodnym, acz niezaprzeczalnym podnieceniem.

Jakież to ekscentryczne: organiczna maszyna zwana ludzkim mózgiem, której neurotransmitery i hormonalna esencja utrzymują swego właściciela w ciągłej sprzeczności w stosunku do samego siebie. Nie, ta noc była zbyt dziwna i taka odrażająca. Moje myśli skupiły się na beznadziejnym pościgu De Quincey’a za „smokiem”, gdyż pod osłoną narkotyku bez wątpienia kontemplował jakiś inny nadnaturalny świat, co posłużyło za pożywkę dla jego sztuki. Także o Poe, którego sfermentowane duchy przywiodły do nędznego końca, jednocześnie wraz z upojeniem sprowadzały do niego prawdziwą Muzę, żyjącą wiecznie, podczas gdy on sam obrócił się w proch. Dokąd mnie przywiedzie? Do rangi zgryźliwego, płaczliwego, hipokryty… bez wątpienia. Nigdy nie czułem się bardziej pusty niż wtedy. Mrowienie w kroku stawało się coraz silniejsze, przyprawiając mnie o coraz większy wstyd i wstręt do samego siebie. By oderwać się od przykrych myśli, spojrzałem w okno. Po ciężarnej latawicy nie było ani śladu. Bez wątpienia wróciła do swych brutalnych adoratorów, by zaspokajać swe prymitywne żądze. Lasy, za dnia sprawiające wrażenie ekscytujących i przyjaznych, teraz jawiły się jako pierwotne, przerośnięte i nawiedzone. Okruchy zmroku, przebijające się przez czerń jeszcze głębszej ciemności zdawały się niestrudzenie sadowić wokół szarego, drewnianego budynku. Prawie wrzasnąłem, słysząc za sobą nagły brzęk. Rozbłysło światło.

– Po diaska siedzieć w takiej ciemnicy – zachichotał mechanik Nate. Wszedł bocznym wejściem.

– Och, zaskoczyłeś mnie– aż podskoczyłem.

Mężczyzna odbił korek pękatej butelki.

– Co tam cięgiem wypisujesz w tej książce? Pisarz jaki?

– Po prostu prowadzę dziennik podróżny – odpowiedziałem, przezornie nigdy nie wyjawiając swego dość nieokreślonego zawodu. – Wydawać by się mogło, że jest już późno – zauważyłem – tymczasem wcale tak nie jest. Zaledwie dwudziesta.

Klasnął w ręce.

– Aw, kto tam ogląda się na czas? Zwykle to on leci jak oszalały. Cholera, zdało by się zabawić gdzieś wieczorem.

Wulgarność zaczęła już działać mi na nerwy.

– Dobra książka oznacza zawsze nudny koniec – rzekłem – Czytałeś może…

– Aw, myślał żem o jakimś ubawie – ale kto ma na to piniendze, co? – powiedział i wybuchnął gromkim śmiechem, choć nie zauważyłem w meritum jego wypowiedzi nic zabawnego.

Wtem, prawie jednocześnie obydwaj znieruchomieliśmy na dźwięk skrzypiących na ganku desek, uginających się pod ciężkimi krokami. Wydawało mi się, że dostrzegam, jak w gorączkowej malignie, rozciągający się długi cień. Coś odcinało się nim w świetle księżyca, stojąc tuż za obitymi siatką drzwiami? Nate wykrzyknął, wstrzymując oddech:

– Jeejzu, a kto do diaska…

Do środka weszła figura zgięta niemal w pół, człowiek w odzieży przypominającej płótno namiotowe, noszący do kompletu czapkę herolda. Przygarbienie spowodowane było jego nadzwyczajnym wzrostem. Wewnątrz pomieszczenia nie był w stanie w pełni się wyprostować. Miał bez wątpienia ponad siedem stóp wysokości.

Niezwykle okrągłe, paciorkowate oczy błyszczały w zbyt małej, skurczonej wręcz głowie. Oczy te bez wątpienia nakierowane były na Nate’a.

– Dobry wieczór, mój panie. Proszę darować najście, na które pana naraziłem – przemówił przedziwną, antyczną dykcją.– Mogęż spytać, gdzież podziewa się właściciel?

Nate podrapał się po głowie na widok przygarbionego mężczyzny.

– Ja prowadzę tą budę, jeśli o to się rozchodzi, ale… niech to jasny gwint, kolego! Nigdy w życiu żem nie widział nikogo tak dużego!

– O wiele więcej niż ja, mój dobry panie, rzeczy, których żeś nie widział, będziesz mógł uświadczyć na niewiarygodnym spektaklu. – Gość trzymał pod pachą kilka rulonów papieru, rozpostarł właśnie jeden z nich jednym, zamaszystym ruchem olbrzymiej ręki.

– Zwracam się tedy o pozwoleństwo, na umieszczenie tejże informacji na twym oknie. W zamian za przyzwolenie bez opłat żadnych odwiedzić nas możesz.

Był to plakat opatrzony misterną ilustracją oraz napisem:

WĘDROWNY SHOW O’SLAUGHNASSEY’A! PÓJDŹCIE! ZNIŻKI! WYBRYKI NATURY! CHODŹCIE, CHODŹCIE WSZYSCY!


