Читать книгу Trwaj przy mnie - Elizabeth Strout - Страница 5

Оглавление

1

Pewnego razu, a działo się to wiele lat temu, w mieście na północy, nad rzeką Sabbanock, w górnym jej biegu, gdzie nurt jest wąski, a zimy trwają szczególnie długo, mieszkał pastor z córeczką. Pastor nazywał się Tyler Caskey i przez pewien czas jego historię opowiadano w miastach położonych wzdłuż całej rzeki aż po jej ujście do oceanu; powielano ją w tak licznych wersjach, że straciła walor oryginalności, a na żywotność zdarzeń, rzecz jasna, podziałał też upływ czasu. Lecz w mieście West Annett nadal żyje kilka osób, które twierdzą, że dokładnie pamiętają wydarzenia rozgrywające się w ciągu ostatnich miesięcy 1959 roku. I jeśli będziecie je wypytywać z wystarczającą dozą cierpliwości oraz powściągniecie nadmierne wścibstwo, prawdopodobnie w końcu opowiedzą wam to, co im na ten temat wiadomo, chociaż szczegółów będziecie musieli domyślić się sami.

Wiemy, że wielebny Tyler Caskey miał dwie córki, ale młodsza z nich, wtedy zaledwie niemowlę, mieszkała z matką Tylera w odległości kilku godzin drogi, nad dolnym biegiem rzeki, w mieście o nazwie Shirley Falls, gdzie nurt staje się szeroki, a drogi i budynki pojawiają się częściej i są bardziej okazałe; w miarę zbliżania się do Shirley Falls wszelkie sprawy nabierają wagi. Natomiast wyżej możesz jechać całymi milami, a wzdłuż bocznych krętych dróg nie napotkasz nic poza domem farmera oraz akrami pól i lasów. W jednym z takich domów mieszkała dziewczynka o imieniu Katherine.

Budynek liczył co najmniej sto lat; wybudowała go i przez wiele dziesięcioleci uprawiała tamtejszą farmę rodzina Joshuy Locke’a. Ale pod koniec wielkiego kryzysu, gdy farmerzy nie mieli pieniędzy, by opłacać ręce do pracy, gospodarstwo zupełnie podupadło. Kuźnia, którą prowadzili jeszcze przed pierwszą wojną światową, także uległa zniszczeniu. Wreszcie, i tak było przez wiele lat, dom zamieszkiwał jedyny dziedzic majątku, Carl Locke, mężczyzna, który rzadko bywał w mieście i który gdy ktoś zastukał do jego drzwi, otwierał je, trzymając w rękach strzelbę. Ale w końcu zostawił wszystko – dom, stodołę i kilka akrów pola – Kościołowi kongregacyjnemu[*], chociaż nikt nie pamiętał, by był on w kościele więcej niż dwa razy w ciągu całego życia.

Tak czy siak West Annett, chociaż posiadało trzy białe budynki Akademii Annett, było niewielkim miastem, zawartość kościelnej kasy także była znikoma. Gdy wielebny Smith, tamtejszy pastor od dawien dawna, wreszcie dosłużył się emerytury i zabrał swą głuchą żonę do Karoliny Południowej, gdzie niewątpliwie jakiś bratanek czekał, by się nimi zająć, członkowie rady kościelnej zdawkowo pomachali im na do widzenia, a potem z entuzjazmem dobili dobrego interesu z agentem handlu nieruchomościami. Dotychczasowa plebania przy Main Street została sprzedana miejscowemu dentyście, a nowy pastor miał zamieszkać za miastem, w starym domu Locke’a, przy Stepping Stone Road.

Komitet Ambony zarekomendował Tylera Caskeya, licząc na to, że jego młody wiek, poczciwa natura oraz zakłopotanie, jakie okazywał, omawiając kwestie finansowe, sprawią, że nie będzie się uskarżał na to, że umieszczono go dwie mile za miastem, w domu pośród pól, i co do tego się nie omylił. Przez sześć lat pastor ani razu się nie skarżył i z wyjątkiem pozwolenia na to, by pomalować salon i jadalnię na różowo, nigdy o nic nie poprosił.

To stanowiło jeden z powodów, dla których dom pozostał nieco zrujnowany od wewnątrz i na zewnątrz. Miał złamaną balustradę werandy i krzywe stopnie od frontu. Ale charakteryzowały go owe harmonijne kształty, jakie czasami miewają stare domostwa: był dwupoziomowy, o wielkich oknach i ładnym spadzistym dachu. Przyjrzawszy mu się lepiej – zwrócony był bokiem ku południu, a przybudówka miała wystawę północną – dochodziło się do wniosku, że ludzie, którzy go zbudowali przed laty, wiedzieli, co robią: dom cechowała miła dla oka, pozbawiona zbędnych ozdób symetria.

Zacznijmy tedy od pewnego dnia na początku października. Wyobraźmy sobie otaczające dom pastora pola, złociste i brązowe w jaskrawych promieniach słońca, oraz mieniące się w odcieniach żółci i czerwieni drzewa na pobliskich wzgórzach. Jak zawsze jest wiele powodów do niepokoju. Dwa lata wcześniej Rosjanie wystrzelili satelity Sputnik – jeden z nich właśnie krąży wokół naszej planety z nieszczęsną nieżywą psiną w środku – i wieść niesie, że jesteśmy szpiegowani z przestrzeni kosmicznej, jak również z ziemi w naszym własnym kraju. Nikita Chruszczow, przysadzisty i wielce niepociągający, przybył kilka tygodni temu z wizytą do Ameryki, czy ludziom się to podoba, czy nie – a wielu się nie podoba, obawiają się bowiem, że zostanie on uśmiercony przed powrotem do siebie, i jakież okropieństwa mogłyby z tego wyniknąć! Eksperci, kimkolwiek są i jakkolwiek to robią, ustalili, że zdalnie sterowany pocisk z Moskwy do Nowego Jorku trafiłby do celu z dokładnością do siedmiu i trzech dziesiątych mili i chociaż dobrze jest mieszkać poza owym zasięgiem, trzy rodziny w West Annett i tak posiadają na podwórku schrony przeciwatomowe, bo w końcu nigdy nic nie wiadomo.

Jednakże jest to pierwszy rok od wielu lat, w którym liczba wyznawców Kościoła nie wzrosła w większym stopniu niż liczba ludności, co, jeśli się zastanowić, nie jest pozbawione znaczenia. Prawdopodobnie świadczy to o tym, że ludzie nie panikują. Możliwe, że chcą wierzyć i najwyraźniej wierzą – zwłaszcza tutaj, na północnym skraju Nowej Anglii, gdzie niektórzy mieszkają od wielu lat i gdzie niewielu jest komunistów (choć znalazłoby się kilku) – że po trwającym pół wieku horrorze świat wreszcie może być uczciwy, bezpieczny i dobry.

Dzisiaj, w dniu, od którego postanowiliśmy zacząć tę opowieść, jest pogodnie i słonecznie, a korony drzew w oddali pięknie się złocą i czerwienią. Nawet pamiętając o tym, jak okropny może być jesienny dzień, ostry i przeszywający niczym tłuczone szkło, to teraz niebo jest tak błękitne, jakby miało się nad nami rozstąpić, a dzień jest doskonale piękny. Dzień, w którym bez trudu możemy sobie wyobrazić wysokiego pastora, który spaceruje, myśląc: „Podniosę wzrok na wzgórza”. Owej jesieni wielebny Caskey faktycznie miał w zwyczaju spacerować o poranku wzdłuż Stepping Stone Road, a potem wracać dookoła stawu Ringrose. Bywały też ranki, gdy szedł dalej, aż do miasta, zmierzając do swego biura w suterenie kościoła i pozdrawiając po drodze ludzi, którzy odpowiadali mu trąbieniem klaksonów, lub zatrzymywał się, by pochyliwszy swą wysoką postać, zajrzeć przez okno i pogawędzić z kierowcą przejeżdżającego samochodu, uśmiechając się, kiwając głową i wspierając ją o drzwi, dopóki nie podniesiono szyby i nie pomachano mu na do widzenia.

