Читать книгу Reguła Lukrecji - Eliza Korpalska - Страница 5
Rozdział 1
ОглавлениеKURZ PO BITWIE
Gładziła ręką chłodny blat potężnego biurka. Było dla niej za duże. Niknęła za nim. Jej głowa ledwie wystawała ponad stos chaotycznie ułożonych dokumentów.
Kuriozalne! – pomyślała. A więc tu jestem. Zabębniła w lite drewno paznokciami z przezroczystym manicure. Lekko bolała ją głowa. Ćmiła nieprzerwanie od dawna, nie pomagały żadne tabletki. Cholerne zmęczenie. Zaraz ustąpi. Od kilku tygodni wprowadzała tu prawdziwą rewolucję, nie dała sobie chwili odpoczynku po ostatnich tragicznych przeżyciach. Nie teraz, to mogłoby jej przynieść zgubę. Musi wszystko uporządkować, ułożyć po swojemu, zanim zszokowani i rozbici przeciwnicy otrząsną się, ponownie zbiorą siły i skoczą jej do gardła. Nie zamierza dawać im przewagi czasowej. Element zaskoczenia okazał się w tym przypadku efektywny ponad wszelkie oczekiwania, ale wiadomo, że jego piorunujące działanie trwa krótko. Jej wrogowie… Trzeba zidentyfikować wszystkich w masie fałszywie uśmiechniętych twarzy, wybrać z tłumu, jak pisklaki z gniazda, zawczasu przewidzieć i udaremnić ich poczynania. Na przyszłość należałoby również znaleźć choć kilku wątpliwych przyjaciół. Anna Litewski, świeżo mianowana na stopień generała i powołana na stanowisko szefowej Specjalnej Agencji Wywiadowczej, dawny pseudonim operacyjny Lukrecja, postanowiła, że od tego zacznie działania w nowej roli.
***
W szpitalu miejskim wszystkie dni ciągną się jednakowo. Długie godziny, dnie i noce zlewające się w lepką, szarawą maź. Cierpienie przytłumione lekami, lecz nigdy niezwalczone do końca, umysł w bolesnej malignie przerywanej przebłyskami świadomości. Docierają szmery, urywki zdań.
– Co to za facet?
– Już mu się poprawia.
– Odzyskał przytomność? Nie, jeszcze nie. Wczoraj na moment, ale znów stracił.
– Jak się pan nazywa? Proszę pana, czy pan pamięta, jak się nazywa? Może pan mówić? Jak pan ma na imię, halo!
Tysięczna kroplówka sączy się przez plastikowy wężyk. Każda z milionów kropelek zaczynała od jego wlotu, nabrzmiewała powoli, nieuchronnie, wreszcie wpadała do żyły przez metalową igłę, co kilka dni wkłuwaną w inne miejsce na ciele. Najpierw w obrębie jednego ramienia, później drugiego. Następnie w nogi. Na końcu w głowę, jak u niemowlęcia. I tak przez minuty, godziny, miesiące.
***
Paul Horn, kapitan Specjalnej Agencji Wywiadowczej, leżąc w pampersie, gapiąc się w sufit i starając opanować piekący ból odleżyn, miał wiele czasu na myślenie.
– To cud, że jest pan znów z nami – szczebiotała sympatyczna, pyzata pielęgniarka.
Starał się do niej uśmiechnąć.
– Będę musiał od nowa nauczyć się chodzić – zaczął.
– O tym zdecyduje lekarz. Ale niech się pan nie martwi, do wszystkiego pan dojdzie pomalutku. Teraz nie ma pan siły. Już chcieli pana odwieźć do hospicjum. Długo pan zajmuje u nas miejsce, inni chorzy czekają, ale ordynator się uparł. – Z wyraźnym wysiłkiem próbowała obrócić go na bok. Paul chciał jej pomóc, ale nie dał rady. Wychudł straszliwie, a mimo to bezwładne ciało zdawało się ważyć ponad tonę. – Spokojnie, spokojnie – zapewniała poczerwieniała na twarzy dziewczyna – mam wprawę. – I tak szczęściarz z pana! Ledwie pana odratowaliśmy. Jacyś ludzie znaleźli pana leżącego przy drodze, całkiem wyczerpanego, z rozwaloną głową, zmaltretowanego, przestraszyli się. Nawet myśleli, że z pana trup, później ich policja ciągle pytała o pana, ale oni nic nie wiedzieli. Dokumentów żadnych pan przy sobie nie miał, telefonu nie znaleźli, musiał ktoś pana okraść. Teraz to człowieka napadną i za parę groszy, tak jak tego spod piątki. Zęby mu wybili, dwa żebra złamali i za co? Za paczkę papierosów, nie uwierzy pan! A pan coś pamięta? – spytała badawczo.
