Читать книгу Dama jego serca - Elisabeth Hobbes - Страница 4
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ОглавлениеYorkshire, maj 1071
- Czy ja się wreszcie dowiem, gdzie się podziewa moja narzeczona? - wykrzyknął z desperacją Gilbert du Rospez. Przez chwilę krążył nerwowo po jasno oświetlonej komnacie, by znów przystanąć przed gospodynią, która z nieprzeniknionym wyrazem twarzy siedziała na podwyższeniu. - Aby poznać pani córkę, nie bacząc na parszywą pogodę z narażeniem życia i zdrowia, odbyłem podróż z Yorku do Haxby - a jej tu nie ma?!
Stojący obok niego Guilherm FitzLannion starał się nie okazywać rozdrażnienia, patrząc, jak jego dawny towarzysz dziecięcych zabaw, a jednocześnie pan lenny, sroży się coraz bardziej. Nawet pieszo szło się z Yorku do Haxby najwyżej pół dnia, a co dopiero konno. Puszcza Galtres dawała osłonę przed przelotnymi majowymi deszczami, a okolice były bezpieczne. Gilbert po prostu próbował dać do zrozumienia, że jest ważną figurą. Jak zwykle - niezbyt przekonująco.
Regularne rysy Gilberta i kasztanowe, modnie przystrzyżone kędziory sprawiały, że mało kto potrafił oprzeć się spojrzeniu jego łagodnych, piwnych oczu, a jednak czarujący młodzian daremnie próbował sobie zjednać sympatię przyszłej teściowej. Emma, hrabina Haxby, ze swego podwyższenia nadal patrzyła na niego niechętnie i z pogardą.
- Może trzeba było zasięgnąć języka przed tak wyczerpującą podróżą - powiedziała z jawną ironią. - Moja córka od ponad roku nie mieszka tutaj. Odprawiłam ją w zimie sześćdziesiątego dziewiątego, gdy wasz król ruszył odbić York z rąk Edgara i jego sprzymierzeńców. Wolałam trzymać ją z dala od miasta, w którym zimował.
Słowa "wasz król" nie umknęły uwadze Gui. Nie spodziewał się, że nazwie Wilhelma "Zwycięzcą", ale ta jawna pogarda nie pozostawiała wątpliwości co do tego, który z pretendentów do tronu Anglii nie cieszył się sympatią wdowy po Heriku z Haxby. Być może uznawała prawa do tronu krzywoprzysięzcy Harolda albo należała do zwolenników księcia Athelinga, który zeszłego roku bezskutecznie próbował odbić York z rąk Normanów.
Na przemian rozprostowywał i zginał palce prawej dłoni, aż go rozbolał nadgarstek. Zerknął na Gilberta, czy też zwrócił uwagę na ton lady Emmy, ale chyba nie. Lady Emma musiałaby nazwać Wilhelma "bastardem", żeby Gilbert zauważył jej niechęć.
- Podejrzewam, że pani umyślnie nie chce mi pomóc! Oboje wiemy, że ją pani odesłała. Pytanie, dokąd? - zżymał się.
Poczerwieniał na twarzy. Jeszcze chwila, a zacznie tupać nogą. Gui dostrzegł kątem oka, że słudzy po obu stronach krzesła Emmy drgnęli. Obaj mężczyźni byli w sile wieku i mieli miecze u pasa. Emma musiała mieć niezłe dojścia, skoro pozwolono jej trzymać straż pod bronią w chwili, gdy Wilhelm próbował zdławić bunt hardych mieszkańców hrabstwa Yorkshire.
Obaj z Gilbertem też mieli miecze, więc raczej nic im nie groziło. Jakaś część Gui chętnie upuściłaby krwi Anglikom, żeby pokazać tym gburom z północy, kto tutaj rządzi, ale inna część umierała ze strachu na myśl o walce na miecze. Nigdy nie przepadał za mieczem, ale nie mógł już strzelać z łuku, choć od dzieciństwa szczególnie umiłował sobie tę broń.
Zresztą byłoby to niezgodne z wolą Wilhelma Zdobywcy. Choć Wilhelm podbił Anglię i siłą zaprowadził swoje rządy, zwycięstwo planował przypieczętować małżeństwem i sojuszami.
Gui miał już dosyć słuchania tych niekończących się wykrętów. Pora przejść do konkretów i przygotować, jak zwykle, grunt dla swego pana. W końcu po to go Gilbert wziął z sobą, a nie do obrony, bo do walki już się nie nadawał.