– A niech mnie dunder świśnie, wesołe miasteczko! – rozentuzjazmował się Nate. – To samo, co zeszłego roku?

– Zaiste, mój panie, to samo.

– Miałem nawał roboty i nie szło się wyrwać, lecz paru kumpli powiadało, że było galante! I powiadasz, że jak zawieszę to w łoknie, dasz darmowe bilety?

Wysoki mężczyzna skinął poważnie głową i wręczył mechanikowi ścinki biletów.

– Łaskawość twa, mój dobry panie, prosi się o nagrodę, zatem nie wzdragam się, by docenić twe łaskawe usposobienie. Ufać możesz także mym słowom, że Wędrowny Show O’Slaughnassey’a jest najlepszy, największy i najbardziej szokujący, przewyższając pod tym względem każdy inny, w którym dane ci było uczestniczyć – powiedział, po czym zawiesił plakat na oknie, kolorową stroną na zewnątrz. Wyszliśmy z nim, gdzie bez przeszkód mógł się wreszcie wyprostować. Był prawdziwym gigantem, co więcej, zauważając przelotne, chmurne spojrzenia Nate’a na krocze tytana, również bezwiednie podążyłem tam wzrokiem. On tymczasem uścisnął nasze prawice, przy czym okazało się, że rozmiary jego ręki przekraczają dwukrotnie rozmiary mojej i zaproponował:

– Panowie, rad jestem, że dane mi był was poznać i będę was z niecierpliwością wyglądał w miasteczku…

Ze wszystkich sił starałem się nie patrzeć, lecz spodnie owego człowieka zdawały się zaiste nadmiernie wypchane w kroku.

Oddalił się w swych galotach godnych lewiatana, zasiadł w czekającej na niego ciężarówce na szprychowych kołach i odjechał.

– No czy to nie szczęśliwy traf? – Zauważył Nate, a jego dłonie znów wylądowały na biodrach. – A jednak szykuje się nam jakiś ubaw.

– Fortuna zdaje się sprzyjać twojemu życzeniu – rzekłem, spoglądając na plakat.

– Jak cholera, dymanku także!

Zmarszczyłem brwi.

W tym momencie pojawił się rozczochrany, najwyraźniej wyrwany z drzemki kierowca autobusu, po czym zaczął dość obcesowo indagować Nate’a o miasteczko i darmowe wejściówki.

– I co powicie! Wesołe mniasteczko! – ekscytował się kierowca. – Od lat żem w żadnym nie był…

– Ani ja – wtrąciłem, przypominając sobie podobne obwoźne widowiska pojawiające się czasem w okolicy Stamper Hill. Przeważnie jednakowoż nie mogłem w nich uczestniczyć z powodu powszechnej pisarskiej klątwy – braku pieniędzy!

Nate wyostrzył swój wieczny drwiący uśmiech.

– Znajomek mój, co to był tam zeszłego raza, powiadał że majom kilka wędrownych kurewek, wartych grzechu!

– A tiaa, nie wątpiem, – rzekł kierowca. – Raz mnie poniosło do takiego mniasteczka w Brattleboro i tamujsze dzifki wydoiły mnie do cna. A tiaa. Gdyby sperma była śmieciem, ich cipy byłyby wysypiskiem. Powiedzta tylko, gdzie lepiej facetowi trysnąć, jak nie w skorą piczę kurwy.

– W jaźwę!

– A i w zadek dla odmiany!

– O wa! Wszędzie!

Byłem zgorszony. Poziom wulgaryzmów i ogólnej degeneracji moralnej zszokował mnie. Będąc jednak obcym w towarzystwie nieznanych sobie osób, ze wszystkich sił starałem się robić dobrą minę do złej gry. Zagotowało się tylko we mnie w momencie, kiedy kierowca uznał za stosowne klepnąć mnie po plecach.

– Źle gadam, chudzielcu? – dodał ze śmiechem. – Zdarzyło ci się fścibić fajfusa w piczę fędrofnej kurfy?

Zupełnie osłupiały, zdołałem tylko bąknąć:

– Z przykrością muszę, przyznać, że nigdy nie miałem okazji…

– Ale chyba chciałbyś wścibić? – spytał Nate z niepokojem.

Na okoliczność “wścibiania fajfusa” w podobną istotę, już miałem odpowiedzieć, że nie musi się o to martwić, gdyż jest to zupełnie nieprawdopodbne. Grając jednak dobrego kumpla, odpowiedziałem:

1

„Ha, czuję, że mnie kciuki swędzą. Coś złego drogi do nas szuka.” (William Shakespeare „Makbeth”, tłum S. Barańczak)

2

Celtyckie święto ognia odbywające się w nocy z 31 kwietnia na 1 maja.

3

District Columbia

4

CAS – chodzi tu o Clarka Ashtona Smitha, podobnie jak Frank Belknap był jednym z przyjaciół i korespondentów Lovecrafta.

Kartki wyrwane z podróżnego dziennika

Подняться наверх