Horn pokręcił lekko głową i przymknął oczy. Chciał przerwać ten potok słów, ból w skroniach rósł nieubłaganie.
– I tak jest lepiej. Jest już o wiele lepiej – powtarzał sobie w kółko.
***
– Droga Erdo! – generał Peter Twigg z nabożeństwem ucałował dłoń dawnej asystentki. Wyglądał na szczerze ucieszonego z jej odwiedzin. Przez trzydzieści lat służby kobieta nigdy nie przekroczyła progu jego rezydencji. Nawet wówczas, kiedy trzeba było dostarczyć uprane koszule lub zakupy. W żadnej z sytuacji. Ani wtedy, gdy z niesmakiem otwierała drzwi kolejnej młodej dziewczynie ubranej w służbowy uniform składający się z obcisłej spódniczki, wciętego w talii żakietu i niebotycznie wysokich szpilek, ani nawet wówczas, gdy Security poinformowało ją kiedyś, że z okien willi generała wydobywa się dym. To był zresztą tylko spalony toster, przegrzany do czerwoności z powodu uszkodzonego kabla. Nie był to wystarczający powód, by wejść do środka, choć jako jedyna miała zapasowy klucz. Dziś zapukała zdecydowanie do drzwi, nawet walnęła w nie kilka razy pięścią, choć wiedziała, że nie wypada i szef pomyśli, że to do niej niepodobne.
– Przyjaciółko! – objął ją lekko w pasie i delikatnie wprowadził do środka. Usadowił troskliwie w fotelu, jak cenny skarb. Ileż by za to dała przez dziesiątki lat. Dziś jej to nie wzruszyło. Wszystko się przedawnia. Patrzyła na niego, zaspokajając kilkumiesięczną tęsknotę. Schudł i przygarbił się. Posiwiał jeszcze bardziej. Zmarniał jakoś. Nie powie mu tego.
– Czego się napijesz? Whisky, wino, gin? Może kropla koniaku? – Twigg uświadomił sobie, że nie wie, jaki alkohol ona lubi. W gruncie rzeczy nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek widział kierowniczkę swojej kancelarii pijącą. Może czasem symbolicznie dotykającą ustami kieliszków szampana na niezliczonych imprezach, za których organizację była odpowiedzialna. Tak, Erda trzymała się zawsze trzeźwo, w każdym znaczeniu tego słowa.
– Podwójną whisky z lodem, poproszę – zażyczyła sobie niespodziewanie. Twigg napełnił dwie szklaneczki. Erda już posyłała mu karcące spojrzenie, ale szybko spuściła głowę.
– A więc sprawa jest poważna – zauważył generał. Nie zaprzeczyła.
– Jak pan się czuje? Słyszałam plotki o udarze – zaniepokojony wzrok kobiety znów powędrował w kierunku jego szklanki. Wypatrywała pozostałości po opuszczonym kąciku ust, mniejszej ruchomości policzka, niezdarności palców. Starała się to robić dyskretnie, ale wiedziała, że zauważył.
– Przesadzone, jak widać – posłał jej dziarski uśmiech. – Jest dobrze. To chyba ja powinienem się zmartwić. Nigdy nie piłaś.
– Teraz też nie nadużywam alkoholu. Bez względu na okoliczności.
– W to nie wątpię – odrzekł z przekonaniem. Nie pytał, po co przyszła. Dawno nie było tu nikogo życzliwego.
– To koniec – wyznała Erda. Skubała nerwowo nitkę wystającą ze szwu szarej spódnicy. Nerwica natręctw. Jeszcze niedawno jej nie miała. Garderobę zawsze dobierała nienagannie schludną. Było nie do pomyślenia, by nosiła ślady choć minimalnego obszarpania. Co za przykra zmiana!
– Koniec z nami – powtórzyła. Wpatrywała się w niego intensywnie, jakby chciała zbadać, przez co naprawdę przeszedł, brutalnie odsunięty, strącony ze stanowiska za pomocą przewrotnej intrygi. Co czuł, ściskając dłoń swojej oprawczyni Anny Litewski, gratulując jej awansu i życząc powodzenia? Chory i samotny, na bocznym torze. Zawsze z klasą, nieodmiennie szykowny, silny, doświadczony, stary wyga, imponujący i bez wątpienia nadal przyczajony jak niedźwiedź w mateczniku.
– Cierpliwości, moja droga – ujął ją za rękę. – Nic tak nagle się nie kończy. Czy wytrzymasz jakiś czas? Zawsze będę cię chronił, ze wszystkich sił – obiecał, a ona chciała wierzyć.
