Читать книгу Bracia Burgess - Elizabeth Strout - Страница 6

Оглавление

1

Pewnego wietrznego październikowego popołudnia przy brooklyńskim Park Slope Helen Farber Burgess pakowała rzeczy na wakacje. Duża niebieska walizka leżała otwarta na łóżku, a poskładane ubrania, które jej mąż wybrał poprzedniego wieczora, piętrzyły się na stojącym obok fotelu. Na niebie przesuwały się obłoki, a wpadające do pokoju słońce odbijało się w mosiężnych gałkach łóżka i sprawiało, że walizka wydawała się jeszcze bardziej niebieska. Helen krążyła między wyłożoną białą tapetą garderobą z ogromnymi lustrami i długim oknem w ramie z ciemnego drewna, a sypialnią z francuskim oknem, teraz zamkniętym, ale w cieplejsze dni otwieranym, wychodzącym na taras od strony ogrodu. Helen doświadczała czegoś w rodzaju paraliżu umysłowego, który zawsze ją dotykał, kiedy pakowała się przed podróżą, zatem ostry dźwięk telefonu przyniósł jej ulgę. Wyświetlił się napis „numer prywatny”, więc to mogła być albo żona któregoś z partnerów męża z kancelarii – tworzyli cenioną firmę sławnych prawników – albo jej szwagier, Bob, który od lat miał zastrzeżony numer, ale sławny nie był i nigdy nie będzie.

– Cieszę się, że to ty – powiedziała, wyciągając z szuflady komody kolorowy szal, podnosząc go i upuszczając na łóżko.

– Naprawdę? – W głosie Boba brzmiało zdziwienie.

– Obawiałam się, że to Dorothy. – Helen podeszła do okna i wyjrzała na ogród.

Śliwa pochylała się na wietrze, a żółte liście psianki wirowały po ziemi.

– Czemu nie chcesz z nią rozmawiać?

– Męczy mnie – odparła Helen.

– Właśnie wyjeżdżasz z nimi na tydzień.

– Na dziesięć dni. Wiem.

Po chwili ciszy usłyszała Boba.

– No tak... – Jego głos wyrażał pełne zrozumienie, natychmiastowe i głębokie.

Helen uważała, że to jego mocna strona, ta zadziwiająca umiejętność wpadania na kilka sekund wprost w zakamarki cudzego świata. Powinien być dobrym mężem, ale najwidoczniej nie był, bo żona opuściła go wiele lat temu.

– Już z nimi wyjeżdżaliśmy – przypomniała mu. – Będzie dobrze. Alan to strasznie miły facet. Nudny.

– I partner zarządzający w kancelarii – zauważył Bob.

– To też – rzuciła pogodnie. – Trochę trudno byłoby nam powiedzieć: „Wolimy pojechać sami”. Jim mówi, że ich starsza dziewczynka przechodzi teraz trudny okres, jest w szkole średniej, a rodzinny terapeuta zasugerował im, żeby wyjechali. Nie wiem, czemu człowiek ma wyjeżdżać, kiedy jego dziecko rozrabia, ale jest, jak jest.

– Też nie wiem – szczerze przyznał Bob. I dodał: – Helen, to się po prostu wydarzyło.

Słuchała, składając lniane spodnie.

– Może wpadniesz – przerwała mu. – Wyskoczymy naprzeciwko na kolację, jak Jim wróci.

Po tej rozmowie mogła już pakować się z przekonaniem. Barwny szal dołączył do trzech białych lnianych bluzek i czarnych balerinek oraz koralowego naszyjnika, który Jim kupił jej rok wcześniej. Kiedy na tarasie będą z Dorothy sączyły whisky, czekając, aż ich mężowie wrócą spod prysznica po golfie, Helen może rzuci: „Bob to interesujący facet”. Może nawet wspomni o tym wypadku, jak to czteroletni Bob bawił się dźwignią biegów i sprawił, że samochód przejechał ich ojca i zabił go. Ojciec schodził podjazdem, żeby poprawić coś przy skrzynce na listy, a trójkę dzieci zostawił w wozie. Absolutnie okropna sprawa. O której nigdy się nie mówiło. Przez trzydzieści lat Jim wspomniał o tym tylko raz. Ale w Bobie było coś niepokojącego, Helen wolała na niego uważać.

„Musisz być święta” – powie Dorothy, prostując się, z oczami ukrytymi za wielkimi ciemnymi okularami.

Helen potrząśnie głową. „Po prostu lubię czuć się potrzebna. Dzieci dorastają...”. Nie, nie wspomni o dzieciach, skoro córka Anglinów zawala szkołę, balując do świtu. Jak mają spędzić razem dziesięć dni i nie mówić o dzieciach? Musi zapytać Jima.

Poszła na dół, do kuchni.

– Ana – zwróciła się do gosposi, szorującej słodkie ziemniaki szczotką do warzyw. – Jemy dziś na mieście. Możesz iść do domu.

***

Wiatr rozpędzał jesienne chmury, wspaniałe w różnych odcieniach czerni, a strumienie słońca wylewały się na budynki przy Siódmej Alei. Właśnie tam mieściły się chińskie restauracje, kioski z pocztówkami, jubilerzy, sklepy z owocami i warzywami i rzędami ciętych kwiatów. Bob Burgess minął to wszystko, kierując się w stronę domu brata.

Był wysokim mężczyzną, miał pięćdziesiąt jeden lat i było w nim to coś: dawał się lubić. Ludzie, którzy z nim przebywali, mieli poczucie, że znaleźli się w małym kręgu samych swoich. Gdyby Bob wiedział, że tak jest, może jego życie potoczyłoby się inaczej. Ale nie wiedział, a serce często przeszywał mu nieokreślony strach. Nie zachowywał się też cały czas tak samo. Znajomi utrzymywali, że raz można się z nim świetnie bawić, a przy kolejnym spotkaniu będzie sprawiał wrażenie nieobecnego. O tym Bob wiedział, bo mu powiedziała była żona. Pam stwierdziła, że on „odpływa”.