Zrobiło mu się niedobrze. Brzydził się siebie. Zrobił krok do przodu, zrównując się z Gilbertem.
- Dość tych żartów, lady Emmo. Proszę mówić natychmiast, gdzie jest dziewczyna!
Emma uniosła lekko brwi. Omiotła wzrokiem Gui i drgnęła z zaskoczenia, ale nie dała po sobie poznać odrazy na jego widok, co często się zdarzało kobietom. Gui mimo woli poczuł podziw dla białogłowy, która odważnie stawiała czoła intruzom.
- Kim jesteś, że ośmielasz się tak hardo zabierać głos?
Co sobie o nim mogła pomyśleć, widząc go u boku dobrze urodzonego rycerza? Był o głowę wyższy od Gilberta i bardziej barczysty, jednak nos, złamany w dzieciństwie, nigdy się nie zrósł porządnie, a po służbie w wojskach Wilhelma została mu pamiątka w postaci blizny przecinającej nierówno dolną wargę. No i te oczy, podkrążone od nieprzespanych nocy. Przy gładkolicym Gilbercie czuł się jak szpetny prostak.
Chwała Bogu, jego najcięższa ułomność nie rzucała się zbytnio w oczy. Przykrył lewą dłoń prawą dłonią, zasłaniając wypchaną skórzaną rękawicę, której nigdy nie zdejmował i spojrzał wdowie w oczy z hardością, jaką mu zarzuciła. Uśmiechnął się, choć zdawał sobie sprawę, że uśmiech jego oszpeconych ust, nawet szczery - co się rzadko zdarzało - prędzej budzi odrazę niż sympatię.
- Zwę się Guilherm FitzLannion, wielmożna pani, i jestem mało znaczącą figurą.
Ściślej rzecz biorąc, nikim. Człowiekiem bez pozycji, zwykłym łucznikiem, który w ślad za swym druhem, a zarazem panem, wyprawił się do Anglii w poszukiwaniu szczęścia. Bez powodzenia.
Gilbert zacisnął mocno dłoń na ramieniu Gui i obdarzył go szerokim uśmiechem. Jego gniewne spojrzenie złagodniało.
- Gui jest moim powiernikiem i doradcą. Niekiedy przypomina mi, że powinienem powściągnąć moją popędliwość.
O dziwo, Emma rzuciła Gui spojrzenie pełne zrozumienia. Czyżby, zanim została wdową, sama musiała mitygować jakiegoś porywczego wielmożę?
Gui skłonił głowę.
- Sir Gilbert jest bardzo dla mnie łaskawy, niemniej dołączam się do jego próśb. Odwlekanie tej sprawy po to tylko, żeby się z nami droczyć, niczego nie zmieni. Czy uznaje pani Wilhelma za króla, czy nie, taka jest jego wola.
Posłał jej kolejny krzywy uśmiech i cofnął się o krok, czekając na odpowiedź.
- Jest ze swą towarzyszką, podrzuconą nam jako niemowlę, w klasztorze Byland koło Elmeslac - powiedziała w końcu niechętnie, patrząc w dal nieobecnym wzrokiem, jakby widziała coś, czego nikt oprócz niej nie widzi.
Może ją też po nocach dręczyły koszmary? Może w jej głowie nadal niosły się krzyki?
- Sigrun zawsze była bardzo delikatna, wątłego zdrowia i nerwów - ciągnęła lady Emma. - O mało nie został zgwałcona, najpierw przez rebeliantów, a potem pańskich pobratymców, gdy wrócili, żeby odbić York. Ufam, że Wilhelm Normandzki, choć zawziął się, by złamać opór naszego hrabstwa, uszanuje świętość klasztoru, który dał mojej córce schronienie przed mordem i gwałtem.
Jej głos był przepojony pogardą. Przyjeżdżając z południa, przez zgliszcza zasobnych do niedawna wsi, Gui nie mógł jej mieć tego za złe. Wbił wzrok we własne buty, wstydząc za swoich rodaków, choć sam nigdy nie brał udziału w hańbiących rabacjach.
- Współczuję szczerze nieszczęściom tej panny, ale skoro ją pani tam wyprawiła, to musi ją teraz ściągnąć z powrotem - warknął Gilbert.
- Mowy nie ma – odparła natychmiast.