– Czy potrzebujesz pieniędzy? Wstał nieco zbyt szybko i uchylił drzwiczki pancernej szafki stojącej pod biurkiem. Nie były zamknięte, z niczym się nie krył. Wyciągnął sporo grubych paczek banknotów przewiązanych banderolami. – To na razie, Erdo. Ona cię usunie, z mojego powodu. Jestem ci to winien, małe zabezpieczenie, dopóki tam nie wrócimy.
– Mam pieniądze, dobrze u ciebie zarabiałam. Głos sekretarki złamał urywany szloch. – To niepotrzebne, niczego nie wezmę, Peterze – po raz pierwszy w życiu zwróciła się do niego po imieniu.
Rzucił pieniądze, podszedł do niej i objął mocno. Nienazwana ostateczność zapadła między nimi, porozumienie zranionych do żywego ciał, upokorzonych do dna jestestwa wyniosłych dusz.
– Jestem przy tobie, Erdo, dopóki żyję – powiedział poważnie, patrząc na kobietę, którą przez ostatnich trzydzieści lat traktował jak kawałek drewna. Sztywnego, użytecznego, milczącego dyskretnie. Trzeba było spaść na dno, by ją dostrzec. – Największą karą jest kompromitacja, Erdo. Publiczna infamia – tłumaczył. – Uwierz mi, ona nie porządzi długo. Zgadnij, kto o to zadbał? Pamiętasz Phila Sandersa?
Na dźwięk wypowiedzianych imienia i nazwiska wzdrygnęła się. Oczywiście. Jak mogłaby zapomnieć zastępcę generała, którego ten na wiele lat wsadził do więzienia; plotkowali, że to prywatna zemsta. Szeptali też, że pułkownik Sanders był kochankiem Anny Litewski. I że zgromadził tajne archiwum, nim zginął od strzału podczas rozróby, do jakiej doszło na ślubie obecnej szefowej SAW. Ślub ostatecznie się nie odbył z korzyścią dla instytucji rodziny. Tak uważała Erda. W sprawie porachunków z Lukrecją też miała inne zdanie. Hańba to za mało. Nawiasem mówiąc, zniesławić można osobę honorową, a za taką obecnej przełożonej nie uważała.
– Ich miłość nie była prawdziwa – kontynuował Twigg.
– To źli ludzie. Tacy nie umieją kochać. Warci siebie nawzajem – przytaknęła pogardliwie.
– Sanders nie ufał Lukrecji. Co można o nim powiedzieć, to można, ale na pewno nie był durniem. W każdym razie do czasu – przez twarz generała przebiegł cień. – Ona teraz najbardziej boi się tego, co po sobie zostawił. Materiały na słodką kochankę. Wykopię je spod ziemi.
Asystentka potrząsnęła głową.
– To niebezpieczne – powiedziała. – Odpocznij, nie szukaj. Sprawiedliwość jest na świecie.
Generał spojrzał na nią kpiąco. Nie zraziła się. Ujęła jego dłoń, odwróciła wnętrzem do góry i ucałowała powolnie, jednocześnie wtulając się w nią mokrym policzkiem.
– Hej! – zaśmiał się zmieszany. Był zbyt dobrym psychologiem, by nie domyślać się jej uczuć. Przezornie jednak nigdy nie chciał ich zauważyć. Erda nieprzerwanie prezentowała powściągliwość doskonałą.
– Nie całuje się faceta w rękę – nie wiedzieć czemu starał się nieco zmniejszyć znaczenie tej sceny. Erda była Erdą. Aż i tylko. – Ja to powinienem zrobić – mruknął na wpół namiętnie, zblazowanym tonem wielkiego aktora. Rutynowo pochylił się i musnął ustami srebrny pierścionek na jej kciuku, największą ekstrawagancję, na jaką kiedykolwiek się zdobyła.
– Wiem – odpowiedziała.
***
– Ile czasu tu jestem? – Horn starał się poukładać w głowie wszystko od nowa.
– Dziewięć miesięcy. Wynudził się pan, co? – Pielęgniarka poprawiała poduszkę i, na chwilę popadając w głębokie skupienie, odczytywała dawkę substancji czynnej na nowo zakładanej na stojak ampułce, po czym znów zagadywała go chaotycznie.
Paul siedział w łóżku, podparty na regulowanym wezgłowiu. Było mu niewygodnie, wszystko go uwierało, twardo napierało, gniotło umęczone ciało, choć pościel i materac podłożyli miękkie i delikatne. Miał uczucie, że złośliwa sprężyna przebiła się przez poszycie i boleśnie wwierciła pod żebro. W rzeczywistości dała znać o sobie jedna z wielu ranek, niepozornych, ale głębokich, dokuczliwych, jak sto diabłów. Mimo oklepywania, masowania i nacierania specjalnymi maściami, nie chciały się goić.