– Jim też tak ma – odparł Bob.

– Nie rozmawiamy o Jimie.

Czekając przy krawężniku na zmianę świateł, Bob poczuł narastającą wdzięczność dla szwagierki, która powiedziała: „Wyskoczymy naprzeciwko na kolację, jak Jim wróci”. Właśnie z Jimem chciał się zobaczyć. To, co ujrzał wcześniej, siedząc w oknie swego mieszkania na czwartym piętrze, i co usłyszał z apartamentu piętro niżej, wstrząsnęło nim, i kiedy teraz przechodził przez ulicę, mijając kawiarnię, w której młodzi ludzie siedzieli na kanapach w jaskiniowym mroku, z twarzami zahipnotyzowanymi przez monitory laptopów, wszystko przestało wydawać mu się znajome. Jakby nie spędził połowy życia w Nowym Jorku i nie kochał tego miasta tak, jak ktoś inny mógłby kochać człowieka. Jakby nigdy nie opuścił rozległych pól dzikiej trawy, jakby nigdy nie poznał niczego poza wyblakłym niebem nad Nową Anglią i niczego innego nie pragnął.

– Właśnie dzwoniła twoja siostra – oznajmiła Helen, wpuszczając Boba przez drzwi ze szprosami, zwieńczone kamiennym zadaszeniem. – Chciała rozmawiać z Jimem i miała ponury głos. – Helen odwróciła się, wieszając w szafie płaszcz Boba, i dodała: – Wiem. Susan zawsze ma taki głos. Ale naprawdę kiedyś się do mnie uśmiechnęła. – Usiadła na sofie, podkulając nogi w czarnych rajstopach. – Starałam się naśladować akcent z Maine.

Bob siadł w fotelu na biegunach. Jego kolana unosiły się i opadały.

– Nikt nie powinien naśladować akcentu z Maine, rozmawiając z kimś stamtąd – ciągnęła Helen. – Nie wiem, czemu południowcy traktują to znacznie lżej, ale są jacyś milsi. Jak powiesz: „Czeeeeeść, wyyyyy taaaaam” południowcowi, nie masz wrażenia, że uśmiecha się ironicznie. A wy wszyscy, Bobby, jesteście przewrażliwieni. – Pochyliła się do przodu, machając dłonią. – Ale w porządku, możecie być przewrażliwieni, dopóki wam z tym dobrze. Dobrze ci z tym?

Przez całe życie Boba paraliżowało przekonanie, że musi być uprzejmy, a teraz odczuwał je fizycznie, jakby jakiś strumień przepływał mu przez piersi.

– Nie całkiem – przyznał. – Ale jeśli chodzi o to badziewie z akcentem, masz rację. Jak ktoś mówi: „Hej, ty to pewnie jesteś z Maine” i przedrzeźnia moją niewyraźną wymowę, to boli. Takie bolesne badziewie.

– Wiem – odrzekła Helen. – A teraz powiedz mi, co się stało.

– Adriana i ten laluś znowu się kłócili.

– Zaraz... – przerwała mu Helen. – Aha, to ta para pod tobą. Mają takiego durnego pieska, który nadaje przez cały dzień.

– Zgadza się.

– I co dalej? – Helen była zadowolona, że tyle pamięta. – Czekaj, muszę ci tylko powiedzieć, co widziałam wczoraj w wiadomościach. Taki kawałek „Prawdziwi mężczyźni lubią małe psy”. Odpytywali tych dziwacznych... wybacz określenie... pedałowatych cherlaków, ściskających miniaturowe pieski ubrane w kraciaste płaszczyki od deszczu i gumowce, a ja pomyślałam: „I to jest jakaś informacja?”. Od prawie czterech lat mamy wojnę w Iraku, a oni pokazują w wiadomościach takie rzeczy? Robią tak, bo nie mają dzieci. No nie, żeby ludzie tak ubierali psy! Przepraszam, Bob. Mów dalej.

Helen poprawiła poduszki. Zarumieniła się, a Bob pomyślał, że to w wyniku uderzenia gorąca, więc spuścił wzrok na dłonie, by jej nie krępować, nie zdając sobie sprawy, że Helen poczerwieniała, bo napomknęła o ludziach, którzy nie mają dzieci. A Bob nie miał.

– Awanturują się – wrócił do swojej opowieści. – A kiedy się awanturują, laluś, ten jej mąż, no bo są małżeństwem, wywrzaskuje raz po raz to samo: „Adriana, doprowadzasz mnie, kurwa, do szału!”. I tak w kółko.

Helen potrząsnęła głową.

– Jak można tak żyć? Napijesz się czegoś?

Podniosła się, podeszła do mahoniowego kredensu i nalała whisky do kryształowej szklaneczki. Była niewysoką kobietą, ale zgrabnie wyglądała w czarnej spódnicy i beżowym swetrze.

Bob jednym haustem wypił połowę.

– Niemniej jednak... – podjął i zauważył, że twarz Helen lekko tężeje. Nienawidziła, gdy mówił „niemniej jednak”, a on zawsze o tym zapominał, jak teraz, i już przeczuwał niepowodzenie. Nie uda mu się oddać pełni smutku tego, co widział. – Ona wraca do domu – kontynuował. – Zaczynają się kłócić. On się wydziera jak zwykle. Potem bierze psa na spacer. Ale tym razem, gdy wyszedł, zadzwoniła po policję. Nigdy wcześniej tego nie robiła. Kiedy wrócił, zaaresztowali go. Sam słyszałem, jak gliniarze mu mówili, że żona oświadczyła, że ją pobił. I wyrzucił jej ubrania przez okno. No to go aresztowali. A on był zdumiony!