Z gardła Gilberta wydobył się groźny pomruk. Gui dotknął ostrzegawczo jego ramienia.
- Nie radziłbym pani utrudniać sprawy - zwrócił się do lady Emmy.
Emma wstała z wysokiego zydla i powoli ruszyła w stronę mężczyzn. Jej obstawa nie drgnęła z miejsca, ale w razie czego niechybnie wkroczyłaby do akcji. Czyżby ludzie Północy uważali Normanów za pozbawionych honoru łotrów, gotowych zaatakować niewiastę w jej własnym domu?
Emma przystanęła przed Gui.
- Jestem tylko niemajętną wdową, nie mam środków, by opłacić eskortę dla córki, a sama przecież nie wróci, gdy po Yorkshire włóczą się hordy rebeliantów i wyjętych spod prawa, bo to zbyt niebezpieczne.
- Pani córce włos z głowy nie spadnie - pośpieszył z zapewnieniem Gui.
- Zdawało się wam, że York jest bezpieczny, odkąd earl FitzOsbern został dowódcą miejskiego garnizonu, ale Edgar i Swen Widłobrody pokazali mu, gdzie raki zimują! Płomień rebelii może ogarnąć hrabstwo w każdej chwili. Odkąd dobrami lennymi zawiaduje Alan Ryży, Yorkshire przestało się buntować. Już Wilhelm o to zadbał. Wszystkie wioski zostały splądrowane, stąd aż do Durham.
Gui i Gilbert szli z Bretanii na York z Alanem Ryżym, kiedy Atheling zaatakował po raz drugi. Ryży dekretem Wilhelma miał zarządzać Yorkshire, zaś Gilbert miał poślubić siostrę młodego earla, który stawiał czynny opór.
Emma wodziła wzrokiem od jednego do drugiego mężczyzny. Chociaż zbliżała się do czterdziestki i była od nich starsza co najmniej o dziesięć lat, wciąż była atrakcyjną, elegancką kobietą o jędrnych piersiach i nieco zbyt krągłym brzuchu. Kiedy indziej Gui pewnie poświęciłby więcej uwagi jej wdziękom, teraz jednak odnotował tylko, że czas i zgryzoty nie przyniosły uszczerbku jej urodzie.
- To, że zgadzam się, żeby moja córka wyszła za pana, sir Gilbercie, nie znaczy zaraz, że mi się to podoba. Nie zamierzam przykładać do tego ręki - wycedziła oschle.
- Pani zgoda do niczego nie jest potrzebna. Została pani postawiona przed faktem dokonanym - zwrócił jej uwagę Gui. Podobnie zresztą, jak Gilbert, dodał w duchu. - To małżeństwo jest ceną za to, że pani ziemie nie zostaną spustoszone, choć pani syn wstąpił do wojsk Athelinga.
W oczach Emmy rozbłysła nienawiść. Gui wzruszył ramionami. Cnota córki nie była chyba wygórowaną ceną za gwarancję, że żadnemu z jej domowników włos z głowy nie spadnie, a córkę i tak, prędzej, czy później, trzeba byłoby wydać za jakiegoś earla o włosach koloru słomy.
- Sigrun to posłuszne, pracowite dziewczę. Nie będzie stawiać oporu. Jeśli chcesz się pan żenić z moją córką, to ją sobie sam przyprowadź - odparła Emma hardo. - Pchnę posłańca do przeoryszy z wiadomością, że szlachetnie urodzony Gilbert du Rospez przybędzie po swoją narzeczoną. Ale póki co, ten dom wciąż należy do mnie, więc proszę się stąd zabierać, jeden z drugim.
Odwróciła się na pięcie i zniknęła za grubą haftowaną zasłoną oddzielającą komnatę od prywatnych pomieszczeń, zostawiając Gui i Gilberta ze swoimi przybocznymi, którzy bezszelestnie zagrodzili im drogę do wnętrza domu. Gilbert odwrócił się i opuścił komnatę równie dumnie, jak jego rozmówczyni. Wyszedł za próg i z ciężkim westchnieniem oparł się o węgieł domu.
- Co za nieznośna baba! Jak śmie zwracać się do mnie w ten sposób!?
To był właśnie cały Gilbert - wiecznie rozdarty między nieśmiałością, z powodu której często zapominał języka w gębie - a gniewnymi tyradami i pogróżkami. Gui nieźle musiał się namęczyć, żeby mitygować przyjaciela. Nie było to łatwe zadanie.