Dziewięć miesięcy. Szmat czasu. Przez ostatnie tygodnie poczynił ogromne postępy. Wstawał i chodził po kilka kroków, opierając się na wypożyczonym z oddziału geriatrycznego chodziku zwanym balkonikiem. Był dla niego za niski. Z tego powodu ćwiczenie kroków sprawiało trudność. Z ulgą, wstrętem i poczuciem wstydu pozbył się pieluchy. Całymi dniami, leżąc w łóżku, napinał i rozluźniał poszczególne partie mięśni, zastanawiając się, gdzie jeszcze mogą się znajdować. Wyszukiwał na nosie, pod łopatkami, po bokach kolan. Na początku wcale ich nie czuł. Obawiał się, że jest sparaliżowany. Ale nie. Strumień świadomości, uparcie do nich kierowany, pobudzał zmartwiałe połączenia nerwowe. Powoli wracała władza w rękach, nogach, tułowiu. Stopniowo docierała do najsłabszych obszarów, które wydawały się najdłużej wyłączone. Parametry życiowe wracały do normy, malała amplituda wahań.
– Chce pan poczytać? – siostra podsunęła mu gazetę, strzepując jednocześnie cienką kołdrę.
– Chętnie – to też ćwiczenie. – Na początku miał problem ze złożeniem liter, co nie martwiło go wcale. Dopiero później, w miarę lawinowego napływu świadomości, uzmysłowił sobie z przerażeniem, że nie potrafi czytać, nie rozumie słów. Ale i to wróciło, na szczęście i to.
Leniwie przerzucając strony, natrafił na krótką wzmiankę. Małą relację z briefingu niedawno mianowanej pani generał na temat spadającej przestępczości i wzrostu skuteczności działań prewencyjnych. Na czarno-białym zdjęciu widoczna była kobieta z włosami upiętymi w sztywny kok, w niemodnych okularach i niezbyt zgrabnie uszytej garsonce.
– Suka dodaje sobie z dziesięć lat – warknął chrapliwym głosem. Przestraszona pielęgniarka spojrzała na niego zaskoczona. – Wygląda jak stara baba. – Dłoń dziewczyny zadrżała. Herbata, którą miała zamiar mu podsunąć, chlapnęła na biały fartuch. – Ciekawe, w co teraz gra? – Paul urwał, gazeta wysunęła mu się z dłoni. Monitor nad łóżkiem zapiszczał gwałtownie. W korytarzu rozległy się szybkie kroki.
– Coś się stało doktorze, nagle znów stracił przytomność!
Mężczyzna w jasnym kitlu pochylił się nad pacjentem z wyrazem zdziwienia na twarzy.
– Co jest? – mruknął. – Przecież było już dobrze.
***
Kapitan budował formę. Po niespodziewanej zapaści postanowił jedno: ta była ostatnia. Zrozumiał, że oprócz pracy nad kondycją fizyczną musi też zająć się psychiką. Nie wykluczał, że z powodu urazu głowy i długotrwałej niesprawności i ona jest w kiepskim stanie. Nie mógł być pewien, czy do końca zdaje sobie z tego sprawę. Słabości fizycznej towarzyszy zazwyczaj niemoc duchowa. To fakt opisany szeroko w podręcznikach medycznych. Nie pozwoli, aby na widok Lukrecji ciało i umysł odmawiały mu posłuszeństwa. Zawsze był silnym mężczyzną, asem wywiadu, ponadprzeciętnie wysportowanym, szybkim i bystrym. Nie stronił od ryzyka; bawiło go, podnosiło poziom adrenaliny, utrzymywało na wysokich obrotach. Kpił z niebezpieczeństw, szarżował, igrał z życiem. Paradoksalnie, gdy prawie je stracił, kiedy ciało Herkulesa stało się bezwładnym workiem w pampersie, a przenikliwy mózg z trudem odtwarzał synapsy odpowiedzialne za podstawowe funkcje i umiejętności, wtedy dopiero zaczął je cenić. To nic, że choroba, niedołęstwo, cierpienie. Zyskał inny napęd. Nienawiść do Anny Litewski. Kobiety, która zakpiła z jego uczuć i ambicji, wciągnęła w realizację planu mającego wynieść ją na szczyty władzy, a w końcu wydała na niego wyrok i przykuła do szpitalnego łóżka. Wbrew planom zresztą, bo chciała zatrzasnąć nad nim wieko trumny. Wraz z przypływem sił rosły w nim wściekłość i determinacja. Zagryzał zęby, ćwiczył, sylabizował zdania, z pokorą poddawał się żmudnej rehabilitacji. W jednym celu. Po to żył, o czym pani generał nie wiedziała. Szczęśliwie dla niego, a bardzo pechowo dla siebie. Kiedy po raz pierwszy spróbował się samodzielnie ogolić, w lustrze, zamiast przystojnego trzydziestoparolatka, zobaczył starego dziada. I choć ten widok nim wstrząsnął, uśmiechnął się pod nosem na samą myśl:
– Nadchodzę, Lukrecjo!