Helen miała minę, jakby nie wiedziała, co powiedzieć.

– Ten przystojniak, modnie ubrany, w swetrze na zamek błyskawiczny, stał tam i płakał. „Kochanie, przecież nigdy cię nie uderzyłem, od siedmiu lat jesteśmy małżeństwem, co ty wyprawiasz? Kochanie, błagaaaaam!”. Ale założyli mu kajdanki i w jasny dzień poprowadzili przez ulicę do radiowozu, no i posiedzi do jutra.

Bob wstał z fotela, podszedł do mahoniowego kredensu i dolał sobie whisky.

– Smutna historia – skomentowała Helen. Była rozczarowana. Miała nadzieję, że zrobi się bardziej dramatycznie. – Ale mógł o tym pomyśleć, zanim ją uderzył.

– Nie sądzę, żeby ją uderzył. – Bob znów usiadł w fotelu.

– Ciekawe, czy się rozwiodą – powiedziała z zadumą Helen.

– Chyba tak. – Bob był już zmęczony.

– Co cię bardziej poruszyło, Bobby? – spytała. – Rozpad tego małżeństwa czy aresztowanie? – Wzięła do siebie to, że nie wyglądał, jakby mu ulżyło.

Bob zakołysał się kilka razy.

– Wszystko. – Strzelił palcami. – Tak się zdarza w życiu. Po prostu kolejny zwyczajny dzień, Helen.

Helen rzuciła poduszkę na oparcie kanapy.

– Nie wiem, co zwyczajnego jest w dniu, w którym wsadzasz własnego męża do aresztu.

Bob odwrócił głowę i za szybkami w drzwiach ujrzał zmierzającego do domu brata. Ten widok wywołał w nim lekki niepokój: szybki krok starszego brata, jego długi płaszcz, ciężka skórzana teczka. W zamku zazgrzytał klucz.

– Witaj, kochanie – rzekła Helen. – Przyszedł twój brat.

– Właśnie widzę. – Jim strząsnął płaszcz z ramion i powiesił go w szafie w przedpokoju.

Bob nigdy nie nauczył się wieszać płaszcza. „Co z tobą jest?” – powtarzała Pam, jego żona. Co jest, co jest, co jest? I co było? Nie wiedział. Jednak kiedy przekraczał próg, odwieszenie płaszcza wydawało mu się niepotrzebne i... no dobrze, zbyt trudne. Chyba że ktoś wziął od niego ten płaszcz.

– Pójdę już – oznajmił Bob. – Mam sprawę do streszczenia.

Bob pracował w wydziale apelacyjnym Legal Aid, udzielał pomocy prawnej, czytał akta, kiedy dochodziło do procesu. Zawsze trafiała się jakaś apelacja, która wymagała streszczenia, a streszczenie trzeba było przygotować.

– Nie wygłupiaj się – oświadczyła Helen. – Przecież powiedziałam, że pójdziemy naprzeciwko na kolację.

– Spadaj z mojego fotela, ciołku. – Jim machnął w stronę Boba. – Dobrze cię widzieć. Ile to już będzie? Ze cztery dni?

– Przestań, Jim. Twój brat widział, jak po południu jego sąsiada z dołu zabierali w kajdankach.

– Jakieś kłopoty w akademiku?

– Jim, uspokój się.

– Po prostu zachowuje się jak mój brat – stwierdził Bob.

Przeniósł się na kanapę, a Jim usiadł w fotelu na biegunach.

– No to posłuchajmy. – Jim skrzyżował ręce na piersiach.

Był potężnie zbudowany, muskularny, więc ten gest, który zresztą często wykonywał, sprawiał, że wyglądał jak bokser gotowy do walki, do konfrontacji. Słuchał bez ruchu. Potem pochylił się, by rozsznurować buty.

– Wyrzucił jej ubrania przez okno? – spytał.

– Nic nie widziałem – odparł Bob.

– Rodzina... – Jim westchnął. – Gdyby nie ona, połowa prawników nie miałaby roboty. Helen, zdajesz sobie sprawę, że mogłabyś teraz wezwać policję, oskarżając mnie o pobicie, i zabraliby mnie na noc?

– Nie wezwę policji – odpowiedziała zwykłym tonem. Wstała i wygładziła pasek przy spódnicy. – Ale jeśli chcesz się przebrać, to szybko, bo jestem głodna.

Bob pochylił się.

– Wiesz, Jimmy, ciut mnie zaszokowało, kiedy zobaczyłem, jak go aresztują. Nie mam pojęcia czemu. Ale zaszokowało.

– Dorośnij wreszcie – powiedział Jim. – Uspokój się. Czego ode mnie oczekujesz? – Zsunął but, potarł stopę. – Jeśli chcesz, zadzwonię tam wieczorem – dodał – i upewnię się, że wszystko z nim w porządku. Ze ślicznym białaskiem w ciupie.

Telefon w pokoju obok zadzwonił dokładnie w chwili, kiedy Bob mówił:

– Mógłbyś to zrobić, Jim?

– To pewnie wasza siostra – rzuciła Helen. – Dzwoniła już wcześniej.

– Hellie, powiedz jej, że mnie nie ma. – Jim upuścił skarpetkę na podłogę. – Kiedy ostatnio rozmawiałeś z Susan? – zwrócił się do Boba, zsuwając drugi but.

– Parę miesięcy temu – odparł Bob. – Mówiłem ci, pokłóciliśmy się o Somalijczyków.

– A właściwie to co Somalijczycy robią tam w Maine? – spytała Helen, przechodząc do sąsiedniego pokoju. Telefon nie przestawał dzwonić. – W ogóle to po co ktokolwiek miałby tam jechać, do Shirley Falls, no chyba że wieźliby go w kajdanach...