- Najpierw podbiliśmy jej kraj, a teraz żądasz od niej, żeby oddała ci rękę swej córki. Chyba nie spodziewałeś się, że przyjmie cię z otwartymi ramionami?
- Ja chcę poślubić jej córkę? Ja? - zaczął się zżymać Gilbert. - Wiesz dobrze, że to nie ja tego pragnę. To kara pod płaszczykiem nagrody. Wcale nie palę się do ślubu z jakąś zahukaną angielską dziewczyniną, którą nawet jej własna matka uważa za słabą na umyśle!
Gui podejrzewał, że Gilbert w ogóle nie rwie się do żeniaczki. Jego myśli pochłaniały bez reszty hodowla koni i jeździectwo. Kiedy spotkał bratnią duszę, mógł z zapałem rozprawiać o koniach do białego rana, ale w ogóle nie wiedział, jak postępować z kobietami. Gui przypuszczał, że jest nadal prawiczkiem.
- Dajże spokój. Może nie zależy ci na dziewczynie, ale na pewno nie pogardzisz tym wszystkim. - Powiódł ręką po dworze i otaczających go polach, czując w sercu ukłucie zazdrości.
Starodawny dwór z długich, dębowych bali miał dziedziniec otoczony płotem wyplatanym z wikliny. Gui marzył o takim domu.
Gilbert wzruszył tylko ramionami i pomaszerował gniewnie w stronę swojego konia i kobyły, którą Gui wynajął w Yorku.
- Będziesz majętny, kiedy to wszystko zostanie twoje - perswadował Gui, ruszając w ślad za nim. - Pomyśl tylko, ile tu miejsca do hodowli koni. Zawsze to lepsze niż dola młodszego syna bretońskiego szlachcica, choćby nawet wymagało ożenku z zahukanym angielskim dziewczęciem.
I lepsze od doli lennika tego szlachcica. Chociaż Gui od wyjazdu z Bretanii towarzyszył, na jego własną prośbę, Gilbertowi, za uczestnictwo w podboju nikt jakoś nie proponował mu ziemi, a co dopiero żony.
- Wiesz już, gdzie jest dziewczyna, musisz ją tylko przywieźć i po sprawie. Uwiniesz się z tym do świętego Jana. To najpomyślniejszy dzień na zaślubiny.
- Nie mogę jej przywieźć, bo nakłanianie jej, żeby opuściła klasztor, będzie równie skuteczne, jak przekonywanie jej matki, żeby po nią posłała - odparł ponuro Gilbert. - Poza tym, dostałem właśnie bardziej interesującą propozycję.
- Mianowicie?
- Zostałem zaproszony na polowanie we włościach earla FitzOsberna na zachodzie. Jeden z uczestników wyprawy hoduje rasowe konie. Obiecałem mu, że pojadę. Pełno tam dorodnych jeleni. Pojedź z nami.
Gui zgrzytnął zębami.
- Jak mam niby polować, skoro nie mogę napiąć cięciwy? - Skinął głową w stronę lewej dłoni.
- Mam pomysł, bracie - rozpromienił się nagle Gilbert. - Pojedziesz do Byland i przywieziesz za mnie dziewczynę.
Gui parsknął śmiechem, ale zaraz sposępniał.
- Chyba sam w to nie wierzysz?
Gilbert wskoczył na konia.
- Czemu nie? To nic trudnego. Skoro nie jedziesz ze mną, to co masz lepszego do roboty?
Gui planował w najbliższych dniach zwiedzić wszystkie spelunki Yorku, upijając się w sztok. Wcale mu się nie uśmiechało telepać się przez pół Yorkshire po cudzą narzeczoną, choćby i narzeczoną serdecznego druha. Dosiadł konia, ujmując wodze prawą dłonią.
- Przygotowania nie powinniśmy nam zająć więcej niż tydzień - rozważał na głos Gilbert.
- Mój panie! Posłuchaj mnie, Gilbert! Powiedziałem stanowczo, że nie!
- Słyszałem, co powiedziałeś, ale i tak mi nie odmówisz. - Gilbert tryskał optymizmem, roztaczając swój nieodparty urok, który zupełnie nie działał na lady Emmę. - Jako twój pan mógłbym ci wydać rozkaz, ale wiem, że nie muszę tego robić. Drogi przyjacielu, żądam od ciebie wiele, ale też i nie poskąpię nagrody. Oczywiście musisz mieć lepszego konia, no i lepszy strój, a to będzie mnie niemało kosztować.