***
Tymczasem w lokalnym świecie przestępczym wrzało. Jak wszystkie inne środowiska, a może nawet bardziej, nie znosi on próżni, więc po gwałtownej śmierci Tao Guna, legendarnego, złowieszczego padrino, zakotłowało się nie na żarty. Bossa bossów zastrzelono podczas niesławnego, fikcyjnego ślubu Lukrecji ze skorumpowanym senatorem Albertem McKenzie. Impreza przetasowała karty zarówno wśród bandytów, jak i stróżów prawa. Sfingowana ceremonia zdawała się majstersztykiem gry operacyjnej, podczas której kilka ważnych osobistości zamierzało upiec smakowite pieczenie na jednym ogniu i wzajemnie się ograć. Generał Twigg chciał wykończyć odwiecznego wroga Tao Guna, wyciągając za pośrednictwem Lukrecji od jej przyszłego małżonka, który siedział w kieszeni padrino, obciążające gangstera dowody. Tao zaśmiewał się z fortelu, który wywinął dawnemu koledze, i zaskoczenia, jakie odmaluje się na jego twarzy, gdy dowie się, że małżeństwo doszło do skutku za jego sprawą, więc nici z dalszych planów. Anna planowała, korzystając z okazji, wyciągnąć z więzienia pułkownika Philipa Sandersa, dawnego zastępcę generała i jej byłego kochanka, i, dzięki pomocy kapitana Paula Horna umożliwić mu ucieczkę. Rzekomo. W rzeczywistości chciała się go pozbyć. Stanowił dla niej potencjalne źródło zagrożenia – miał niewygodną wiedzę o jej przeszłości. Horn wierzył święcie, że uratuje niewinnego Sandersa i skompromituje uwikłanego w brudną działalność Twigga, a przy okazji zyska zaszczyty, włącznie ze stanowiskiem szefa Specjalnej Agencji Wywiadowczej i względami ukochanej kobiety. Tak się nie stało. Został wystrychnięty na dudka. Kilkaset nieświadomych niczego osób przyszło się zabawić, a kilkanaście postrzelać, w tym oboje państwo młodzi – Anna, realizując część tajnego planu, i senator McKenzie, w którego psychice poniżanego arystokraty coś pękło i zapragnął zemsty na dręczycielach. Trudno się było w tym połapać. Niektórzy do dziś obstają przy błędnych wersjach wydarzeń. Dawne czasy. Teraz wszyscy ich uczestnicy są już w innym miejscu. Niektórzy pod ziemią, inni na bocznym torze, a ona na szczycie.
***
I tak niedoszła oblubienica naraziła się mafiosom, którzy czerpali niemałe dochody z interesów robionych z Tao, podobnie jak wpływowym oficjelom, zyskującym to samo dzięki konszachtom z Twiggiem. Nie dbała o to. W całym galimatiasie tylko jej udało się osiągnąć cel. Przejęła władzę w SAW i pozbyła się najpotężniejszych przeciwników. Nie na długo. Pretendentów do objęcia schedy po padrino pojawiło się wielu. Kilku samozwańczych przywódców gangów przedwcześnie ogłosiło się jego następcami, bo zawiadywali jedynie częściami uszczuplonego imperium. W ciągu zaledwie trzech miesięcy doszło do kilkunastu morderstw dokonanych przez nieznanych sprawców, spalono kilka domów, wysadzono w powietrze siedem samochodów i jeden mały most, jak się okazało, nieco za późno, bo akurat chwilę po tym, kiedy przejechał nim niejaki Docent, niegdyś bliski współpracownik Guna. Na polecenie Lukrecji służby interweniowały opieszale, chroniąc własne zasoby i koncentrując się raczej na wzmożonej obserwacji. Paradoksalnie traktowała ów zamęt jako względny spokój, przynajmniej do chwili, aż z chaosu wyłoni się jeden silny przywódca. Co do tego, że kiedyś to nastąpi, nie miała wątpliwości. Oby jak najpóźniej. Za nic nie chciałaby przegapić tego momentu. Stąd zarządzona wzmożona infiltracja środowiska.
– Niech się wytłuką między sobą – zakończyła jedną z odpraw, z milczącym, aprobującym i oczywiście nieoficjalnym zrozumieniem obecnych na niej oficerów wywiadu.