Ale nie tego ranka.

Tego ranka pastor siedział w domu, w swoim gabinecie, postukując piórem w blat biurka. Zaraz po śniadaniu otrzymał wiadomość telefoniczną z przedszkola, do którego uczęszczała jego córeczka. Młoda nauczycielka dziewczynki, pani Ingersoll, zapytała pastora niezwykle czystym głosem – choć jak na jego gust brzmiącym nieco nazbyt piskliwie – czy zechce późnym popołudniem zajść do szkoły, aby porozmawiać o zachowaniu Katherine.

– Są jakieś kłopoty? – zapytał pastor. A po chwili milczenia, która nastąpiła po tym pytaniu, dodał: – Oczywiście przyjdę. – Jednocześnie wstał i trzymając w ręce czarny aparat telefoniczny, rozejrzał się po pokoju, jakby coś w nim przestawiono. – Dziękuję za wiadomość – powiedział jeszcze. – Naturalnie, że chcę się dowiedzieć, co się wydarzyło.

Powrócił słaby piekący ból pod obojczykiem i przykładając tam dłoń, pastor chwilowo doznał osobliwego wrażenia, że składa Przysięgę na Wierność Fladze. Następnie przez kilka minut spacerował tam i z powrotem wzdłuż biurka, dotykając palcami ust. Ma się rozumieć, że nikt nie chce w ten sposób zaczynać poranka, zwłaszcza wielebny Caskey, który ostatnio ucierpiał z powodu rozmaitych zmartwień, o czym wiedzieli ludzie z jego trzódki, i który był umęczony znacznie bardziej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.


Gabinet pastora w dawnym domu farmera Carla Locke’a poprzednio przez wiele lat pełnił funkcję sypialni właściciela. Ten przestronny pokój mieścił się na pierwszym piętrze, a jego okna wychodziły na ogród, który swojego czasu musiał być bardzo przyjemnym miejscem. Pośrodku ułożonego na ziemi wzoru z popękanych obecnie cegieł nadal stało poidełko dla ptaków, a po pochyłym treliażu wiły się pnącza, za którymi widać było kawałek łąki i stary, ginący z pola widzenia kamienny mur.

Pomimo opowieści o zrzędliwym i jak niektórzy mówili sprośnym staruchu, który mieszkał tu przed nim, i chociaż żona pastora przez wiele miesięcy po wprowadzeniu się do tego domu uskarżała się, że w ciepłe dni pomieszczenie cuchnie uryną, Tyler Caskey bardzo upodobał sobie ten pokój. Lubił roztaczający się z jego okien widok, a nawet zaczął odczuwać coś w rodzaju więzi ze swym starym poprzednikiem. W dniu, od którego zaczynamy naszą opowieść, Tyler pomyślał, że nie uda się na poranną przechadzkę, lecz zostanie tutaj, gdzie kilka lat przed nim inny człowiek najwyraźniej zmagał się z poczuciem prawości i prawdopodobnie z samotnością.

Musiał przygotować kazanie – jak zawsze. W jedną z nadchodzących niedziel pastor miał zamiar mówić o niebezpieczeństwach próżności. Skomplikowany temat, wymagający dyskrecji – do jakich przykładów powinien nawiązać? – zwłaszcza że miał nadzieję zażegnać swymi naukami kryzys, który zawisł nad kościołem w West Annett, a dotyczył kupna nowych organów. W niewielkim miasteczku, w którym znajduje się tylko jeden kościół, decyzja o tym, czy ów kościół potrzebuje nowych organów, może nabrać wielkiego znaczenia: organistka – Doris Austin – gotowa była uznać wszelką opozycję wobec ich kupna za atak na nią samą; jej stanowisko niezwykle irytowało tych, którzy obawiali się wszelkich zmian. Nie mając chwilowo innego tematu do roztrząsania, tutejsi ludzie skłonni byli zająć się tym problemem. Wielebny Caskey należał do przeciwników kupna nowych organów, lecz nie powiedział tego publicznie, usiłował tylko wpłynąć na wiernych swym nauczaniem.

Tydzień temu była Niedziela Ekumenizmu i pastor tuż przed zbieraniem datków, zwrócił na to uwagę swojej kongregacji. Są chrześcijanami w jedności ze światem. Wedle tradycji w piątek poprzedzający Niedzielę Ekumenizmu w południe odbywała się msza dla pań z Kółka Dobroczynnego i pastor miał nadzieję, że właśnie wtedy powie o niebezpieczeństwach próżności, odwodząc ową grupę kobiet – odpowiedzialnych za zbiórkę większości pieniędzy na kościół – od wydatków na błahostki. (Jane Watson zażądała nowych lnianych obrusów na odbywające się w przykościelnej świetlicy spotkania przy kawie). Lecz nie był zdolny do zebrania myśli i mimo wyobrażania sobie, że, mówiąc w przenośni, łagodnie chwyta swych słuchaczy za ich białe nowoanglikańskie karki – „Słuchajcie, gdy do was mówię” – jego piątkowe wystąpienie okazało się rozczarowaniem: wypowiedział tylko słowa ogólnikowej pochwały dla ciężkiej pracy i zebranych pieniędzy.

Ora Kendall, której ucieszny głosik zawsze zadziwiał Tylera jako niepasujący do jej drobnej twarzyczki i nieposkromionych czarnych włosów, zatelefonowała do pastora w godzinę po mszy, aby, jak to miała w zwyczaju, zdać mu relację z nastrojów wiernych.

– Dwie sprawy, Tylerze – powiedziała. – Po pierwsze, Alison nie podobało się, że cytowałeś katolickich świętych.

– Cóż – odparł Tyler – myślę, że nie muszę się tym przejmować.

– Po drugie – ciągnęła Ora – Doris chce tych nowych organów jeszcze bardziej niż rozwodu z Charliem i ślubu z tobą.

– Sprawa organów zależy od decyzji rady.

Ora wydała nieartykułowany dźwięk.

– Nie udawaj głupiego, Tylerze. Jeśli okażesz choć trochę entuzjazmu, rada w mig zatwierdzi ich kupno. Doris uważa, że powinieneś go okazać ze względu na nią, bo jest wyjątkową osobą.

– Wszyscy są wyjątkowi.

– Aha. Właśnie dlatego jesteś pastorem, a ja nie.

Tego ranka Tyler Caskey znowu usiłował skreślić kilka linijek na temat próżności. Zrobił notatki z dwunastu rozdziałów Księgi Eklezjastesa o pozornym bezsensie życia oglądanego z perspektywy człowieka „pod słońcem”. „Pod słońcem – zapisał – wszystko jest marnością nad marnościami”. Postukał piórem i nie dopisał ani słowa o spojrzeniu „sponad słońca”, które powinno ukazywać życie jako dar od Boga. Nie dopisał, a tylko siedział, wyglądając przez okno.