Gui wywrócił oczami. Nie przepadał za końmi, co nie mieściło się w głowie Gilbertowi.
- Obawiam się, że jeśli zamiast pojechać osobiście, wyślesz kogoś, lady Emma może to uznać za zniewagę.
- Będę się żenić z córką, a nie z matką - nabzdyczył się Gilbert.
Gui zgromił go spojrzeniem. Dyplomacja nie należała do mocnych stron Gilberta.
- Chyba masz rację - ustąpił Gilbert. Przeszedł w kłus i jadąc skrajem włości lady Emmy, ruszył w stronę leśnej ścieżki. Gui jechał za nim, czując się niepewnie na końskim grzbiecie i wypatrując niebezpieczeństw, które mogły umknąć uwadze Gilberta.
Kiedy dojechali do brzegu puszczy, Gilbert ściągnął nagle wodze i odwrócił się.
- Mam pomysł! Pojedziesz jako ja!
Gui gwałtownie wstrzymał konia.
- Pojedziesz do Byland, udając mnie - wyjaśnił radośnie Gilbert. - Przedstawisz się moim imieniem. Lady Emma pchnie zapowiedź mojego przybycia, ale lady Sigrun nie widziała mnie nigdy na oczy, nie pozna, że to nie ja. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, dam ci mój sygnet rodowy. Byłby kłopot, gdyby przejrzała nasz podstęp. Przysięgnij, że do końca podróży będziesz podawać się za mnie.
- Jeszcze wcale się nie zgodziłem - zwrócił mu uwagę Gui. - Odkryje, że nie jestem tobą, to nieuniknione. Jak zareaguje na wiadomość, że wystrychnęliśmy ją na dudka?
- Nie będzie protestować, jeśli jest tak nieśmiała i uległa, jak mówi matka. Zalecaj się do panny w moim imieniu, ale nie zdradź jej naszej umowy. Kiedy dotrze na miejsce, będzie już bardziej oswojona z myślą o zamążpójściu. Gdybym to ja miał przyprowadzać do domu twoją narzeczoną, mógłby być problem, ale w przeciwnym przypadku...
Urwał, więc Gui dokończył za niego:
- Ale w przeciwnym przypadku wystarczy, że rzuci okiem na ciebie, a już będzie dziękować Bogu, że nie musi wyjść za jednorękie monstrum z krzywym nosem i szpetnymi ustami.
- Nie to miałem na myśli - zaczął tłumaczył się Gilbert, wyraźnie speszony.
Oczywiście, że miał, ale Gui od dawna przywykł do gaf Gilberta, który tak naprawdę wcale nie zamierzał go zranić. Faktem jest, że ożenek raczej nie groził Gui, odkąd został podczas bitwy okaleczony.
- Nie wyglądasz tak strasznie, jak ci się wydaje - pocieszył go Gilbert. - Gdybyś był zamożniejszy, kobiety w ogóle nie zwracałby uwagi na braki twojej urody. Kiedy zostanę panem tych włości, będę ci mógł nadać ziemię. Jeśli mi oddasz tę przysługę, dam ci część moich ziem. Jako włodarz moich dóbr, będziesz drugim po mnie.
Gui powiódł wzrokiem dokoła. Włościom lady Emmy oszczędzona została rabacja, która niemal doszczętnie zniszczyła ziemie na północy. Rzeka toczyła wody po równinie, na której nic nie rosło, jednak z czasem dałoby się przywrócić pola do życia. Przypomniały mu się rodzinne strony i obudził się w nim duch przodków, którzy parali się rolą od pokoleń. Własny kawałek ziemi w dobrach lennych przyjaciela to rzecz nie do pogardzenia.
Od wyjazdu z Francji Gilbert roztaczał przed nim miraże bogactw i władzy, ale jak dotąd były to czcze obietnice. Może wreszcie nadarza się okazja, która pozwoli Gui stanąć na nogi. A wszystko w zamian za tygodniową wyprawę po dziewczynę. W sumie to nic wielkiego.
- Zgoda. Przywiozę ją. Skoro tak chcesz, będę udawał ciebie. Zrobię to.