***
W grze o kanały przerzutowe narkotyków i broni, w coraz okrutniejszej aurze bezwzględności i przemocy, stare twarze mieszały się z nowymi. Razem z Tao zginęło kilku jego zaufanych przybocznych. Ich imion nikt zbyt często nie wspominał, ale pozostawili wyrwę, w którą, jak magma, wpływała brudna fala nowego zła. Podejrzliwość rosła. Spiski zawiązywały się i rozwiązywały, podobnie jak nieszczere koalicje. Ludzie mający chęć do siebie strzelać, uśmiechali się, poklepywali po plecach, podawali wzajemnie dzieci do chrztu i pili wódkę. Następnego dnia porywali sobie żony, wymuszali ustępstwa, okradali, używając przemyślnych sposobów i zastawiali pułapki. Wśród nich nieźle radził sobie Libor Kovacz, niepozorny pionek, nikt, kto miałby choć odrobinę znaczenia. Przybłęda – mówili starzy wyjadacze, skąd on jest? Znikąd. Słowak chyba, a może Słoweniec, zresztą, kto ich rozróżni. Nikomu w szemranym towarzystwie nie przyszło do głowy, żeby bawić się w takie subtelności, bo i komu to potrzebne. I Libor rzeczywiście był nikim. Cynglem, prostym gościem. Dość młody, około czterdziestki, jednak już na tyle stary i doświadczony, że jakby miał się wybić, to by się wybił. Jednak gdyby okazał się na tyle głupi lub nieuważny, żeby dać się odstrzelić, też już by się to stało. Milczący, zacięty, ani znany, ani nieznany, ani lubiany, ani nielubiany, nie miał kumpli ani nieprzyjaciół, o ile można tak twierdzić w tym wrogim z natury świecie. Ktoś coś o nim słyszał, ktoś coś widział, ale czy wczoraj, czy dwa miesiące temu, nie pamięta. Słowak nie miał kasy ani koneksji, ale odznaczał się jednym przymiotem, cechą, która go wyróżniała z tłumu rzezimieszków: pragnął najbardziej. Gdyby miał szansę się kształcić, ze swoimi zdolnościami i inteligencją zaszedłby wysoko. Los sprawił jednak, że wykorzystywał je w większości do niecnych celów. Nikt się na nim nie poznał, bo i nikt się nim nie interesował. Bezwzględny, kiedy musiał, okrutny, gdy było to konieczne. Zuchwały i nieprzenikniony. Pozornie z boku, nieepatujący niepotrzebną brawurą, jak czyniło to wielu innych. Nie ulegał pokusom, gdyż nie miał ich zbyt wielu. Nie stosował się do reguł, bo skąd miałby je znać? Przepis na sukces? Niekoniecznie, bo to nie zawsze wystarczy. Ot, skryty potencjał. Dobrze zakamuflowany pod maską pokory. Czy urodził się taki? Nie. Taki się stał. Musiał. Przez lata ucieczki, nędzy, strachu i poniżeń. Przetrwał dzieciństwo i młodość, to najlepsza rekomendacja. Nie zaślepiała go nienawiść czy niechęć do kogokolwiek, tak powszechna wokół, w każdym razie nie na tyle, by decydować się na gwałtowne ruchy albo ulegać żądzy nieprzemyślanej zemsty. Miał charakter kłusownika, lubiącego zastawiać wnyki na otoczenie. Nie był tchórzem, ale nie wyrywał się z niepotrzebną odwagą. Nigdy nie występował wprost, z otwartą przyłbicą. Nauczyła go tego egzystencja w kanałach życia. Przez to był jeszcze groźniejszy. Nikogo nie kochał ani nawet nie lubił, nie miał rodziny i niczego, na czym by mu zależało lub co można by mu odebrać. Od dziecka biedny. Nieszanowany. Musiał się kryć. Jak to przybłęda. A takim czasem sprzyjają przypadki.
***
Kiedy przekroczyli nielegalnie zieloną granicę, Libor miał szesnaście lat. Kumplował się z chłopakiem o imieniu Vavriniec, który miał szczęście, bo jego matka żyła. Kovacz był sierotą, a może nie, w każdym razie nie znał biologicznej rodziny. Opuścił słowacki dom dziecka, gdy tylko nadarzyła się sposobność. Po prostu uciekł z niego, gdy wyrósł na tyle, by udawać pełnoletniego. Przylgnął do nieciekawego towarzystwa, żył z drobnych włamań i rozbojów. Aż trafiła się szansa dalszej ucieczki, tym razem z kraju, w którym chętnie – nie bez jego winy – zamieniono by mu sierociniec na więzienie. Traf i zagmatwany splot okoliczności sprawiły, że przyłączył się do grupy planującej nielegalną emigrację. Nie miał forsy na opłacenie przewodnika, ale odpracował swój wkład, dokonując kilku drobnych przestępstw. To wystarczyło. Przebyli trudną i niebezpieczną drogę, aż dotarli do miejsca, które miało stać się dla nich domem.