Jego wielkie, zapatrzone w dal oczy nie zauważały poidełka dla ptaków ani kamiennego muru czy czegokolwiek innego; Tyler po prostu utkwił niebieskie tęczówki w przestrzeni. W jego pamięci wzlatywały niewyraźne strzępki wspomnień – plakat z napisem GRZECZNY CHŁOPCZYK NIGDY SIĘ NIE ODSZCZEKUJE, który wisiał w jego dziecinnej sypialni, piknikowe stoły na polu państwa Applebych, gdzie podawano na kolację zupę fasolową, bordowe zasłony w salonie domu rodziców, w którym nadal mieszkała jego matka, obecnie z niemowlakiem o imieniu Jeannie... Tu jego myśl zatrzymała się: władcza natura wielkich dłoni matki objawia się w sposobie, w jaki przytrzymuje małe ramionka prowadzonego wokół pokoju dziecka.

Pastor spojrzał na pióro. Było to „najlepsze rozwiązanie w owej trudnej sytuacji”, jak to sformułował na początku, ale nie powinien był formułować nigdy więcej. Wszyscy parafianie wiedzą, gdzie przebywa jego młodsza córeczka, i nikt, o ile mu wiadomo, nie marszczy czoła z powodu takiego rozwiązania. Faktycznie nikt się nie oburzał. W owym czasie nie oczekiwano od mężczyzny, by samotnie wychowywał małe dziecko, zwłaszcza mając tak niewiele pieniędzy, i chociaż panie z Kółka Dobroczynnego przysłały mu Connie Hatch, która wykonywała drobne domowe prace (za groszowym wynagrodzeniem), wierni zgodnie uznali, że najlepiej będzie, jeżeli niemowlę na razie zostanie u babci Caskey – która, nawiasem mówiąc, nigdy nie zaproponowała, że weźmie do siebie również małą Katherine.

Nie, Katherine była jego.

Krzyż pański, pomyślał nagle i się skrzywił, ponieważ córeczka nie była krzyżem, który przyszło mu dźwigać. Była darem od Boga.

Wyprostował przygarbione plecy i usiłował wyobrazić sobie, jak rozmawia z młodą przedszkolanką. Widział, jak słucha jej z powagą, ze złożonymi na kolanach dłońmi. Ale jego mankiety są postrzępione. Jak mógł tego nie zauważyć? Przyjrzawszy się im dokładniej, zdał sobie sprawę, że koszula jest po prostu stara; doczekała chwili, gdy powinna ją była przejąć jego żona i obciąwszy rękawy w połowie, nosić do jaskraworóżowych obcisłych rajtuzów bez stóp.

– Czuję się w nich swobodnie – mawiała. Lecz czasem zdarzało się, że w tym stroju otwierała komuś drzwi, i gdy pastor powiedział kiedyś żartem, że wprowadzenie Marilyn Dunlop do domu, po którym żona pastora ugania się w pociętej męskiej koszuli i baletowym trykocie, może zagrozić jego pracy, bo Marilyn gotowa jest sprawę jeszcze przejaskrawić, relacjonując to innym, jego żona odparła: „Ejże, Tylerze, czy jest coś, o czym mogę decydować samodzielnie?”. Powiedziała tak, ponieważ okropnie ją drażniło, że ściany wiejskiego domu nie należą do niej choćby w najmniejszym stopniu, lecz są własnością Kościoła, i że nie może ich odmalować bez pozwolenia, chociaż rzecz jasna pozwolenie zostało udzielone, gdy pastor powiedział, że kupi farbę za własne pieniądze. „Chcę, żeby były różowe” – powiedziała jego żona podniesionym tonem, rozkładając ramiona w teatralnym geście, więc on, ma się rozumieć, nie powtórzył jej później, jak jego siostra Belle, która złożyła im wizytę po fakcie, skomentowała ten wybór, mówiąc: „Na miłość boską, Tylerze, mieszkacie w bańce z gumy balonowej”. (I teraz salon jaśniał landrynkowym różem, a jego ściany skąpane w jaskrawym słońcu emanowały różową mgiełką, która zdawała się wlewać do holu, gdzie dostrzegał ją poprzez drzwi gabinetu).

Tyler wstał i przeszedł przez przedpokój i różowy salon.

– Pani Hatch? – zawołał.

Connie Hatch kończyła zmywać naczynia po śniadaniu. Obróciła się, wycierając ręce. Wysoka kobieta, prawie dorównująca mu wzrostem. Chodziły słuchy, że dawno temu pewien Indianin z plemienia Agawamów wżenił się w linię rodziny Connie i spoglądając na jej twarz, można było bez trudu stwierdzić, że jest to całkiem prawdopodobne, ponieważ miała wysoko osadzone i szerokie kości policzkowe oraz ciemne brwi, choć jej włosy były delikatnie brązowe, upięte z tyłu tak luźno, że ich kosmyki często przesłaniały twarz, zakrywając czerwone niczym malina znamię z boku nosa. Connie miała zielone oczy i była bardzo ładna.

– Jak pani myśli, co powinienem zrobić? – zapytał.

Było to poważne pytanie i pastor szukał wzrokiem oczu gospodyni. Właśnie ta jego cecha obok innych przymiotów sprawiała, że pastor był tak lubiany przez wiernych: umiejętność dania wyrazu nagłemu zakłopotaniu, wielkiemu brakowi pewności siebie. U człowieka, który zazwyczaj wydawał się taki opanowany, który z miną łagodnej akceptacji wzruszeniem ramion kwitował spotykające go niepowodzenia, owe chwile nieukrywanej bezradności pozwalały ludziom – a zwłaszcza kobietom, ale niewątpliwie nie tylko im – postrzegać go zaskakująco wrażliwym i czyniły jeszcze bardziej stoickim, nieomal heroicznym w czasie pomiędzy takimi mgnieniami.

– Z czym? – zapytała gospodyni. Trzymając w dłoniach ręcznik, spojrzała na mankiety pastora. – Jak widać, koszula jest znoszona. – Connie współczująco uniosła ciemne, przetykane siwizną brwi. – Tak bywa – stwierdziła, nadal wycierając ręce.

– Myśli pani, że powinienem kupić nową?

– Tak, właśnie tak myślę. – Wierzchem dłoni odgarnęła kosmyk włosów, który wymknął się zza ucha, następnie sięgnęła do kieszeni swetra i wyjęła z niej spinkę. – Na miłość boską, niech pan kupi dwie.

Pastor ucieszył się, że ma do zrobienia coś konkretnego. Postanowił pojechać do Hollywell na zakupy, nie chcąc ryzykować, że gdzieś bliżej West Annett zobaczy go ktoś z wiernych i – po niedzielnym kazaniu – zacznie się zastanawiać, czy aby pastor nie padł ofiarą próżności. Odszukał portfel, kluczyki do samochodu, kapelusz i nucąc pod nosem fragment hymnu „Będę prawdziwy, bo są tacy, którzy mi ufają”, zszedł po krzywych stopniach werandy.


Przez werandę z tupotem przemknęła wiewiórka, o okiennicę postukiwała gałąź. W domu, z wyjątkiem odgłosów otwieranych i zamykanych drzwi szafy, z których Connie Hatch wyjęła ręczniki kąpielowe, a następnie wzięła mopa, by umyć podłogę w salonie, panowała cisza. Zatrzymajmy się na chwilę przy Connie. Jest kobietą czterdziestosześcioletnią. Spodziewała się, że wyda na świat potomstwo, lecz tak się nie stało. Na skutek tego oraz pewnych zdarzeń (stanowiących tajemnice często zakłócające jej sen przerażającym obrazem dwojga wlepionych w nią ślepi) oskorupiła się coraz to grubszym pancerzem i gdyby ktoś wszedł do salonu pastora i zapytał: „Jakie życie wiodłaś poprzednio, Connie?”, nie wiedziałaby, co odpowiedzieć. Ale przecież nikt ją o to nie zapyta.

Miewała trudności ze skupieniem się na jednej myśli. Jej umysł migotał niczym ekran nastawionego na nieczynny kanał telewizora, który jej mąż przyniósł do domu minionej zimy. Zapomniała zapytać pastora, czy wróci do domu na lunch, choć prawdopodobnie nie, skoro wybrał się aż do Hollywell, ale i tak zaprzątała ją niepewność tego, czego po niej oczekiwano. (Chociaż z pastorem tak łatwo dawało się porozumieć, czego nie można było powiedzieć o jego żonie). Przed wieloma laty Connie nie radziła sobie z nauką i żadne znamię nie mogło jej upokorzyć bardziej niż czerwona pała na jej klasówkach oraz czerwone notatki nabazgrane na marginesach; jeden z nauczycieli napisał drukowanymi literami: CONNIE MARDEN, POSŁUGUJ SIĘ GŁOWĄ. Connie grzmotnęła trzonkiem mopa o drewnianą nogę kanapy. Jeżeli pastor wróci w porze lunchu, poda mu zupę pomidorową z puszki oraz talerz posmarowanych masłem słonych krakersów; to zawsze mu smakowało. Przerwała mycie podłogi, by jeszcze raz spiąć włosy.

Czy Connie zdawała sobie sprawę – prawdopodobnie tak – że jest jedną z tych osób, których nie zauważa się, mijając je w sklepie? Na jej twarzy malowała się jakaś łagodność, wzruszające wahanie, jak gdyby przez wiele lat usiłowała być radosna i choć już tego zaprzestała, pozostałości owych wcześniejszych, gorliwych starań wciąż były widoczne. Innymi słowy: jej rysy nie stwardniały, a w tym regionie mieszkało wiele kobiet, których rysy się wyostrzyły, kobiet, których oblicza, gdy osiągną wiek średni, upodobnią się do twarzy mężczyzn, ale Connie Hatch do nich nie należała.

Ludzie nadal mawiali: „Naprawdę ta Connie Hatch ma ładne oczy”. Ale najczęściej rozmowa utykała w tym punkcie, bo cóż więcej można było powiedzieć na temat urody Connie? Od lat była zamężna z Adrianem Hatchem i przez jakiś czas pracowała w kuchni Akademii, a potem na powiatowej farmie – tak zwano powiatowy dom opieki – lecz przed dwoma laty rzuciła to zajęcie, by zaopiekować się teściową, co wedle powszechnej opinii było z jej strony przejawem istnej świętości, ponieważ stan zdrowia Evelyn Hatch, która zajmowała wielki stary dom Hatchów, podczas gdy Connie i Adrian gnieździli się w stojącej obok przyczepie, nie polepszał się ani nie pogarszał.

Później ludzie będą się starali przypomnieć sobie coś więcej na temat Connie. Tylko niewielu wspomni o tym, jak bardzo była przywiązana do brata, Jerry’ego, i o tym, że po jego śmierci, którą poniósł na wojnie w Korei, już nigdy nie była taka jak dawniej. Connie przestała chodzić do kościoła. Niektóre panie z Kółka Dobroczynnego niepokoiły się z tego powodu, lecz ona o to nie dbała. Wyszedłszy na dwór tylnymi drzwiami, by otrząsnąć mopa z wody, przejmowała się tym, że minionego wieczoru Adrian nie stanął w jej obronie, gdy Evelyn powiedziała: „Nie potrafisz zapanować nawet nad twoim przeklętym psem, Connie. Wyobrażam sobie, co by to było, gdybyś miała dzieci”. A Adrian stał w drzwiach do przyczepy i nie odezwał się ani słowem.

Connie dziko potrząsnęła mopem, aż końcówka odpadła od trzonka i potoczyła się po ziemi, więc musiała zejść po stopniach, aby w jaskrawym słońcu świecącym prosto na stodołę wyłuskać bawełniane sznurki spośród żwiru i liści.


Pastor pojechał do Hollywell boczną drogą, wypatrując Boga i mając nadzieję, że nie natknie się na żadnego spośród parafian. Miał otwarte okno i wystawił przez nie wsparty o drzwi łokieć. Od czasu do czasu pochylał głowę, by zerknąć na wzgórza w oddali albo na biały obłok podobny do ogromnej porcji cukrowej waty czy na świeżo pomalowaną stodołę jaśniejącą w promieniach jesiennego słońca, myśląc: „Powinienem był zauważyć to wcześniej”. Tak jak spostrzegł to teraz. Nauczył się obawiać owego poczucia niedorzeczności i dlatego prowadził powoli, i jeszcze dlatego, że czasami nawiedzała go potworna myśl, że może rozjechać dziecko – chociaż w zasięgu wzroku nie było żadnego – lub że nie chcąc tego, wpadnie prosto na drzewo.

Jedź, pomyślał.

I miej oko na Boga. Który, jeśli się wierzyło psalmom – a Tyler im wierzył – właśnie spogląda z niebios, dostrzegając wszystkie grzechy ludzi i oceniając wszelkie ich postępki. Lecz Tyler pragnął, by nawiedziło go Odczucie: kiedy każdy błysk światła padającego na zwisające gałązki wierzby płaczącej, każde westchnienie wiatru uginające trawy ku stojącym rzędem jabłoniom, każdy spadający na ziemię z taką pełną słodyczy miękkością listek miłorzębu napełniały go głębokim i niezaprzeczalnym przekonaniem, że Bóg jest tam obecny.

Tyler nie ufał łatwym skrótom i obawiał się łaski niezasłużonej. Często wspominał słowa Pasteura, że szczęście sprzyja tylko dobrze przygotowanym umysłom, i miał nadzieję, że wkrótce dozna chwili pełnej uniesienia świadomości, która przyjdzie doń jako wyproszona metodycznymi modlitwami „szansa”. Obawiał się, że nie dozna więcej takiego Odczucia. Że owe radosne chwile transcendencji były po prostu wynikiem młodzieńczej – a może nawet niemęskiej – histerii, w rodzaju tej, jaka w skrajnym przypadku może zrodzić katolicką świętą Teresę z Lisieux, która umarła, będąc młodą dziewczyną, i która niewinnością przewyższała go o całe niebo. Tyler był w tej chwili nakierowany na życie ziemskie i godził się z tym. W czerwonej karoserii toczącego się drogą starego ramblera lśniło słońce. Pastor minął pasące się krowy i stoisko z dyniami. W drodze powrotnej kupi dynię dla Katherine.

Przed nim rozciągała się główna ulica Hollywell, z porośniętą bluszczem pocztą i parkingiem znajdującym się w pobliżu sklepu z odzieżą męską. Udało się. Tyler zatrzymał samochód, sprawdził, czy ma portfel, i wysiadł na słońce.

Ale nie.

Nie poszczęściło mu się.

Bo oto po przeciwnej stronie jezdni czeka na zmianę świateł – o, właśnie się zmieniły – Doris Austin, z czarnym warkoczem owiniętym wokół głowy, uformowanym w kok przypominający mały koszyczek. Ostrożnie spojrzała na lewo i na prawo, trzymając w jednej ręce paczkę, a w drugiej brązową torebkę; za chwilę ruszy, a zaraz potem zobaczy wielebnego Caskeya, który wcale nie chce się z nią spotkać. Przestąpiwszy pokryty gumową wycieraczką próg, czemu towarzyszyło brzęczenie dzwoneczka, wszedł do apteki.

Heraklit powiada, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, pomyślał Tyler, przystanąwszy w aptece, gdyż często miewał wrażenie, że opływa go woda, a Doris Austin przypominała mu pochwycony wirem patyk u jego stóp, ponieważ owa kobieta – pełniąca funkcję kościelnego organisty i dyrygenta chóru – wciąż pojawiała się na jego drodze, czy to na parkingu przed kościołem, czy przy ladzie w sklepie mięsnym. „Jak się masz, Tylerze? Trzymasz się jakoś?” – pytała go cicho i konfidencjonalnie.

Mimo to ostatniej niedzieli po mszy powiedział do niej w kruchcie, gdy Doris wkładała sweter: – Jesteś dla naszej społeczności bardzo ważną osobą, Doris. Założę się, że ludzie doceniają twoją grę i nikt nie uważa, że taka piękna muzyka po prostu nam się należy. – Choć parafianie oczywiście tak właśnie uważali. Zdarzały się dni, że wróciwszy do domu i zasiadłszy do niedzielnego posiłku, wyśmiewali się z Doris, ponieważ wydawało jej się, że podczas przyjmowania komunii musi śpiewać solo, a słuchanie jej i patrzenie na nią nieodmiennie wprawiało parafian w zażenowanie. Któryś z chórzystów grał wtedy kilka taktów na organach, podczas gdy Doris wychylała się z chóru, kołysząc się na boki. Ubrany w sutannę Tyler, usadowiony na fotelu w prezbiterium, zamykał oczy, niby to w celu nabożnej medytacji, a w istocie unikając wzroku zniecierpliwionych wiernych, zwłaszcza młodych dziewczyn, które w ostatnim rzędzie chichotały jak opętane.

Ale ostatnio, słuchając operowych zawodzeń dobywających się z gardła Doris, pomyślał, że są to objawy jakichś wewnętrznych łkań. Że to skrzekliwa skarga jej duszy, błagającej o to, by nie być osobą mało ważną: „Wysłuchaj, Panie, głos mój, którym wołam... zmiłuj się... a wysłuchaj mię.”. Dlatego przechodząc obok niej w kruchcie, Tyler powiedział: „Założę się, że ludzie doceniają twoją grę i nikt nie uważa, że taka piękna muzyka po prostu nam się należy”. Lecz łzawy wyraz wdzięczności na jej twarzy, gdy wciągała przez głowę sweter, zaniepokoił go i Tyler pomyślał, że powiedziawszy komplement, lepiej szybko się oddalić. Lubił prawić komplementy – chwalenie ludzi zawsze sprawiało mu przyjemność. Bo, mówiąc prawdę, któż w głębi swego jestestwa nie boi się, tak jak Pascal, owych „przestrzeni nicości... które nic o mnie nie wiedzą”? Kto na bożym świecie, myślał Tyler, nie cieszy się, słysząc, że jego obecność naprawdę się liczy?

Ale tutaj chodziło o coś innego. W czasach dzieciństwa Tylera jego ojciec mawiał co wieczór: „Zawsze licz się z innymi, Tylerze. Przede wszystkim myśl o innym człowieku”. (Któż może przewidzieć skutek takich metod wychowawczych?) Jeśli nawet napomnienia ojca myliły mu się z jego własną walką o to, by wierzyć, że on się liczy, Tyler nie zaprzątał sobie tym głowy. Wiedział tyle: gdy wzrastała jego chęć, by chwalić innych, rosła również potrzeba unikania ludzi.

Teraz stał w aptece, zerkając ukradkiem na pastę do zębów.

– Czy mogę panu w czymś pomóc? – spytała ekspedientka, opierając się o ladę z kosmetykami.

– Chwileczkę – odparł wielebny Caskey. – Niech no się zastanowię, po co tutaj przyszedłem.

– Mnie także to się zdarza – powiedziała sprzedawczyni. Jej polakierowane paznokcie przywodziły na myśl blade muszelki. – Zamierzam coś zrobić i raptem zapominam, o co mi chodziło. – Strzeliła głośno palcami.

– Doskonale wiem, o czym pani mówi – powiedział Tyler, kręcąc głową. – Mój umysł jest niczym sito. Pepto-bismol. Oto, czego potrzebuję. – Postawił butelkę na ladzie.

– Wie pan, co mi się zdarzyło kilka dni temu? – powiedziała kobieta, dotykając włosów otwartą dłonią i schylając się, by zerknąć do lustra za kosmetykami. – Zajrzałam do lodówki, zastanawiając się, po co ją otworzyłam. Stałam tam i stałam. Aż wreszcie sobie uświadomiłam.

Pastor obrócił się akurat wtedy, gdy Doris Austin przekraczała próg apteki; brzęczenie dzwoneczka anonsowało jej przybycie.

– O, witaj, Doris – powiedział Tyler.

– Szukałam żelazka – dokończyła ekspedientka za ladą. – Słucham panią.

– Żelazka. – Zakłopotany Tyler dostrzegł w oczach Doris wyraz zawstydzenia; śledziła go. – Jak się masz? – zapytał. – Piękny mamy dzisiaj dzień. – Położył wielką dłoń na butelce z pepto-bismolem. – Pani właśnie mi opowiadała – powiedział – jak spędziła całe godziny, poszukując żelazka w lodówce.

– Nie mówiłam, że poszukiwanie zajęło mi wiele godzin. Czy to wszystko?

– Tak. – Pastor sięgnął po portfel. – Jasne, że nie tkwiła tam pani godzinami. Pewnie.

– Jesteś chory? – zapytała Doris. – Złapałeś tego paskudnego bakcyla jelit?

– Ależ nie. Nie, Doris. Katherine trochę bolał w nocy brzuszek. Nic poważnego.

– Według mnie nie powinieneś podawać tego dziecku – powiedziała Doris i Tyler zdał sobie sprawę, że usiłuje być pomocna, jak przystało na ważnego członka społeczności.

– Ile lat ma dziewczynka? – spytała sprzedawczyni zza lady. Jej paznokcie dotknęły dłoni Tylera, gdy wydawała mu resztę.

– Katherine ma pięć lat – powiedział.

– Arnoldzie! – zawołała kobieta. – Podałbyś pepto-bismol pięciolatkowi?

Aptekarz w głębi sklepu uniósł głowę.

– Jakie objawy?

– Lekki ból żołądka. Od czasu do czasu. – Tyler poczuł, że do głowy uderza mu krew.

– Pewnie za mało je – podsunęła Doris. – Jest taka drobniutka.

– Ile waży? – zapytał aptekarz.

– Nie wiem dokładnie – odparł Tyler. Pies jego matki ważył sześćdziesiąt osiem funtów.

Wszyscy patrzyli na Tylera.

– Może jej pan podać niewielką dawkę – powiedział aptekarz. – Ale jeśli ma bóle żołądka, powinna pójść do lekarza.

– Oczywiście. Dziękuję panu. – Wielebny Caskey zabrał białą papierową torbę i skierował się ku drzwiom.

Doris ruszyła za nim, co, wobec tego, że nic nie kupiła, oznaczało, że weszła do apteki za nim. Przez głowę przemknął mu obraz Doris wchodzącej z nim do sklepu z męską odzieżą i wypowiadającej opinie na temat koszul. Gdy znaleźli się na zalanym słońcem chodniku, powiedziała:

– Ty także schudłeś, Tylerze.

– Nic mi nie jest. – Uniósł papierową torbę w pożegnalnym geście. – Korzystaj z pięknej pogody. – I ruszył w przeciwną stronę, ku sklepowi z odzieżą.

Nabył dwie białe koszule od mężczyzny, którego podejrzewał o homoseksualizm.

– Bardzo dziękuję – powiedział z szybkim uśmiechem. Odbierając pakiecik, spojrzał sprzedawcy prosto w oczy.

I oto znów znalazł się na ulicy, wrócił do samochodu, a słońce zdawało się prowadzić go, niczym oślepiający jupiter, gdy ostrożnie podążał krętą drogą do domu.


Przystępując do szykowania lunchu dla pastora, Connie nadal miała mętlik w głowie, bo Tyler nie zjadł w Hollywell. Gdy zadzwoniła małym dzwoneczkiem, by dać mu znać, że posiłek gotowy, pastor wszedł do kuchni i powiedział:

– Chcę panią o coś spytać, pani Hatch. Czy nie uważa pani, że Katherine powinna częściej się bawić z innymi dziećmi? Może należy zapraszać do nas jakieś dzieciaki? – Przysunął krzesło do kuchennego stołu i usiadłszy ciężko, skrzyżował długie nogi. – Chciałem zapytać o to, zanim Katherine wróci do domu. – Dziewczynkę rankiem zabierała do przedszkola, a potem odwoziła na lunch matka chłopca, który mieszkał przy tej samej drodze.

Connie myła garnek po zupie.

– Myślę, że to by nie zaszkodziło – odrzekła. Ale pytanie pastora wprawiło ją w zakłopotanie, bo czyż on nie wie? Dzieci nie chcą się bawić z Katherine. Connie słyszała, jak rozmawiali o tym ludzie, i sama widziała, że tak jest. – Jest taka cichutka – powiedziała. – Nie wiem, co na to można poradzić. – Dobrze, że nie do niej należało troszczenie się o to, by dziewczynkę bardziej lubiano. Współczuła dziecku – bo kto by nie współczuł – ale fakt pozostawał faktem: Katherine, ostatnio ponurą i milczącą, trudno było lubić.

– Dziś rano zatelefonowała do mnie jej nauczycielka. Prosiła, żebym wpadł do niej na pogawędkę, kiedy skończy zajęcia. Lepiej zmienię koszulę i pójdę tam. – Ale nie ruszył się z miejsca. – Mam nadzieję, że poczuje się lepiej. Dzieciaki są odporne.

Connie otworzyła lodówkę i wstawiła do niej maselniczkę. Otarła ręce ścierką.

– Och – powiedziała litościwie. – Katherine wróci do normy. Z czasem wszystko poukłada sobie w głowie.


A jednak. To już rok, a dziewczynka zbierająca żołędzie w promieniach popołudniowego słońca, zdzierająca na żwirze nowe czerwone buciki (kupione w zeszłym tygodniu przez ciotkę Belle, która złożywszy wizytę na plebanii, odkryła, że Katherine nie ma w co się ubrać, idąc po raz pierwszy do przedszkola) prawie się nie odzywa.

Smutna sprawa. Niewątpliwie. Ale dziewczynka doprowadza ludzi do rozpaczy. Doprowadza do rozpaczy Connie Hatch, która pamięta, jak kruszyna, kiedy jeszcze mówiła, nazywała ją „Hatchet Tubalny Głos”, jak paplała wesoło z każdym, szczególnie ze wspaniałą, zgrabną kobietą, która była jej matką. Kobietą, która prawdopodobnie sama wymyśliła to bezsensowne przezwisko, gdyż Connie była bardzo milkliwa.

Cóż, teraz dziewczynka także stała się milcząca. I dziwna.

– Może to nie jego dziecko – powiedziała ostatnio Jane Watson. – Przyjrzyj się dobrze. Nie jest ani trochę podobna do Tylera.

Właściwie dziewczynka nie była podobna do żadnego z rodziców. Jeszcze nie. Nie teraz, gdy szura nogami po żwirze podjazdu, ściskając w rączce żołędzie. Nie ma w niej żadnej zapowiedzi wysokiego wzrostu ojca ani pełnej figury matki. I chociaż ma czoło i usta pastora, w tej chwili wygląda trochę jak zwierzątko, jakby przybyła znikąd lub wychowywała się sama, żyjąc bez dachu nad głową i żywiąc się korzonkami i nasionami: chudziutkie rączki i nóżki, rzadkie włosy zbite w wielki kołtun na tyle głowy i zwisające strąkami z przodu.

Przedszkolanka odgarniała włosy z twarzy Katherine, pytając:

– Nie przeszkadza ci, Katie, że zasłaniają ci oczy?

Katherine spoglądała na nią nieobecnym wzrokiem. I właśnie tak spoglądała teraz, patrząc, jak ślina, którą zebrała w ustach, ląduje na nosku jej zdartego bucika.

A oto i but ojca, wielki i ciemny, na zgrzytającym pod nim żwirze, a potem jego twarz naprzeciw jej twarzy.

– Jak było? – Pastor ukucnął i odgarnął włosy z jej oczu.

Odwróciła twarz.

– Czy coś się dziś stało w przedszkolu?

Katherine przelotnie zerknęła na ojca, a potem uciekła wzrokiem gdzieś poza jego zgiętą nogę, tam, gdzie wokół drzwi do stodoły śmigały jaskółki. Ponieważ w przedszkolu zdarzyło się coś niewiarygodnego. Jedna z dziewczynek miała na sobie różową sukienkę i niebieskie buciki, a druga niebieską sukienkę i różowe buciki. Katherine przez cały dzień chodziła za nimi, porażona ową niezamierzoną dysharmonią barw.

– Pani Ingersoll – powiedziała jedna z nich. – Katie przyprawia mnie o gęsią skórkę. Niech pani ją zabierze.

– Bądź grzeczna – powiedziała pani Ingersoll. Położyła dłoń na plecach Katherine i odprowadziła ją na bok, a dziewczynka wykręciła szyję, by nie tracić z oczu fascynującego ją widoku.

A potem podbiegła do dziewczynek, chcąc im powiedzieć, że jeśli zamienią się butami, wszystko będzie w porządku. Ale one, odrzucając do tyłu swe długie włosy, kazały jej odejść. Nazwały ją beksą, chociaż nie płakała. Katherine z wrzaskiem wróciła do pani Ingersoll.

– Katie – powiedziała pani Ingersoll zmęczonym głosem, pochylając się, by otrzeć nos jednego z chłopców. – Nie zaczynaj, proszę.

A teraz ojciec kuca przed nią, pytając, czy w przedszkolu zaszło coś ważnego, a ważny incydent – zdumienie wywołane owymi pięknymi, źle dobranymi sukienkami i bucikami – rozrósł się do rozmiarów góry i słowa, maleńkie niczym mrówki, nie potrafiły się na nią wspiąć; nie mógł jej sforsować nawet wrzask. Oparła się na ramieniu ojca.

– Zatelefonowała do mnie pani Ingersoll. Mówiła, że nie chcesz się bawić z innymi dziećmi – powiedział łagodnie, obejmując dłonią łokieć córeczki.

Katherine poruszyła wargami, zbierając ciepłą ślinę w pobliżu języka.

– Masz w przedszkolu jakichś przyjaciół? – zapytał ojciec.

Katherine nie odpowiedziała.

– Chciałabyś czasem pójść po zajęciach do domu Marthy Watson? Albo żeby ona przyszła tutaj? Mogę zapytać jej matkę.

Katherine zdecydowanie pokręciła głową.

Nagły powiew wiatru poderwał z ziemi suche liście, które zawirowały wokół nich.

Pastor uniósł wzrok i spojrzał na klon obok stodoły.

– Rety – powiedział. – Na szczycie już nie ma liści.

Ale Katherine patrzyła na nogę ojca; wypluta ślina powoli opadała na cholewkę buta, który był tak wielki i ciemny, że mógłby należeć do wielkoluda.

– Teraz wyjdę na chwilę – powiedział ojciec, wstając. – Pani Hatch cię popilnuje.


Przede wszystkim pomyśl o innych.

Jak gdyby Tyler, siedzący znowu w czerwonym ramblerze i jadący wąską, obsadzoną drzewami drogą, nie myślał przede wszystkim o pani Ingersoll. Zastanawiał się, jak to miał w zwyczaju, co ona musi czuć w tej chwili. Czy obawia się tego spotkania? Pewnie tak. Ona i jej mąż należeli do tych wiernych, którzy bywali w kościele tylko na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Ale to go nie martwiło. Miał mniejszy wskaźnik takich okolicznościowych bywalców niż większość parafii i nigdy (na Boga) nie ganił takich parafian, jak czynili to, o ile było mu wiadomo, inni duszpasterze. Tak czy siak, myślał Tyler, wysiadając z samochodu i idąc przez parking, zrobię wszystko, by młoda kobieta czuła się jak najlepiej.

Pani Ingersoll siedziała przy biurku.

– Proszę wejść – powiedziała, wstając. Miała na sobie czerwoną sukienkę z dzianiny, do której przylgnęły jakieś kłaczki.

Tyler podał jej rękę.

– Dzień dobry. – Zaskoczyło go, że kobieta ma tak drobną dłoń, jakby zamiast niej podała mu rękę jakaś jej podopieczna. – Miło mi panią widzieć, pani Ingersoll.

– Dziękuję, że pan przyszedł – odparła.

Usiedli na drewnianych krzesełkach. Tyler spostrzegł w zachowaniu przedszkolanki jakąś niesprecyzowaną pewność siebie, którą uznał za niepokojącą.

– Może opowie mi pan, jak Katherine zachowuje się w domu – powiedziała wysokim, czystym głosem, patrząc na niego nieruchomym wzrokiem.

Tyler odwrócił od niej spojrzenie. Na ścianach wisiały kolorowe tablice z poprzypinanymi kolorowymi literami. W powietrzu unosiła się woń farby. Zaskoczony, poczuł napięcie, jak gdyby, choć o tym nie pamiętał, był w czasach przedszkolnych nieszczęśliwym dzieckiem.

– Dobrze sypia? Często płacze? Opowiada panu, jak minął jej dzień?

– Hm – powiedział pastor. – Niech się zastanowię. – Pani Ingersoll zerknęła na swój rękaw, zdjęła zeń szarawy kłaczek i ponownie spojrzała na Tylera, który odparł: – Obawiam się, że nie opowiada mi o tym, jak minął jej dzień. Ale ja ją o to pytam. – Pomyślał, że przedszkolanka mogłaby to skwitować skinieniem głowy, ale ona tego nie uczyniła, dodał więc: – Staram się nie wypytywać zbyt natrętnie, wie pani, po prostu zachęcam ją, żeby mi opowiedziała z własnej woli.

– Mógłby mi pan dać jakiś przykład? – spytała pani Ingersoll. – Przytoczyć fragment waszej rozmowy?

Tyler pomyślał, że w jej pewności siebie jest coś twardego i nieprzeniknionego.

– Pytam ją, jak było w przedszkolu. Z kim się bawiła w przerwach między zajęciami. Kto jest jej najlepszym przyjacielem.

– A co ona odpowiada?

– Obawiam się, że mówi niewiele.

– I na tym polega problem, panie Caskey.

Powrócił piekący ból pod obojczykiem.

– Cóż – odpowiedział uprzejmie – w takim razie rozwiążmy go.

– Gdyby to było takie proste – westchnęła przedszkolanka. – Ale dzieci to nie problemy matematyczne, na które jest tylko jedna odpowiedź.

Tyler w zamyśleniu potarł bolesne miejsce pod obojczykiem.

– Katherine wymaga mojej stałej uwagi, a gdy jej nie uzyskuje, zaczyna wrzeszczeć, dopóki się nie zmęczy. – Pani Ingersoll poruszyła się na krześle i przygładziła dłonią sukienkę na kolanach. – Z nikim się nie bawi i nikt nie bawi się z nią. Nie zna ani jednej litery alfabetu. – Pani Ingersoll ruchem głowy wskazała korkową tablicę. – I wcale jej nie zależy na tym, by się ich nauczyć. W minionym tygodniu chwyciła czarną kredkę i zamazała strony książki z obrazkami.

– Miewa napady wrzasku?

– Dziwi się pan?

– Bardzo – odparł Tyler.

– To znaczy, że nie wrzeszczy w domu?

– Otóż to. W domu nie wrzeszczy.

Pani Ingersoll przekrzywiła głowę w nieco przesadnym według Tylera zadziwieniu.

– Hm, to interesujące. Tutaj wrzeszczy. A ja, chyba pan rozumie, mam klasę pełną innych dzieci.

Tyler zmrużył oczy. Piekący ból zdawał się zaćmiewać ostrość widzenia.

– Sam pan rozumie, że musimy coś z tym zrobić.

Pastor wyprostował plecy i skrzyżował ramiona.

– Kto kąpie Katherine? – dopytywała pani Ingersoll.

– Słucham?

– Kąpie – powtórzyła. – Kto kąpie Katherine?

Pastor ściągnął brwi.

– Zazwyczaj nasza gospodyni – odparł.

– Lubi ją? – Pani Ingersoll wysunęła łańcuszek spod dekoltu czerwonej sukienki i zaczęła wodzić po nim palcem wskazującym.

– Cóż – odparł. – Czasem trudno powiedzieć, jak to jest z Katherine.

– Chodziło mi o to, czy gospodyni lubi Katherine?

Spostrzegł, że na łańcuszku jest mały srebrny krzyżyk.

– O tak. Oczywiście. Connie Hatch jest dobrą kobietą. Solidną. Można na niej polegać.

– Wielebny Caskeyu, zadałam to pytanie, ponieważ czasami Katherine sprawia wrażenie... nie całkiem zadbanej.

Pastor milczał przez dłuższą chwilę. Podparł brodę kciukiem i odchylił się na oparcie krzesła.

– Zwrócę na to uwagę – powiedział wreszcie. Poczuł, że tył głowy oblewa mu fala gorąca.

– Kilkakrotnie rozmawiałam z dyrektorem i uważamy, że jeśli Katie się nie poprawi, dobrze będzie poddać ją badaniom. Nie wiem, czy pan zdaje sobie z tego sprawę, ale Rhonda Skillings... Zna ją pan, prawda?

Tyler skinął głową.

– Rhonda przygotowuje na uniwersytecie doktorat z psychologii na temat skutków traumatycznych przeżyć u dzieci. To niezwykle interesujące – obecnie prowadzone są badania nad dziećmi przesiedlonymi podczas wojny. Rhonda pisze rozprawę i pracuje u nas jako pedagog. Ochotniczo. Ma biuro piętro niżej i jeśli któreś z dzieci zachowuje się – no wie pan – destrukcyjnie, może spędzić z nią trochę czasu.

– Obawiam się, że nie pojmuję – powiedział Tyler. – Chyba nie bardzo wiem, o co pani chodzi.

– Mówię, że mamy problem, panie Caskey.

– Tak. Tyle zrozumiałem.

– I że krzyki Katherine przeszkadzają mi w pracy.

– Tak.

– I że mamy szczęście, że jest u nas Rhonda Skillings, która może zająć się Katherine, gdy będzie niesforna.

Pastor popatrzył na tablicę, na małe stoły i krzesełka, na małą umywalkę w rogu pomieszczenia. Gdy spojrzał z powrotem na panią Ingersoll, miał wrażenie, że tkwi ona za szybą, razem z tą jej czerwoną sukienką i z brązowymi, wijącymi się na ramionach włosami.

– Dlaczego nie powiadomiła mnie pani wcześniej? – zapytał.

Przedszkolanka przestała się bawić łańcuszkiem.

– Mieliśmy nadzieję, że problem sam minie. Ale sytuacja się pogarsza.

Pastor wyprostował długie nogi, poprawił się na śmiesznie małym krzesełku i skrzyżował kolana w inny sposób.

– Katherine nie jest dzieckiem przesiedlonych w czasie wojny uchodźców – powiedział. – I nie jest królikiem doświadczalnym.

– Ale sprawia kłopoty w klasie. – Głos przedszkolanki zabrzmiał ostro. – Zapytał pan, dlaczego nie powiadomiliśmy pana wcześniej, a my, szczerze mówiąc, panie Caskey, dziwiliśmy się, dlaczego nigdy pan o nią nie zapytał. Mamy rodziców, którzy stale dowiadują się, jak ich dziecko radzi sobie w przedszkolu. Oczywiście sytuacja Katherine jest...

Tyler zgubił wątek rozmowy; wiedział tylko tyle, że dzieje się coś złego, a on dostaje za to reprymendę. Ale nie wiedział dlaczego. Patrzył na jaskrawe kolory liter przypiętych do korkowej tablicy, na koszyczek z kredkami na stoliku obok, na czerwoną sukienkę pani Ingersoll, na której rękawie tkwił długi brązowy włos.

– Bardzo panu współczujemy z powodu poniesionej straty – mówiła przedszkolanka. – Naprawdę. Ale dziwi mnie pańskie zaskoczenie tym, że mamy problem.

Omal nie odpowiedział: „Jestem ostatnio trochę wytrącony z równowagi”, ale potem pomyślał: „Nikogo nie obchodzi, że jestem ostatnio wytrącony z równowagi”. Więc tylko rozejrzał się po pomieszczeniu, zastanawiając się, czy Rhonda Skillings już została o wszystkim poinformowana.

– Rozumiem, że pan może nie chce dostrzegać problemu. Tak się zdarza. – Pani Ingersoll wysławiała się powoli, jakby przemawiała do pięciolatka z kredką w rączce. – Pewnie, że łatwiej jest wierzyć, że z Katherine wszystko w porządku. Ale tak nie jest. Ona ma zaburzenia.

Tyler znów zmrużył oczy. Spojrzawszy na młodą kobietę, stwierdził, że przygląda mu się, unosząc brwi, jakby się czegoś spodziewała. Wstał i podszedł do okna. Nadchodził wieczór; jeszcze kilka tygodni i o tej porze będzie ciemno. Ponad drzewami za placem zabaw z szarą i nieruchomą huśtawką, czerwieniało chylące się ku zachodowi słońce.

– Nie odsyłamy jej do domu – mówiła pani Ingersoll. – Po prostu chcemy, żeby pan był na bieżąco. Kilka dni temu namalowała bardzo ładny obrazek. – Usłyszał odgłos odsuwanego krzesła i gorliwe postukiwanie jej niskich obcasów, gdy szła przez klasę. Obrócił się i patrzył, jak rozwija duży arkusz papieru. – Ale – pani Ingersoll podała mu go – jak pan widzi, zamazała go na czarno.

– Pani tego nie zrobi – powiedział cicho Tyler.

– Czego?

– Nie odeśle Katherine, żeby przez trzy dni w tygodniu robiono jej psychoanalizę. Nikt nie będzie pisał pracy naukowej o moim dziecku.

Z korytarza dobiegło pobrzękiwanie wiadra – to woźna myła podłogę.

Pani Ingersoll zwinęła obrazek i zlepiła rulon taśmą klejącą.

– Nikt nie będzie robił psychoanalizy Katherine – rzekła, spuszczając powieki. – Ale nie do pana należy decyzja, czy na kilka godzin tygodniowo będziemy ją odsyłać do gabinetu psychologa, czy też nie. To jest przedszkole publiczne, panie Caskey, i jeśli uznamy, że Katherine wymaga specjalnej pomocy, uczynimy wszystko, by jej to umożliwić.

Nie miał pojęcia, czy powiedziała mu prawdę.

– Będziemy pana informować na bieżąco, panie Caskey.

– Dziękuję – powiedział. Przeszedł przez klasę i uścisnął jej małą dłoń.


Słońce zniżało się nad miastami położonymi wzdłuż rzeki, błękit nieba ciemniał. Był tak głęboki i nasycony, że gdyby ktoś zadarł głowę, przystanąłby zadziwiony tym cudem, tylko że o tej porze dnia ludzie nie spoglądali w niebo. Wychodząc z pracy czy ze sklepów, idąc przez parking, mieli spuszczone głowy i wtulali je w kołnierze płaszczy, jakby ciemniejące niebo wymagało jakiegoś wewnętrznego kurczenia się.

Wielka szkoda, bo dookoła było nader malowniczo i widok zmieniał się nawet w tak krótkiej chwili, jakiej wymagało otwarcie samochodu, usadowienie się w nim i zatrzaśnięcie drzwi. Podczas gdy przekręcało się kluczyk w stacyjce i silnik zaczynał pracować, niebiosa stawały się coraz intensywniej granatowe. Wielka szkoda, bo Tyler Caskey, który w innych okolicznościach znalazłby moment, by zerknąć na niebo, pomyślałby: „Tak, niebiosa głoszą glorię Pana, a firmament sławi Jego dzieło”.

Lecz on jechał powoli, zasłaniając dłonią oczy przed ostatnimi promieniami słońca, które zdawało się wisieć nad horyzontem, masywne i lśniące, tylko po to, by go oślepiać. Jechał powoli, mijając pola, farmy i stragany z dyniami. Gdy skręcił w Stepping Stone Road, a potem na podjazd przed domem, wspomniał ostatnie słowa żony, które wypowiedziała przed przeszło rokiem: „Ależ z ciebie tchórz, Tylerze. Zresztą sam to wiesz najlepiej”.

Spojrzał na dom, biały i skromny, z czerwonymi okiennicami. W gęstniejącym zmierzchu jego pełne prostoty linie zdawały się wyrażać jakieś milczące przeprosiny, tłumaczyć zmęczenie stuletnią godnością, z jaką trwały jego wiekowe mury. Ale to tylko dom. Tylko drewno i kamienie oraz złamana balustrada werandy. Parkując w pobliżu stodoły, poczuł dokuczliwe ćmienie pod obojczykiem, które od kilku miesięcy nauczył się traktować jak przejawy istnienia jakiegoś małego gryzonia, który zamieszkał w jego ciele i drapał go cienkimi jak igła pazurkami. Tyler zabrał z tylnego siedzenia filcowy kapelusz i powoli wysiadł z samochodu.

Wchodząc drzwiami od podwórka, nie usłyszał żadnego dźwięku. Przeszedł przez kuchnię do salonu. Po schodach pospiesznie zbiegła Connie Hatch.

– Zasnęła – powiedziała. – Nie wiedziałam, czy mam jej pozwolić, jeśli pan chce...

– W porządku, pani Hatch. – Pastor zdjął długi płaszcz z lekko przygarbionych ramion. Rzucił kluczyki od samochodu na stolik do kawy.

– Jak poszło?

Nie odpowiedział. Lecz gdy napotkał wzrok gospodyni, doznał owego zaskakującego odczucia zrozumienia, jakie czasem się zdarza, gdy na ułamek sekundy napotyka się duszę drugiego człowieka i dzieli z nim prawdziwe porozumienie. Właśnie to stało się udziałem pastora owego jesiennego wieczoru pośród ścian salonu, które teraz nabrały ciemnego odcienia różu. „Świat jest smutny” – zdawały się mówić oczy gospodyni. I jeszcze: „Przykro mi”.

A oczy pastora mówiły: „Świat jest smutny, to prawda. Mnie także jest przykro”.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

[*] Kongregacjonalizm (independentyzm) – koncepcja organizacji kościelnej powstała wśród wyznawców kalwinizmu, uznająca Kościół za jednostkę autonomiczną (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Trwaj przy mnie

Подняться наверх