Gui wyprostował się w siodle. Było już popołudnie; jechał calutki dzień, ale ostatni etap jego podróży dobiegał wreszcie końca. Dotarł na szczyt wzgórza i przystanął obok kamienia milowego, podziwiając dachy klasztoru, który skrył się w dolinie, po drugiej stronie rzeki. Wiła się leniwie pośród wzgórz, mijając opustoszałe wioski i niknąc chwilami wśród drzew.
Rozsunął kołnierz opończy. Odkąd przed trzema dniami wyruszył z Yorku, wiosna poczynała sobie coraz śmielej, a nowiutkie sukno drapało go w szyję.
Swoją drogą nie narzekał na nowy przyodziewek. Gilbert z wdzięczności sprawił mu opończę, dwie koszule z najprzedniejszego płótna i nową tunikę z jasnej wełny obramowaną szeroką, haftowaną taśmą. Nowa klamra lśniła na starym, sfatygowanym pasie, który Gui uparł się zachować, podobnie jak rękawice i buty. Nigdy nie miał tak wykwintnego stroju. Wyglądał w nim też odpowiednio, na średnio zamożnego rycerza, który chce zrobić dobre wrażenie na swej oblubienicy.
Powoli nabierał przekonania do całego przedsięwzięcia i w drodze dla zabicia czasu obmyślał, co też zasieje na swoich włościach i jaki dom sobie postawi na obiecanej ziemi. Raczej niewielki, skoro będzie w nim mieszkał w pojedynkę. Wolał nie mierzyć zbyt wysoko - raczej nie miał co liczyć na towarzyszkę życia. Rozgoryczenie podstępnie wkradało się w jego serce, gasząc radość.
Odgarnął włosy z czoła spoconego od jazdy na słońcu. Pomimo nalegań Gilberta nie zgodził się podciąć ciemnych włosów na modłę rycerską. Zapuszczał je bardziej, niż wymagała moda, by zasłaniały mu szczękę i okalały twarz. Koszula pod zbroją lepiła się do pleców. Zafrasował się. Nie wypadało zjawiać się w klasztorze aż tak zdrożonym. Przeorysza z pewnością naszykuje mu kąpiel, ale w świetle słońca rzeka srebrzyła się kusząco, więc wpadł na lepszy pomysł. Skierował konia w stronę rzeki i z wolna zjechał ze wzgórza w stronę zakola, gdzie drzewa dawały osłonę na - niezbyt prawdopodobny - wypadek, gdyby ktoś go zaszedł znienacka.
Przywiązał konia do drzewa w cieniu, w miejscu, gdzie zwierzę mogło pić do woli. Odpiął pas z mieczem i położył obok juków z łukiem i kołczanem - wciąż nie umiał się rozstać z dawną bronią. Rozebrał się, zgrzytając bezsilnie zębami, kiedy rozpinał sprzączki i rozwiązywał sznurówki jedną ręką. Zawahał się, czy zdjąć wypchaną rękawicę z lewej ręki, ale w tym ustroniu raczej nie było obaw, że ktoś wypatrzy jego ułomność.
Rozebrał się do naga i wszedł do rzeki, która okazała się głębsza, niż przypuszczał. Przez chwilę stał po pas w zimnym nurcie, dygocząc i wstrzymując oddech. Stopy zapadały mu się w muł. Kiedy oswoił się z chłodem, zanurkował pod wodę, płynąc raźno z prądem, dopóki nie zabrakło mu tchu. Umył włosy i wyszorował się cały, aż go piekła skóra. Niestety, nie miał czym zgolić sieczki na policzkach i powoli zaczynał się upodabniać do wikingów z Yorkshire.
Słońce wciąż grzało mocno, przez co chłód rzeki nie był aż tak dotkliwy. Położył się w wodzie z przymkniętymi oczami, napawając się wiosennym powietrzem. Dryfował teraz z leniwym nurtem, pozwalając, by woda pieściła jego skórę. Czuł, jak rozluźniają się spięte mięśnie. Po raz pierwszy odkąd postawił stopę na angielskiej ziemi, ogarnął go głęboki spokój.
- Wrócę za tydzień zmienić opatrunek. - Aelfhild mocno zawiązała koniec bandaża na nodze Bruna. Starła tłustą maść z palców i naciągnęła wyliniały koc na nogi starca. - Spróbujcie się troszkę ruszać, żeby nie dostać odleżyn. Kataplazm powinien uśmierzyć ból.
- Poczciwa z ciebie dziewczyna, Aelfhild. Będzie z ciebie kiedyś żona jak się patrzy - wychrypiał Brun.
Najpierw przemknęło jej przez myśl, że lepsza byłaby z niej chyba pielęgniarka, a potem, że nie ma skąd wziąć męża, bo mężczyzn w Yorkshire było jak na lekarstwo.
- Nie sądzę, żeby było wielu amatorów na znajdę bez posagu - westchnęła.
Brun chciał zaprzeczyć, ale wstrząsnął nim atak kaszlu.
- Chętnie już poszedłbym na tamten świat, ale bardzo mi umiliłaś ostatnie miesiące - wyrzęził.
- Nie mówcie tak! Macie jeszcze lata przed sobą - skłamała Aelfhild.
Oczy Bruna zaszły łzami.
- Tygodnie, góra miesiąc, dwa. Po tym, jak tamci przyszli spalić wioskę, nie myślałem, że doczekam nowego roku. Straciłem dom, moi synowie zginęli. Chciałbym już dołączyć do nich.
Tamci. Normanowie. Spustoszyli wszystkie wioski wokół Elmeslac, a mówiono, że gdzie indziej też, bo król pałał żądzą zemsty za to, co się działo w Yorku. Za to, że mieszkańcy próbowali odzyskać swoje miasto. Aelfhild poczuła skurcz nienawiści. Niechby tylko spotkała takiego Normana, zaraz wbiłaby nóż w jego nikczemne serce.
Brun był jej ostatnim pacjentem. Zaczęła pakować sakwę z okładami i lekarstwami, żeby zająć czymś ręce, które wciąż wędrowały do broszy ukrytej pod kołnierzem workowatej tuniki. Wolała nie myśleć o tym, od kogo ją dostała, bo jej oczy też zaszłyby łzami.
Wyszła ze słabo oświetlonej chaty, gdzie mieszkali na kupie ocalali mieszkańcy wioski, starzy i młodzi, ocalałe z rzezi niedobitki. Ruszyła z powrotem do klasztoru. Bogiem a prawdą powinna odczuwać wdzięczność, że ma dach nad głową, choć dusiła się w murach klasztoru. Kroczyła wydeptaną ścieżką, starając się nie patrzeć na pola, na których powinien wschodzić jęczmień. Miała mocne buty i maszerowała raźno pod górę. Dochodząc do szczytu pagórka, przystanęła, żeby odsapnąć. Ciepły wietrzyk łagodnie owiewał jej twarz, zwiastując upalną wiosnę. Pot perlił się na jej twarzy i szyi.
Jej suknia powiewała na wietrze. Pokręciła głową, napawając się pieszczotą wiatru na karku. Ostatnie kilka kroków pokonała biegiem, a gdy dotarła na szczyt pagórka, rozłożyła ręce na boki, odchyliła głowę i zawirowała jak w tańcu. Śmiała się ze swojej pustoty. Co by sobie pomyślał ktoś, kto by ją teraz zobaczył? Jeszcze raz zakręciła się w koło. Nikt nie mógł przecież jej zobaczyć, skoro już prawie nikt się nie ostał we wsi.
Poczuła burczenie w brzuchu. Na śniadanie jadły chleb z otrąb i twaróg, a kolacja też nie zapowiadała się smacznie. Rzeka, migocząc w promieniach słońca, wiła się po dnie doliny. Aelfhild rozpogodziła się na myśl, że nie musi jeszcze wracać do klasztoru. Na chwilę zapomniała o tym, że jej kraj cierpi pod jarzmem Wilhelma, że od dwu lat prawie nie była w domu, a mury odgradzają ją od świata.
Była zgrzana i chciało jej się pić. Rzeka da jej ochłodę i ugasi pragnienie. Może nawet uda jej się złapać rybę, która urozmaici ubogą klasztorną dietę. Tej sztuczki nauczył ją Brun, gdy go kiedyś wzięło na wspominki z lat młodości.
Nie mogła się już doczekać, kiedy zanurzy stopy w chłodnej wodzie. Przyśpieszyła kroku i zaczęła biec w podskokach w stronę zakrętu rzeki, kręcąc się wokół własnej osi. Rozpierała ją chęć życia. Dokoła nie było żywego ducha. Mogłaby się spokojnie rozebrać do naga, jednak wolała tego nie robić. Gdyby ktoś ją podpatrzył, nie ominęłaby jej chłosta z rąk sióstr. Szczęściem w zasięgu wzroku nie było nikogo. Ta kąpiel pozostanie jej słodką tajemnicą.