Nie mieli niczego. Pieniędzy, znajomych, dachu nad głową, nie znali języka. Znów kradli. Dziewczyny się prostytuowały. Zamieszkali w wielkomiejskim, obskurnym i groźnym getcie. Aż matka kumpla wyrwała dla nich kawałek ziemi. Na skrawku niby niczyjego terenu, który należał chyba do przedsiębiorstwa kolejowego, pomiędzy ułożonymi w dole torami a wznoszącym się nasypem, na którym poprowadzono drugą ich nitkę, wynalazła mały płaski placyk porośnięty trawą i chwastami. Wokół otaczały go szyny i aby się tam dostać, trzeba je było przekraczać. Pani Bednar twierdziła, że to świetnie, gdyż tak położonej działki nie trzeba ogradzać. Jakże się myliła! Na razie jednak pieliła i przekopywała grunt metr po metrze, wyciągała oporne korzenie perzu, walczyła z ostami i pokrzywami. Ze śmietnika przytaszczyła połamane krzesło, na którym odpoczywała. Później stolik na trzech nogach, w sam raz na kubek i butelkę z wodą. Syn pomagał jej kopać, Libor też się przyłączył, trochę z nudów, a trochę z powodu obietnicy, że wkrótce pani Bednar poczęstuje go pomidorami z własnych upraw, co wydawało się kompletną abstrakcją. Po dwóch tygodniach wyłoniło się długie, prostokątne, starannie wygrabione poletko, na którym mama Vavrinca uformowała grządki i obsiała je nasionkami, które jakimś cudem zdobyła na podmiejskim targowisku. Przypuszczalnie ukradła, ale po co o tym wspominać. Rzadko je podlewali, z trudem targali wodę przez tory – codziennie po dwa wiadra każde z nich. Nie było to dużo. Pozostawało zdać się na naturę i czekać, aż roślinki wzejdą. Mama Vavrinca dbała o nie, a chłopcy przynieśli kolejne krzesło i kawał płyty wykonanej z pleksi. Na czterech palikach zamontowali daszek i ukrywali pod nim swoje skarby. Gratów przybywało. Dzbanek, opona, szafka kuchenna, stare radio, przy którym Vavriniec majsterkował. Poletko zazieleniło się, kobieta z dumą i niemal czułością pielęgnowała wchodzące delikatne pędy. Mieli własną działkę rekreacyjną. Próbowali grać na niej w piłkę, ale matka zabraniała, żeby nie stratowali upraw i nie wpadli pod lokomotywę, zatracając się w ferworze meczu. Pracowali wspólnie i odpoczywali, leżąc wyciągnięci pod daszkiem na prawie nowym, przyciągniętym spod zsypu materacu. Żartowali i śmiali się. Huk przejeżdżających pociągów zagłuszał ich rozmowy, ale i tak wydawało im się, że zbudowali kawałek prywatnego raju. Zwłaszcza Libor, który nigdy nie miał niczego własnego – w sierocińcu wszystko było wspólne, słabej jakości i było tego za mało – poczuł się jak poważny właściciel ziemski. Z niechęcią wracali wieczorem do sutereny. Kolegom opowiadali, że spędzają wakacje w ogrodzie. Tak tylko mówili, bo sami nie do końca wiedzieli, co to znaczy wakacje, a pani Bednar też nie umiała im tego jasno wytłumaczyć.
– Ludzie się na nas gapią, mamo – mówił Vavriniec, wskazując toczące się wagony.
– To nic – odpowiadała. – To porządni ludzie, jadą do pracy, do szkoły. Zarabiają, męczą się. Ale i tak nie wszyscy mają takie piękne działki, jak nasza.
Latem grządki zaczerwieniły się od pomidorów, które, zgodnie z umową, Libor jadł do woli. Na rabatach wiły się ogórki, wzeszła dorodna marchewka, a później zazłociły się kabaczki i dynie. Wyrosły mięta i szałwia, które kobieta zamierzała ususzyć i naparami z nich poić chłopców zimą dla wzmocnienia odporności. Nawet kwiatki kwitły.
– Widzicie, wszędzie można się urządzić. Skąd inaczej wzięłabym dla was tyle witamin? – cieszyła się mama Vavrinca.
Pewnego wczesnego ranka, gdy radośnie przytaszczyli do ogródka zdobyte na tyłach tartaku deski, by zbić z nich altankę, ich oczom ukazało się pobojowisko.
Owoce i warzywa ktoś zebrał do ostatniej sztuki, część roślin wyrwał, a i tak uszkodzone wcześniej przedmioty połamał w drobny mak.
Pani Bednar zaniosła się przeraźliwym płaczem.
– Okradli nas! Zabrali wszystko!