Bob był zawsze zdziwiony, kiedy Helen tak mówiła, jakby nie czuła, że powinna przynajmniej trochę maskować niechęć do miejsca, skąd pochodziła rodzina Burgessów. Ale Jim odkrzyknął:

– Oni mają kajdany. Bieda to kajdany. – Rzucił drugą skarpetkę w stronę pierwszej, wylądowała na stoliku do kawy i zawisła na rogu.

– Susan stwierdziła, że Somalijczycy zalewają miasto – ciągnął Bob. – Przybywają całymi stadami. Mówiła, że jeszcze trzy lata temu było zaledwie kilka rodzin, a teraz są ich dwa tysiące, że za każdym razem, kiedy przyjeżdża autobus, pojawia się kolejnych czterdziestu. Powiedziałem, że histeryzuje, ona odpowiedziała, że kobiety zawsze nazywano histeryczkami, a jeśli chodzi o Somalijczyków, to nie mam pojęcia, o czym mówię, bo od wieków tam nie byłem.

– Jim – Helen wróciła do salonu – ona naprawdę chce z tobą rozmawiać. Jest bardzo zdenerwowana. Nie mogłam jej okłamać. Powiedziałam, że dopiero wróciłeś. Wybacz, kochanie.

Jim pogłaskał Helen po plecach, przechodząc obok niej.

– Nie ma sprawy.

Helen pochyliła się, by sprzątnąć jego skarpetki, a Bob zaczął się zastanawiać, czy gdyby wieszał płaszcz jak Jim, Pam byłaby mniej wściekła o skarpetki.

Po długiej ciszy usłyszeli w końcu, jak Jim spokojnie zadaje pytania. Nie rozróżniali słów. Potem znów zapadła cisza, znowu nastąpiły spokojne pytania, jakieś uwagi. Nadal nie rozróżniali słów.

Helen skubała niewielkie kolczyki.

– Nalej sobie jeszcze – powiedziała z westchnieniem. – Chyba trochę tu poczekamy.

Ale nie mogli się odprężyć. Bob wrócił na kanapę i gapił się przez okno na przechodniów wracających po pracy do domu. Mieszkał zaledwie sześć przecznic dalej, po drugiej stronie Siódmej Alei, ale z tej tu okolicy nikt by nie kpił, porównując ją do akademika. W tej tu okolicy mieszkali dorośli. W tej tu okolicy mieszkali bankierzy, lekarze i dziennikarze, nosili teczki i zadziwiająco różnorodne modele czarnych toreb, zwłaszcza kobiety. W tej tu okolicy chodniki były czyste, a w przydomowych ogródkach sadzono krzewinki.

Helen i Bob jednocześnie odwrócili głowy, kiedy usłyszeli, że Jim odkłada słuchawkę.

Stanął w drzwiach, czerwony krawat już poluzował.

– Nie możemy wyjechać – oświadczył. Helen aż wychyliła się do przodu. Jim wściekłym szarpnięciem zerwał krawat i zwrócił się do brata: – Lada chwila mogą aresztować naszego siostrzeńca. – Miał bladą twarz, oczy mu się zapadły. Usiadł na kanapie i przycisnął dłonie do czoła. – Rany, to wszystko może trafić do gazet. Siostrzeniec Jima Burgessa oskarżony...

– Zabił kogoś? – spytał Bob.

Jim podniósł wzrok.

– Co z tobą? – rzucił, a w tym samym momencie Helen ostrożnie wtrąciła:

– Jakąś prostytutkę?

Jim gwałtownie potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się wody z uszu. Spojrzał na Boba i odparł:

– Nie, nie zabił nikogo. – Potem spojrzał na Helen i powiedział: – Nie, osoba, której nie zabił, nie jest prostytutką. – Wbił wzrok w sufit, a następnie przymknął oczy i wyjaśnił: – Nasz siostrzeniec Zachary Olson wrzucił do meczetu zamrożony łeb świni. Podczas modlitwy. Podczas ramadanu. Susan twierdzi, że Zachary nawet nie wie, co to ramadan, i akurat nietrudno w to uwierzyć, bo sama nie wiedziała, dopóki nie przeczytała w gazecie. Świński łeb był zakrwawiony, zaczął się rozmrażać, pobrudził dywan, a tamci nie mają pieniędzy na nowy. Musieli prać go siedem razy, bo tak nakazuje święte prawo. Dobra historia, co?

Helen spojrzała na Boba. Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.

– Ale Jim, czemu mieliby o tym napisać w gazetach? – zapytała łagodnie.

– Nie rozumiesz? – równie spokojnie odpowiedział Jim. – To przestępstwo na tle rasowym, Helen. To tak jakbyś poszła do Borough Park, znalazła synagogę ortodoksyjnych żydów i zmusiła wszystkich w środku, by zjedli lody i bekon, bo inaczej nie będą mogli wyjść.

– Dobrze. Po prostu nie wiedziałam. Nie wiedziałam tego o islamie.

– Ścigają go za przestępstwo na tle rasowym? – wtrącił Bob.

– Zapowiedzieli, że będą badać sprawę pod każdym możliwym kątem. FBI już się włączyło. Biuro Prokuratora Generalnego może wystąpić z oskarżeniem o naruszenie praw obywatelskich. Susan mówi, że głośno o tym w wiadomościach w całym kraju, ale jest tak skołowana, że trudno stwierdzić, czy to prawda. Podobno w mieście przypadkiem był jakiś reporter z CNN, usłyszał lokalne wiadomości, spodobało mu się i rozesłał relację po całym kraju. Kto „przypadkiem” bywa w Shirley Falls? – Jim wziął pilota do telewizora, wycelował i upuścił go na kanapę obok siebie. – Nie chcę dowiadywać się akurat teraz. Kurde, wcale tego nie chcę. – Ukrył twarz w dłoniach, przeczesał rękami włosy.

– Zatrzymali go? – spytał Bob.

– Nie. Nie wiedzą, że właśnie Zach to zrobił. Szukają jakiegoś świra, a to po prostu dziewiętnastoletni Zach. Zach. Syn Susan.

– Kiedy to się stało?

– Dwa dni temu. Według Zacha, czyli według Susan, zrobił to na własną rękę i uważał, że to „żart”.

– Żart?

– Żart. A, nie, przepraszam: „głupi żart”. Mówię, co słyszałem, Bob. Zamknął się w sobie i z nikim się nie spotyka. Ostentacyjnie. Kiedy usłyszał dzisiejsze wiadomości, wpadł w popłoch i przyznał się Susan, jak wróciła z pracy. Naturalnie, dostała szału. Kazałem, żeby nie pozwalała mu na publiczne wystąpienia, żeby nie składał żadnych oświadczeń, ale jest zbyt przerażona. Boi się, że przymkną go na noc. Mówi, że nic nie zrobi, dopóki ja tam nie przyjadę. – Jim osunął się na kanapę, po czym natychmiast usiadł, sztywno wyprostowany. – Cholera jasna, cholera! – Wstał gwałtownie i zaczął chodzić tam i z powrotem wzdłuż okien z małymi szybkami. – Szefem policji jest tam Gerry O’Hare. W życiu o nim nie słyszałem. Susan mówi, że w liceum się z nim spotykała.

– Rzucił ją po dwóch randkach – wtrącił Bob.

– I dobrze. Może będzie dla niej miły. Ona myśli, żeby zadzwonić do niego rano i powiedzieć, że przyprowadzi Zacha, jak tylko tam dotrę. – Jim uderzył ręką o poręcz kanapy, przechodząc obok.

Znów usiadł w fotelu na biegunach.

– Ma prawnika? – spytał Bob.

– Mam jakiegoś znaleźć.

– Znasz kogoś w Biurze Prokuratora Generalnego? – spytała Helen. Strzepnęła jakiś pyłek z czarnych rajstop. – Nie potrafię sobie wyobrazić tego całego zamieszania.

– Znam samego prokuratora generalnego – obwieścił głośno Jim, kołysząc się i ściskając poręcze fotela. – Lata temu razem pracowaliśmy. Spotkałaś go kiedyś na przyjęciu bożonarodzeniowym. Nazywa się Dick Hartley. Uznałaś, że to debil, i miałaś rację. A więc nie mogę do niego zadzwonić. O Boże. Węszy przy tej sprawie. Zanosi się na konflikt. I strategiczne samobójstwo. Jim Burgess nie może tak po prostu im się wpieprzyć, do cholery. – Helen i Bob wymienili spojrzenia. Po chwili Jim przestał się bujać i spojrzał na Boba. – Zabił prostytutkę? Co to miało znaczyć?

Bob uniósł rękę w geście usprawiedliwienia.

– Zach jest nieco tajemniczy, tylko to miałem na myśli. Spokojnie.

– Żaden tajemniczy, po prostu dupek. – Jim spojrzał na Helen. – Kochanie, tak mi przykro.

– To ja powiedziałam o prostytutce – przypomniała mu Helen. – Więc nie wściekaj się na Boba, on ma rację, przecież wiesz. Zach zawsze był inny. Szczerze mówiąc, takie rzeczy zdarzają się tylko w Maine, jakiś spokojny facet mieszkający z matką nagle morduje prostytutki i zakopuje je na kartoflisku. Ale skoro nie zrobił niczego takiego, nie wiem, czemu mielibyśmy rezygnować z wakacji, naprawdę nie wiem. – Helen skrzyżowała nogi i splotła ręce na kolanach. – Nawet nie wiem, czemu ma się zgłosić na policję. Znajdź mu jakiegoś prawnika z Maine i niech on go z tego wyciąga.

– Hellie, denerwujesz się, rozumiem – cierpliwie odrzekł Jim. – Ale Susan jest cała roztrzęsiona. Znajdę mu prawnika w Maine. Ale Zach musi się zgłosić, bo... – Jim zamilkł i omiótł spojrzeniem pokój – ...bo on to zrobił. To pierwszy powód. Kolejny pierwszy powód jest taki, że jeśli zaraz się przyzna i powie: „Jaki byłem głupi”, może potraktują go łagodniej. Burgessowie nie uciekają. Nie jesteśmy tacy. Nie ukrywamy się.

– Dobrze – powiedziała Helen. – W porządku.

– Powtarzałem Susan: oskarżą go, wyznaczą kaucję, potem zwolnią do domu. To wykroczenie. Ale ona musi go tam doprowadzić. Policja działa pod naciskiem prasy. – Jim wyciągnął ręce, jakby chwytał piłkę do kosza. – Przede wszystkim musimy to zatrzymać.

– Ja pojadę – oświadczył Bob.

– Ty?! Pan Boję-Się-Latać?

– Wezmę twój samochód. Wyjadę wcześnie rano. A wy możecie jechać, gdzie chcecie. A właściwie dokąd się wybieracie?

– St. Kitts – odpowiedziała Helen. – Jim, może rzeczywiście niech Bob pojedzie?

– Ale... – Jim przymknął oczy i zwiesił głowę.

– Myślisz, że sobie nie poradzę? – wszedł mu w słowo Bob. – To prawda, ona woli ciebie, ale daj spokój, Jimmy. Chcę tam jechać. – Bob nagle poczuł, że jest pijany, jakby dawała o sobie znać wcześniej wypita whisky.

Jim dalej miał zamknięte oczy.

– Jim – zaczęła Helen. – Potrzebujesz wakacji. Jesteś straszliwie przemęczony.

Miała taki troskliwy głos, że Boba na nowo przeszyło bolesne poczucie samotności. Helen była mocno związana z Jimem i nie pozwoli, by naruszyły to jakieś kłopoty szwagierki, którą po tylu latach ledwie znała.

– Dobrze – rzucił Jim. Podniósł głowę i spojrzał na Boba. – Pojedziesz. Dobrze.

– Popieprzona z nas rodzina, co, Jimmy? – Bob objął siedzącego obok brata.

– Przestań – burknął Jim. – Możesz przestać, na Boga?

Bob wracał do domu ciemnymi ulicami. Gdy zbliżał się do swojego budynku, w mieszkaniu poniżej dostrzegł włączony telewizor. Zauważył zarys sylwetki Adriany siedzącej samotnie i gapiącej się w ekran. Czyżby nie miała nikogo, kto mógłby jej towarzyszyć tej nocy? Może do niej zapukać, spytać, czy dobrze się czuje. Ale wyobraził sobie siebie, potężnego, siwowłosego sąsiada z góry, który staje w progu jej mieszkania, i pomyślał, że nie chciałaby tego. Wszedł po schodach do siebie, rzucił płaszcz na podłogę i sięgnął po telefon.

– Susie, to ja.

***

Byli bliźniętami.

Jim od samego początku miał swoje własne imię, ale Susie i Bob byli Tymi Bliźniakami. Poszukajcie Tych Bliźniaków. Zawołajcie Te Bliźniaki na obiad. Te Bliźniaki mają ospę. Te Bliźniaki nie śpią. Jednak bliźnięta łączy specjalna więź. Żeby nie zapeszyć, takie są.

– Zabij go – mówiła teraz Susan w słuchawkę. – Powieś go za palce u nóg.

– Susan, spokojnie, to twój syn. – Bob włączył lampę na biurku i stał, patrząc na ulicę.

– Mówię o rabinie. I tej dziwnej babie, pastorze unitarian. Przygotowali oświadczenie. Zniszczone zostało nie tylko miasto, lecz cały stan. A, nie, przepraszam: cały kraj.

Bob potarł kark.

– A więc, Susan, czemu Zach to zrobił?

– Czemu? Kiedy ostatni raz zajmowałeś się wychowaniem dzieci, Bob? Tak, wiem, powinnam okazać wrażliwość w tej kwestii, nie wspominać o twojej słabej spermie czy żadnej spermie, czy o co tam chodzi, zresztą nigdy nie wspominałam. Nigdy nie powiedziałam nic na temat tego, czemu Pam odeszła, żeby mieć z kimś dzieci... no nie, nie wierzę, że przez ciebie tak mówię, skoro to ja mam kłopoty.

Bob odwrócił się od okna.

– Susan, masz jakieś proszki, które możesz łyknąć?

– Na przykład cyjanek?

– Valium.

Bob poczuł niewypowiedziany smutek. Przeszedł z telefonem do sypialni.

– Nigdy nie biorę valium.

– Może pora zacząć. Lekarz da ci receptę. Będziesz mogła usnąć.

Susan milczała, a Bob wiedział, że smutek, jaki odczuwał, był po prostu tęsknotą za Jimem. Bo prawda była taka (i Jim to wiedział), że Bob nie miał pojęcia, co robić.

– Dzieciak jest bezpieczny – powiedział. – Nikt go nie skrzywdzi. Ani ciebie.

Usiadł na łóżku, po czym wstał. Naprawdę nie miał pojęcia, jak postąpić. Nie uśnie dzisiaj. Żadne valium – a pastylek miał pod dostatkiem – nic nie pomoże, wiedział to dobrze. Siostrzeniec w kłopotach, do tego ta biedaczka piętro niżej przed telewizorem i jeszcze ten jej laluś w więzieniu. A Jimmy wyrusza na jakąś tam wyspę. Bob przeszedł do saloniku, zgasił lampę na biurku.

– Muszę cię o coś spytać – odezwała się siostra.

Po ciemnej ulicy przetoczył się autobus. Siedząca w środku stara Murzynka patrzyła przez okno, z nieprzeniknioną twarzą, jakiś facet z tyłu kiwał głową, może w rytm muzyki ze słuchawek. Wydawali się tacy cudownie niewinni i dalecy...

– Myślisz, że to jak w kinie? – spytała siostra. – Czyli farmerzy z jakiejś pipidówy walą do biura szeryfa, żeby dostać głowę złoczyńcy zatkniętą na kiju?

– O czym ty mówisz?

– Bogu dzięki, że mama nie żyje. Umarłaby, gdyby to widziała. Na pewno. – Susan płakała.

– Przewali się – pocieszył ją Bob.

– Rany boskie, jak możesz tak mówić? To leci na wszystkich kanałach.

– Nie oglądaj – poradził.

– Myślisz, że oszalałam?

– Może troszeczkę. Chwilowo.

– To pomaga. Dziękuję. Jimmy powiedział ci, że jakiś chłopaczek w meczecie zemdlał, bo ten świński łeb tak go przestraszył? Zaczął odmarzać, więc leciała krew. Wiem, co sobie myślisz. Co za dzieciak trzyma głowę świni w zamrażarce własnej matki, nie mówiąc jej o tym, a potem robi coś podobnego? Nie mów, że tak nie myślisz, Bob. Doprowadza mnie to do szaleństwa. Sam zresztą powiedziałeś przed chwilą, że oszalałam.

– Susan, ty po pro...

– Po dzieciach można się spodziewać pewnych rzeczy, sam wiesz. Znaczy nie wiesz. Wypadki samochodowe. Niewłaściwe dziewczyny. Złe stopnie, i takie tam. Ale posłuchaj wreszcie, nie oczekujesz, że będziesz mieć do czynienia z pieprzonymi meczetami.

– Jutro przyjeżdżam, Susan. – Zapowiedział to już, kiedy dzwonił po raz pierwszy. – Zaprowadzę go na policję razem z tobą, zapanujemy nad wszystkim. Nie martw się.

– O, na pewno nie będę się martwić. Dobranoc.

Jakże oni się nienawidzili! Bob otworzył szeroko okno, wyciągnął papierosa, nalał sobie wina do szklanki i usiadł przy oknie na metalowym składanym krześle. Po drugiej stronie ulicy w mieszkaniach jaśniały światła. Podziwiał prywatny show: młoda dziewczyna paradowała po sypialni w samych majtkach. Pokój był tak usytuowany, że nie mógł zobaczyć jej piersi, widział tylko nagie plecy, ale poruszyło go, jak wydawała się wolna i czysta, niczym pole bławatków w czerwcu.

Dwa okna wyżej widział parę, która mnóstwo czasu spędzała w nieskazitelnie białej kuchni, mężczyzna akurat wyjmował coś z kredensu, wyglądał na takiego, który gotuje. Bob nie lubił gotować. Lubił jeść, lecz jak podkreślała Pam, smakowało mu to co dzieciom, potrawy bezbarwne, jak tłuczone ziemniaki czy makaron z serem. Mieszkańcy Nowego Jorku cenili dobre jedzenie. Potrawy dużo znaczyły. Potrawy były dziełami sztuki. Szef kuchni w Nowym Jorku był jak gwiazda rocka.

Bob nalał sobie jeszcze wina i na powrót usadowił się przy oknie. Niech się dzieje, co chce, jak to teraz mawiają.

Bądź sobie szefem kuchni, żebrakiem, rozwiedzionym po raz setny – nikogo w tym mieście to nie obchodziło. Pal sobie, aż umrzesz przy tym oknie. Nastrasz żonę i wyląduj w więzieniu. Żyło się tu jak w niebie. Susie nigdy tego nie rozumiała. Biedna Susie.

Był coraz bardziej pijany.

Usłyszał, jak otwierają się drzwi w mieszkaniu poniżej, potem rozległy się kroki na schodach. Wychylił się przez okno. Adriana stała w świetle ulicznej latarni, trzymała smycz, była przygarbiona i drżała, a maleńki piesek po prostu tkwił obok niej i też dygotał.

– Biedaki – rzucił cicho Bob.

Nikt, jak wydawało mu się w pijanym widzie, nikt i nigdzie nie wiedział, o co chodzi.

***

Sześć przecznic dalej Helen leżała obok męża i słuchała jego chrapania. Przez okno widziała na nocnym niebie samoloty zmierzające ku lotnisku La Guardia, niczym gwiazdy, napływające, napływające i napływające, jeden co trzy sekundy, gdyby ktoś chciał liczyć, jak robiły to jej dzieci, kiedy były małe. Teraz dom sprawiał wrażenie przepełnionego pustką. Wspominała, jak to było, gdy dzieci spały w swoich pokojach, jak bezpieczny wydawał się dom, otulony w łagodny spokój nocy. Pomyślała o Zacharym, tam, w Maine, ale nie widziała go od lat i potrafiła jedynie wyobrazić sobie chudego, bladego chłopca, wyglądającego tak, jakby nie miał matki. I nie chciała myśleć o nim ani o zamrożonym świńskim łbie, ani o ponurej szwagierce, bo już dostrzegła, jak ten wypadek podrażnił delikatną tkankę jej rodziny. Teraz poczuła lekkie ukłucie niepokoju, poprzedzającego bezsenność.

Szturchnęła Jima w ramię.

– Chrapiesz,

– Przepraszam – bąknął przez sen i przekręcił się na bok.

Helen była zupełnie przytomna. Zastanawiała się, czy kwiaty nie uschną, kiedy ona i Jim będą na urlopie. Ana nie zwracała szczególnej uwagi na rośliny. No, albo miało się rękę do kwiatów, albo nie. Kiedyś, lata przed nastaniem Any, rodzina Burgessów wyjechała na wakacje, a para lesbijek z sąsiedztwa pozwoliła uschnąć lawendowym petuniom, które Helen trzymała w skrzynkach na oknie. Helen doglądała ich każdego dnia, usuwała suche kwiatki, podlewała, nawoziła. Kwiaty były jak słodkie gejzery tryskające z okien, przechodnie podziwiali je i chwalili. Helen uprzedziła sąsiadki, że w lecie rośliny wymagają szczególnej opieki. Potakiwały, mówiły, że dobrze o tym wiedzą. A jak wróciła z wakacji, zobaczyła wśród winorośli uschnięte badyle! Popłakała się wtedy. Kobiety wkrótce się wyprowadziły, co ją ucieszyło. Nie potrafiła zdobyć się na uprzejmość wobec nich, bo i jakże, skoro zabiły jej petunie. Lesbijki, Linda i Laura. Gruba Linda i Laura Lindy, tak się o nich mówiło u Burgessów.

Burgessowie mieszkali w skrajnym szeregowcu z czerwonobrunatnego piaskowca. Po lewej stronie mieli jedyny apartamentowiec w okolicy, wysoki, z płyt. Mieszkajmy wszyscy razem! Te Lindo-Laury zajmowały lokal na parterze, a potem sprzedały mieszkanie pracującej w bankowości „Tej-Deborah” (to był skrót od „Ta-Debora-Wszystkowiedząca”, dla odróżnienia od „Tamtej-Debry” z sąsiedztwa, która nie miała pojęcia o niczym) i jej mężowi Williamowi, który był tak nerwowy, że przedstawił się jako „Billiam”. Dzieciaki czasem go tak przezywały, ale Helen nakazała, żeby były grzeczne, bo lata temu Billiam walczył na wojnie w Wietnamie, a jego żona, Ta-Deborah, strasznie się do wszystkiego wtrącała, więc Helen uważała, że życie z nią to istna męka. Nie można było wyjść do ogródka, bo Ta-Deborah zaraz pojawiała się w swoim i komentowała, że bratki to się w tej części ogródka nie utrzymają, że lilie potrzebują więcej światła, że bez zaraz uschnie (i usechł), bo w glebie brak wapna.

Natomiast Tamta-Debra-Która-Nie-Ma-O-Niczym-Pojęcia pracowała jako psychiatra, była przemiła, wysoka, niespokojna i ciut odjechana. Niestety, mąż ją zdradzał. Helen to odkryła. Kiedyś była sama w mieszkaniu i w ciągu dnia doszły ją zza ściany bulwersujące odgłosy seksu. Wyjrzała później przez okno i zobaczyła, że z domu wychodzi mąż Debry z kobietą o kręconych włosach. Potem widziała ich razem w pobliskim barze. Kiedyś usłyszała, jak Tamta-Debra mówi do męża: „Czemu się mnie czepiasz?”. Więc Tamta-Debra-Która-Nie-Ma-O-Niczym-Pojęcia, o tym też nie miała pojęcia. Helen niekiedy żałowała, że mieszka w mieście. Kiedy nadchodził sezon koszykówki, Jim wrzeszczał jak szalony. „Durna cipo!” – wydzierał się do telewizora, a Helen obawiała się, że sąsiedzi pomyślą, że krzyczy tak na nią. Zastanawiała się, jak im to powiedzieć, w lekkiej formie, ale uznała, że jeśli chodzi o prawdę, to im mniej się mówi, tym lepiej. Co nie znaczy, żeby skłamała.

A jednak.

Myśli kłębiły się jej w głowie. Zapomniała czegoś spakować? Nie chciała myśleć, że jak będzie się szykowała na kolację z Anglinami, odkryje, iż nie wzięła odpowiednich butów – i cała kreacja do bani. Otulając się kołdrą, zdała sobie sprawę, że wieczorna rozmowa telefoniczna z Susan nadal unosiła się w domu, ciemna, bezkształtna i złowroga. Usiadła gwałtownie.

Tak to się dzieje, kiedy człowiek nie może spać i kiedy przed oczami ma zamrożony świński łeb. Helen poszła do łazienki, czystej i znajomej, i znalazła środki nasenne. Wróciła do łóżka i przysunęła się do męża, a po kilku minutach poczuła, jak łagodnie odpływa w sen, i była taka zadowolona, że nie jest Tą-Deborah-Wszystkowiedzącą ani Tamtą-Debrą-Która-Nie-Ma-O-Niczym-Pojęcia, była taka zadowolona, że jest Heleną Farber Burgess, taka zadowolona, że ma dzieci, taka zadowolona, że jest zadowolona z życia.

***

Ach, to poranne zamieszanie!

Tego dnia, kiedy Park Slope pokazało całą swoją sobotnią różnorodność – dzieci śpieszyły do parku z futbolówkami w siatkach, ojcowie pilnowali, by przechodzić na zielonym, i poganiali potomstwo, młode pary zjawiały się w kawiarniach z włosami jeszcze wilgotnymi od prysznica po porannej miłości, ludzie, którzy szykowali się do wieczornego przyjęcia, już przeczesywali Grand Army Plaza na końcu parku, buszując wśród straganów na targu w poszukiwaniu najpiękniejszych jabłek, najsmaczniejszego chleba i ciętych kwiatów, dźwigając kosze i owinięte w papier słoneczniki – pośród tego wszystkiego zdarzały się oczywiście typowe utrapienia, występujące wszędzie, nawet w tej okolicy, gdzie ludzie przeważnie sprawiali wrażenie, że znaleźli się dokładnie tam, gdzie pragną być. Pewną matkę dziecko zanudzało prośbami o lalkę Barbie na urodziny, a ona odmawiała, argumentując, że to przez te lalki dziewczyny są takie wychudzone i chorują. Na Ósmej Ulicy ojczym nieustępliwie usiłował nauczyć opornego chłopca jazdy na rowerze, trzymając za siodełko, a dziecko chybotało się na boki i z twarzą poszarzałą ze strachu spoglądało na niego w oczekiwaniu pochwał. (Żona tego mężczyzny kończyła chemoterapię z powodu raka piersi, obie sytuacje były beznadziejne). Na Trzeciej Ulicy jakieś małżeństwo kłóciło się o to, czy pozwolić, by ich nastoletni syn przesiadywał w pokoju w taki słoneczny jesienny dzień. Były więc takie nieporozumienia, a Burgessowie mieli własne kłopoty.

Samochód, który powinien zawieźć Helen i Jima na lotnisko, nie przyjeżdżał. Walizki stały na chodniku, Helen miała ich pilnować, a Jim z komórką przy uchu w kółko wchodził do domu i z niego wychodził, wydzwaniając do firmy przewozowej. Ta-Deborah-Wszystkowiedząca pojawiła się przed domem i spytała, dokąd to wyjeżdżają w taki piękny słoneczny dzień, jak to wspaniale móc pozwolić sobie na długie wakacje. Helen nie miała wyjścia, wyciągnęła z torebki komórkę i powiedziała: „Przepraszam, muszę zadzwonić” – i udała, że telefonuje do syna, który (w Arizonie) jeszcze spał jak kamień. Jednak Ta-Deborah-Wszystkowiedząca wciąż czekała na Billiama i Helen musiała markować rozmowę, bo Deborah uśmiechała się po swojemu. W końcu Billiam się zjawił i odeszli, trzymając się za ręce, jak Helen sądziła – na pokaz.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Bracia Burgess

Подняться наверх