Vavriniec w bezsilnej złości i żalu płakał razem z nią. Próbował objąć matkę, ale ta zlekceważyła jego gest i padłszy na kolana, starała się z powrotem wcisnąć do dziur w ziemi powyrywane rośliny.
Jej syn odgrażał się, że dorwie złodziei i wyszarpie im z gardeł wszystkie marchewki.
Libor długo stał obok z zaciśniętymi pięściami. A później odwrócił się, po raz ostatni przeskoczył przez tory i poszedł dalej sam. Opuścił kolejny niegościnny kraj i znalazł się w sąsiednim, równie nieprzyjaznym, w którym z braku innych możliwości przystał do bandy niejakiego Krogulca. Nie szukał już domu. Dochodził do wieku męskiego w przeświadczeniu, że na wyrzutków społecznych, takich jak on, w każdym miejscu czeka identyczny świat, który zawsze traktuje ich tak samo.
***
– Pani Erdo! Poproszę do mnie! – Tak, to jest część porządków, które trzeba zaprowadzić w pierwszej kolejności. Pozbyć się ludzi wiernych staremu generałowi.
Kostyczna sekretarka, starsza, niezwykle elegancka, wyprostowana jak struna, wkroczyła z kamienną twarzą. Postawiła na biurku Lukrecji filiżankę z parującą kawą.
– Nie prosiłam o kawę, proszę spocząć, porozmawiamy.
Kobieta usiadła z godnością, widać było, że spodziewa się przebiegu tej rozmowy.
– Długo pracowała pani z generałem Twiggiem, prawda?
– Trzydzieści lat.
– Wiem, że wysoko cenił pani kompetencje. Ja mam takie samo zdanie.
– Dziękuję.
Szefowa przyglądała się nieprzeniknionej twarzy Erdy. Bulterierka generała, strzegąca drzwi jego gabinetu jak najcenniejszej twierdzy. Parząca mu ziółka, kupująca skarpetki, dobierająca krawaty, utrzymująca pedantyczny porządek w papierach, umawiająca dyskretnie na randki zwane spotkaniami biznesowymi. Bezgranicznie oddana i lojalna. Czy z nim sypiała? Niewykluczone, chociaż ostatnią cechą Erdy był seksapil. Na pewno go kochała. Poświęciła mu życie. W zamian wystarczyły jej zapewne wpatrzone w nią z uwagą magnetyczne oczy i troska, którą jej okazywał, kiedy się przeziębiła, proponując, by wcześniej wyszła do domu i odpoczęła. W firmie krążyły na jej temat legendy.
– Zastanawiałam się, pani Erdo, czy zechce pani ze mną dalej pracować? Wiem, że niezwykle szanowała pani generała. Rozumiem to – Lukrecja przeciągała, chcąc dać tamtej szansę na uniesienie się honorem i złożenie rezygnacji. Nie skorzystała z niej.
– Chcę pracować – odpowiedziała bezbarwnym głosem – jeśli pani sobie tego życzy. Mogę być nadal przydatna.
– Bez wątpienia – ucięła Lukrecja, widząc, że nie ma co przeciągać. – Jednak zamierzam wprowadzić głębokie, strukturalne reformy w całej agencji, w tym także w kancelarii. Nie wątpię, że w końcu odnalazłaby się pani w nowej rzeczywistości, sądzę jednak, że przyszedł czas na poważne zmiany. Mogłaby pani do nich nie przywyknąć, zresztą jest pani już chyba w wieku emerytalnym, prawda?
– Tak – odpowiedziała spokojnie kobieta, ignorując niegrzeczny wydźwięk tych słów.
– Zatem dziękuję pani za wieloletnią służbę dla nas i dla kraju. Bezbłędnie wypełniła pani wszystkie przydzielone zadania. Poprosiłam dział kadr, by przygotował stosowną odprawę, w wysokości, która pozwoli pani odpocząć i długo niczym się nie martwić. Zawsze będę panią podziwiać. – Lukrecja wstała i wyciągnęła rękę. Asystentka ujęła ją bez entuzjazmu.
– Dziękuję – odpowiedziała – ja też wysoko panią cenię. – Bez słowa podeszła do drzwi, a szefowa usiadła ciężko i wzięła do ust łyk aromatycznego płynu. W progu Erda odwróciła się na pożegnanie, oczy kobiet zetknęły się lekko, czerwona lampka w głowie Lukrecji rozbłysła rażącym światłem. Struga wyplutej kawy rozprysnęła się na dokumentach, lśniącym biurku i puszystym dywanie. Sekretarka skrzywiła się z pogardą. Generał nie zachowałby się tak nigdy, przenigdy! Nawet gdyby miał umrzeć.
– Świnia – powiedziała półgłosem Erda. I wyszła.
***
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej