Читать книгу Amy i Isabelle - Elizabeth Strout - Страница 5
Оглавление2
Rzeka dzieliła miasto na dwie części. Leżąca na wschodnim brzegu Main Street była ładna i szeroka, mijała łukiem urząd pocztowy i ratusz, aż docierała do miejsca, gdzie rzeka miała czterysta metrów szerokości. Tutaj ulica przechodziła w most z szerokimi chodnikami po obydwu stronach. Jeżeli ktoś przeszedł lub przejechał na zachodni brzeg i spojrzał w górę rzeki, widział zaplecze fabryki, a także część jej ciemnego podbrzusza wzniesionego na granitowych płytach skał spryskiwanych pianą. Zaraz za mostem można było wejść do małego przybrzeżnego parku, za którym słońce chowało się zimą gwałtownie, przecinając horyzont różowo-złotymi smugami, i gdzie nagie wiązy na skraju wody wydawały się surowe, ciemne i zuchwałe. Jednakże mało kto chodził do parku na dłużej. Nie było w nim nic szczególnego – niewiele więcej niż zepsuta huśtawka i kilka ławek, którym w większości brakowało szczebelków. Najczęściej spotykało się tam nastolatki, nerwowo przycupnięte na skraju ławek, skulone z zimna, osłaniające gołymi dłońmi papierosy; czasami o zmierzchu widziało się jakąś małą grupkę – przekazywali sobie jointa, zaciągając się nim, i rzucali ukradkowe spojrzenia w górę Mill Road.
Mill Road była przedłużeniem Main Street za mostem i prowadziła do fabryki, najpierw przebiegając przez kompleks sklepów, obejmujący A&P z trocinami na podłodze, outlet meblowy z wyblakłymi kanapami w witrynach, kilka sklepów odzieżowych i kawiarni oraz aptekę, w której za szybą widniał od lat ten sam zakurzony plastikowy fiołek afrykański, stojący w środku basenu sanitarnego.
Fabryka znajdowała się tuż za sklepami. Chociaż rzeka wyglądała tu najohydniej – skłębiona, żółta i spieniona – sam budynek, z czerwonej cegły, wzniesiony przed wiekiem, miał w sobie dumną elegancję, jakby dawno temu uznał, że stanowi centrum tego miasta. Dla robotników, których rodziny przybyły tu z Kanady pokolenie wcześniej, fabryka rzeczywiście nim była; stanowiła ośrodek ich życia, wraz ze stojącymi nieopodal domami, rozrzuconymi wzdłuż wąskich ulic, przy których sklepiki spożywcze reklamowały w oknach wystawowych piwo migającymi błękitnymi neonami.
Tę część miasta nazywano Basenem, choć nikt już nie pamiętał dlaczego, a tutejsze domy, duże i najwyraźniej przestronne, miały po trzy piętra – na każdym znajdowało się oddzielne mieszkanie – i zazwyczaj przekrzywione werandy. Spotykało się tu również domy jednorodzinne, kryte gontem, małe, w których drzwi garażowe zawsze stały otworem, ukazując góry opon, rowerów i wędek. Niektóre były pomalowane na turkusowo, lawendowo, a nawet różowo, a na podwórkach przed nimi zdarzała się figurka Matki Boskiej albo wanna wypełniona ziemią i petuniami, które w zimie zmieniały się w śnieżne zaspy. Zimą niektórzy ludzie wystawiali na śnieg plastikowe jelenie lub anioły i dekorowali je migającymi światełkami. Czasami pies, uwiązany na zimnie do łańcucha, potrafił szczekać na takiego jelenia przez całą noc, ale nikt ani myślał dzwonić do właściciela lub na policję, co z pewnością zrobiono by po drugiej stronie rzeki, gdzie mieszkańcy oczekiwali – czy żądali – że będą mogli się wyspać.
Po drugiej stronie rzeki, zwanej Oyster Point, mieszkali nieliczni lekarze, dentyści i prawnicy z Shirley Falls. Była tutaj szkoła powszechna oraz dwuletni college, zbudowany przed piętnastoma laty na polu Larkindale’a, a także kościół kongrecjonalistów – prosty, biały budynek z białą wieżyczką, jakże różny od wielkiego katolickiego kościoła z oknami witrażowymi, stojącego w Basenie na wzgórzu. Właśnie po owej protestanckiej stronie, w Oyster Point, Isabelle Goodrow zdecydowała się zamieszkać. Gdyby z jakiegokolwiek powodu była zmuszona rozważyć przeprowadzkę do mieszkania na piętrze któregoś z lawendowych domów z wpatrzoną w dal Matką Boską stojącą na podwórku, odmówiłaby. Po prostu wróciłaby w górę rzeki, do miasta, które opuściła. Ale szczęście (na początku myślała czasami, że Bóg) dopilnowało, żeby domek dozorcy na terenie starej posiadłości Crane’ów był akurat do wynajęcia, i dlatego tutaj właśnie, na obrzeżach Oyster Point, u podnóża zalesionych wzgórz i pól, przy drodze numer 22, zamieszkała Isabelle wraz z córeczką.
Dom, mały i kiepsko izolowany, okazał się gorący latem i lodowaty zimą, ale poza tym odpowiadał ich potrzebom. Wzniesiono go na przełomie wieków jako małą stajnię dla kilku koni, następnie przekształcono w domek dozorcy, a potem wybuchł pożar i główny dom Crane’ów doszczętnie spłonął. Nigdy nie stwierdzono, co było przyczyną pożaru. Najprawdopodobniej wadliwa instalacja elektryczna. Ale krążyły też pogłoski o kochance czcigodnego sędziego Crane’a, która pewnej nocy podłożyła ogień. Inna historia mówiła, że sam sędzia podpalił dom, uprzednio zabiwszy żonę, a potem odjechał samochodem w stronę rogatek, z opartym na siedzeniu obok jej ciałem w kapeluszu na głowie. Albo jakoś tak. Wydarzyło się to dawno temu i ludzie zdążyli się już znudzić tą historią. W każdym razie wnuk brata sędziego (też już stary) odziedziczył wreszcie nieruchomość – z młodymi topolami odrosłymi na zgliszczach – a także domek. Przez lata wynajmował to miejsce wielu ludziom – pewien profesor z Bostonu spędził tutaj lato, pisząc książkę, była też krótkowłosa bibliotekarka mieszkająca tu wspólnie z przedszkolanką (chociaż pan Crane nie był z tego zadowolony i ucieszył się, gdy kobiety w końcu się wyprowadziły). Zatrzymało się tu również na krótko kilku wędrujących wzdłuż rzeki Kanadyjczyków, którzy akurat zatrudnili się w fabryce, ale pan Crane wolał nie wynajmować domu robotnikom i przez jakiś czas stał on pusty.
I był pusty, kiedy Isabelle Goodrow wybrała się w pierwszą ostrożną podróż do Shirley Falls, by zbadać możliwości wychowania tu córki – i znalezienia męża, na co naprawdę miała nadzieję. Biały domek natychmiast przykuł jej uwagę jako „tymczasowe lokum”. Dokładnie takich słów użyła tamtego dnia w rozmowie z panem Crane’em, gdy stał w salonie, z rękami w kieszeniach, i kiwał łysiejącą głową pokrytą starczymi plamami. Zaproponował, że pomaluje ściany, i pozwolił jej wybrać kolor. Zdecydowała się na blady, świetlisty beż, bo w sklepie przyciągnęła ją nazwa farby: Bramy Niebios. Uszyła zasłony, które nadal wisiały w oknach, założyła ogród na podwórku za domem, w skrzynkach na kwiaty posadziła fioletowe petunie i różowe pelargonie, a stary pan Crane się z tego cieszył. Kilkakrotnie proponował, że sprzeda jej dom w dobrej cenie, ale Isabelle, mimo że miała skromne oszczędności, spadek po matce, zawsze odmawiała. Przecież było to tymczasowe lokum.
Tyle że najwyraźniej nie takie tymczasowe; mieszkały tu już od czternastu lat. Ta myśl czasami sprawiała, że Isabelle aż się robiło niedobrze, jakby łyknęła zastałej wody ze stawu. Jej życie posuwało się do przodu, a ona nie czuła się bardziej zakorzeniona od ptaka, który przycupnął na ogrodzeniu. A pewnego dnia może stwierdzić, że nie ma nawet ogrodzenia, bo przecież pan Crane kiedyś umrze. Nie wymyśliła grzecznego sposobu na to, jak go spytać, co się stanie z ich umową najmu, gdy wydarzy się coś takiego. Nie mogła jednak znieść myśli o kupnie domu i nie mogła przestać myśleć o tym, że prawdziwe życie ciągle czeka na nią gdzie indziej.
Tak czy owak, z uwagi na brak strychu czy piwnicy, w domu było latem nieznośnie gorąco, a to lato było najgorsze ze wszystkich. Amy i Isabelle nie wiedziały, jak uciec przed upałem i sobą nawzajem. Nawet dwie upchnięte pod spadzistym dachem sypialnie nie zapewniały prywatności, przedzielone zaledwie gipsową ścianką. Isabelle, bojąca się elektryczności, nie pozwalała, by wiatraki działały podczas snu, więc w skwarne noce panowały cisza i bezruch. Przez cienką ścianę każda słyszała, jak ta druga przewraca się na łóżku.
Tego wieczoru Amy, leżąc w koszulce i majtkach, z gołą nogą przerzuconą przez krawędź łóżka, usłyszała, jak jej matka puściła bąka – był to krótki, suchy dźwięk, jakby usiłowała go przez grzeczność powstrzymać. Amy przeciągnęła dłonią po twarzy i przewróciła w ciemności oczami. Kiedy po kolacji poszła do swojego pokoju, wyjęła z szuflady biurka mały pamiętnik, prezent od matki pod choinkę sprzed dwóch lat, i napisała: „Kolejny boski dzień za mną”. Matka to naturalnie przeczyta. Wszystko czytała. Gdy Amy otworzyła prezent w Boże Narodzenie, od razu wiedziała, że tak będzie. „Pomyślałam sobie, że jesteś w tym wieku, że spodoba ci się coś takiego”, powiedziała matka, a wzajemne unikanie spojrzeń świadczyło, że obie znają prawdę. „Jest śliczny – odrzekła Amy. – Bardzo dziękuję”.
Dlatego zawsze była ostrożna. Pisała: „Zjadłam fajne drugie śniadanie ze Stacy”, co znaczyło, że wypaliły po dwa papierosy w lesie za szkołą. Tego lata jednakże pisała co wieczór te same słowa, z zapamiętaniem ściskając pióro. „Kolejny boski dzień za mną”. Napisała to już trzynaście razy, uważnie, tuż pod datą. Teraz też, po czym odłożyła pamiętnik na podłogę przy łóżku i wyciągnęła się na pościeli, lecz kiedy usłyszała, jak na dole zamyka się ostatnia szafka, wiedziała już, że matka zaraz przeniesie się do salonu i zacznie przerzucać „Reader’s Digest”, kiwając przy tym stopą, i poczuła, że łącząca je czarna linia jest wciąż (jak zawsze) obecna i że biegnie od jej łóżka prosto na dół, do matki. Wtedy nagle zerwała się, wyszła z sypialni i zawołała ze szczytu schodów: „Mamo, Stacy jest w ciąży. Chciałam tylko, żebyś wiedziała”.
Zrobiła to.
A teraz było ciemno i jej matka puściła bąka, i nie miały dokąd uciec. Z wyjątkiem snu, ale w tym upale nie nadejdzie on zbyt szybko. Amy wpatrywała się w sufit. Światło z ganku, pozostawione na noc, wpadało tu przez okno i dziewczyna widziała nad sobą niewyraźną plamę wielkości dużego talerza. Był to ni mniej, ni więcej skutek grubej warstwy śniegu topniejącego na dachu poprzedniej zimy (cóż to była za katastrofa. „O cholera – powiedziała Isabelle, stojąc w drzwiach pokoju Amy. – O cholera, cholera, cholera”, jakby ten widok miał ją zabić). Ale dla Amy owa plama była przypomnieniem, zadającym ból przyjacielem, bo pojawiła się ostatniej zimy, w styczniu, dzień przed tym, jak poznała pana Robertsona.
Nie lubiła chodzić do szkoły; usiłowała znaleźć swoje miejsce pośród dryfującego wokół niej planktonu ciał. Wiedziała, że nie jest jedną z tych nerwowych, dziwnych osób, które się wyróżniają, chociaż przed kilku laty, kiedy dojrzewanie miało czelność zaatakować ją wcześniej niż innych, myślała, że tak będzie. Tymczasem była pomijana i cieszyła się tylko zaskakującą przyjaźnią ze Stacy Burrows należącą do grupy popularnych dziewczyn; to ona pewnego jesiennego dnia podsunęła Amy jej pierwszego papierosa i wydawała się oddana ich wypadom w przerwie śniadaniowej, będącym nieraz dla Amy jedynym jasnym punktem całego dnia. Często, idąc korytarzem, chowała twarz za burzą długich kręconych blond włosów, które stanowiły jakby jej trofeum; nawet popularne dziewczyny rzucały niekiedy w toalecie: „Boże, Amy, jak ja ci zazdroszczę tych włosów”. Wiodła jednak spokojne życie i często towarzyszyło jej niejasne i niezrozumiałe poczucie wstydu.
Tak więc owego konkretnego styczniowego dnia, gdy pomocnik starego pana Crane’a zgarniał śnieg z dachu domu, Amy poszła na lekcję matematyki, nie oczekując, że wydarzy się coś interesującego. Nienawidziła matematyki i nienawidziła matematyczki, panny Dayble. Tak jak wszyscy. Panna Dayble była stara i mieszkała z bratem, który też był stary, i przez lata uczniowie żartowali sobie, że Ciastowata Dayble uprawia z nim seks. To była ohydna myśl. Kobieta miała potworny łupież i na głowie prześwitywała jej miejscami różowa skóra, jaskrawa jak rana. Nosiła bluzki bez rękawów, nawet zimą, więc za każdym razem, gdy podnosiła rękę, by napisać coś na tablicy, widać było poskręcane siwiejące włoski z przyczepionymi do nich kuleczkami zaschniętego dezodorantu.
Ale panny Dayble nie było w klasie. Tamtego styczniowego dnia przed tablicą stał mężczyzna. Niski, z kręconymi włosami koloru melasy i z brodą w tym samym kolorze, całkiem zasłaniającą mu usta. Szarpiąc ją lekko, patrzył przez okulary w brązowych oprawkach, jak uczniowie wchodzą do sali. Jego widok i towarzyszące temu zaskoczenie sprawiły, że Amy poczuła się przez chwilę częścią otaczającej ją grupy; wymieniła spojrzenia z popularną Karen Keane. Uczniowie byli wyjątkowo jak na nich przygaszeni, gdy zajmowali miejsca. Atmosfera bez panny Dayble wydawała się inna, tablica stanowiła wielką połać poważnej zieleni, a duży zegar nad drzwiami wskazywał dokładnie dziesiątą dwadzieścia dwie. W sali czuło się wyczekiwanie. Elsie Baxter odchyliła się na krześle i zachichotała głupkowato, ale tego można się było po niej spodziewać. Twarz mężczyzny nawet nie drgnęła. Odczekał chwilę, po czym oznajmił:
– Nazywam się Thomas Robertson.
Nikt go wcześniej nie widział.
Pochylił się lekko do przodu, splótł ręce za plecami i dodał łagodnym tonem:
– Będę was uczył do końca tego roku.
W najciemniejszym zakamarku swojego umysłu Amy wyczuła wielką, cichą zmianę zachodzącą w jej życiu. Zastanawiała się, ile ten mężczyzna ma lat. Nie można było nazwać go młodym, ale też nie był naprawdę stary. Miał około czterdziestki.
– Zanim zaczniemy, posłuchajcie – powiedział pan Robertson niskim, poważnym głosem (miał naprawdę cudowny głos, w którym wibrowały różne nuty), przechadzając się po sali tam i z powrotem, zerkając na podłogę i wciąż trzymając ręce za plecami. – Chciałbym... – Przystanął, żeby badawczo przyjrzeć się uczniom. – Chciałbym was wysłuchać. – Zza brązowych kręconych włosów brody przeświecała różowość jego warg i kiedy się uśmiechnął, na chwilę odsłonił mocne pożółkłe zęby, a w kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki. – Właśnie tego bym chciał. Wysłuchać was. – Opuścił powieki, jakby dla podkreślenia tych słów.
– W jakiej kwestii? – Elsie Baxter nie zadała sobie trudu, by podnieść rękę.
– Kim jesteście, jak siebie widzicie. – Pan Robertson podszedł do pustego biurka i przysiadł na nim, opierając stopy na stojącym obok krześle. – Zanim przejdziemy do cyferek – (ostatnie słowo wypowiedział z akcentem z Massachusetts) – chciałbym się dowiedzieć, jak wyobrażacie sobie swoje życie za dziesięć lat. – Łagodnie uniósł brwi i rozejrzał się po klasie. Skrzyżował ramiona na piersiach, pocierając dłońmi rękawy marynarki. – Zastanówcie się nad tym. Jak wyobrażacie sobie swoje życie za dziesięć lat?
Żaden nauczyciel nie pytał ich o coś takiego i jedni uczniowie wiercili się na krzesłach z nerwowym zadowoleniem, a inni siedzieli bez ruchu, w zadumie. Zimowe niebo za oknami było tak odległe. Wydawało się, że ta sala jest ważnym miejscem, że olejowane deski podłogi dają oparcie dla czegoś istotnego, a woń kredy i spoconych ciał ma w sobie nutę ekscytacji, obietnicy.
– Co się stało z panną Dayble? – zapytała nagle Elsie Baxter, znowu nie podnosząc ręki.
Pan Robertson skinął głową.
– Ależ oczywiście – odrzekł. – To jasne, że chcecie wiedzieć.
Amy, która nie poruszyła się od chwili, gdy usiadła, teraz położyła dłonie na kolanach, zastanawiając się, czy staruszka umarła; gdyby tak było, nie czułaby żalu.
Ale tak nie było. Panna Dayble spadła ze schodów prowadzących do piwnicy i rozbiła sobie głowę. Przebywała w szpitalu i jej stan był stabilny, chociaż będzie potrzebowała sporo czasu, by wyzdrowieć.
– Jeżeli ktoś chciałby wysłać jej kartkę, na pewno ją to ucieszy – powiedział pan Robertson.
Nikt nie chciał. Ale w sposobie uniesienia i ściągnięcia brwi pana Robertsona, gdy to mówił, było coś, co sprawiło, że uczniowie przygaśli, i nawet ci, którzy w innych okolicznościach rzuciliby złośliwą uwagę na temat tego, co chcieliby wysłać pannie Dayble, teraz się powstrzymali.
Pan Robertson milczał jeszcze przez chwilę, wpatrując się w podłogę, jakby wspomnienie o stanie zdrowia panny Dayble wymagało, by okazać jej szacunek, a potem spojrzał na klasę i odezwał się cicho:
– Nadal chciałbym się czegoś o was dowiedzieć.
Flip Rawley, popularny przystojniak o pogodnej twarzy, niepewnie podniósł rękę. Odchrząknął i powiedział:
– Chciałbym grać zawodowo w koszykówkę.
– Pięknie. – Pan Robertson klasnął w dłonie. – Piękna gra. Prawie tak piękna jak balet, jak jakiś cudowny taniec.
Amy zerknęła na Flipa, żeby zobaczyć, jak przyjmie uwagę o balecie, ale on kiwał głową. Pan Robertson zeskoczył z biurka, lekko, w natchnieniu.
– Spójrzcie na to. – Narysował schemat jakiejś konkretnej rozgrywki. – Czy to nie jest coś pięknego? – Odłożył kredę na półeczkę pod tablicą. – Przynajmniej we właściwym wykonaniu. – Wytarł dłonie w sztruksy i zwrócił się do Flipa: – Życzę ci powodzenia w osiągnięciu tego celu.
I wtedy ręce wystrzeliły w górę. Maryanne Barmble chciała zostać pielęgniarką. Chciała „pomagać ludziom”, jak powiedziała, ale pan Robertson tylko szarpał brodę i kiwał głową. Na twarzy Maryanne zagościło rozczarowanie; myślała, że mu się to spodoba, że będzie mówił o pięknie jej celu.
– Kto następny? – zapytał pan Robertson.
Amy, zerkając zza włosów, przyglądała mu się uważnie. Był niski, to prawda, ale mocnej budowy, o szerokiej klatce piersiowej i barkach, co sprawiało wrażenie, że tkwi w nim jakaś energiczna siła, mimo że miał na sobie różową koszulę. Włosy nosił dłuższe, niż należałoby się spodziewać po mężczyźnie w średnim wieku; gdyby był młodszy, mógłby uchodzić za hipisa. Jednakże do różowej koszuli włożył bordowy krawat i brązową sportową marynarkę, w takim samym odcieniu jak sztruksy. Był niewątpliwie dorosły i budził respekt. Czuło się to już choćby po jego głosie.
– Powiem wam – podniósł rękę – że jesteście w krytycznym momencie swojego życia. Już nie jesteście dziećmi. – Ruszył przejściem między ławkami i wszystkie głowy odwróciły się za nim. – Powinniście wszystko kwestionować – oznajmił i zacisnął mocno pięść. Ci uczniowie, którzy podnieśli ręce, teraz powoli je opuszczali, nie wiedząc, do czego zmierza nauczyciel. – Jesteście młodymi dorosłymi – ciągnął. – Nie ma w tym pomieszczeniu nikogo... – przerwał, stanął przy oknie i uniósł ramiona, a jego dłonie żonglowały brzęczącymi drobniakami w kieszeni sztruksów – ...kto musiałby znowu myśleć o sobie jak o dziecku.
Ten mężczyzna nie podbił całej klasy, pomimo swojego cudownego głosu. Już od pewnego czasu nie uważali się za dzieci i teraz zastanawiali się, czy on nie traktuje ich protekcjonalnie – chociaż nie to słowo chodziło im po głowach.
– Dotarliście do takiego etapu w życiu – mówił dalej – kiedy powinniście kwestionować wszystko.
Amy pomyślała, że być może ten człowiek jest komunistą. Z taką brodą i długimi włosami mógłby prowadzić dyskusję na temat marihuany i przekonywać, że powinna być legalna.
– Kwestionować wszystko – powtórzył, odsuwając na bok puste krzesło. Dłonie miał duże, jakby natura chciała, żeby był wyższy, roślejszy, a w sposobie, w jaki przesunął krzesło, było coś wyjątkowo delikatnego. – Dla ćwiczenia umysłu. I tyle. Żeby trzymać umysł w gotowości.
Może jednak nie był komunistą.
– Czy naprawdę chcieliście zjeść dzisiaj na śniadanie płatki Cheerios? – zapytał, rozglądając się po klasie.
Może był po prostu dziwakiem.
– Czy też zjedliście te płatki z przyzwyczajenia? Bo matka wam kazała?
Siedząca za Amy Elsie Baxter szepnęła głośno, że nie jadła dziś rano płatków Cheerios, ale Amy ją zignorowała, a Flip Rawley jęknął i przewrócił oczami, by dać jej do zrozumienia, że powinna się zamknąć, i w tym momencie pan Robertson zdobył przewagę głosów.
– Na czym to stanęliśmy? – zapytał innym tonem, serdecznym, znowu przyjacielskim, i zatarł dłonie. – Ciebie wysłuchałem. Chciałbym teraz dowiedzieć się czegoś o tobie.
Kevin Tompkins uważał, że mógłby zostać prawnikiem. Jeszcze nigdy nikt nie słyszał, żeby jąkając się, powiedział aż tak dużo: jego kuzynkę zgwałcono, kiedy była małą dziewczynką, a facetowi uszło to płazem. Dlatego chciał zostać prawnikiem. Pan Robertson zadał mu mnóstwo pytań i słuchał uważnie odpowiedzi Kevina, który wciąż się zacinał i oblizywał usta.
– Czyż życie nie jest interesujące? – skwitował wreszcie pan Robertson.
Czarna wskazówka zegara na ścianie kliknęła cicho i przesunęła się do następnej cyfry.
Nauczyciel wskazał Amy.
– Ja? – zapytała.
– Tak, ty. Kim chciałabyś zostać?
Prawie zakręciło się jej w głowie.
– Chciałabym zostać nauczycielką – odpowiedziała, ale głos miała spięty, może nawet drżący.
Jakie to straszne, że okazała zdenerwowanie w obecności wszystkich. W jego obecności.
Pan Robertson przyglądał jej się dłuższą chwilę. Zarumieniła się i spuściła wzrok na ławkę, ale kiedy znowu zerknęła na niego zza włosów, wciąż patrzył na nią spokojnie.
– Naprawdę? – zapytał wreszcie.
Fala gorąca przetoczyła się po skórze jej głowy. Widziała, jak powoli przeczesał palcami brodę, dostrzegła czerwonawego pryszcza tuż pod jego wargą.
– Teraz – powiedział, nie odrywając od niej oczu – pomyślałbym, że chcesz zostać aktorką.
Kątem oka zauważyła, że Flip Rawley patrzy na nią z żywym zainteresowaniem. Możliwe, że cała klasa również. Pan Robertson oparł się o parapet, jakby miał się zastanawiać nad tym do końca świata.
– Albo poetką.
Serce jej przyspieszyło. Skąd wiedział o wierszach w pudełku po butach, schowanym pod łóżkiem? Skąd mógł wiedzieć, że przed laty nauczyła się na pamięć wierszy Edny St. Vincent Millay, że w jesienne poranki szła do szkoły przepełniona nadzieją – „O świecie, nie sposób tulić cię dość mocno!” – a potem wracała do domu zmęczona, zniechęcona, szurając stopami w rytm słów: „Smutek jak uporczywy deszcz chłoszcze me serce”. Skąd ten człowiek mógł o tym wiedzieć? A jednak wiedział, bo nie zasugerował, że to Maryanne Barmble mogłaby zostać poetką, prawda? Ani jąkający się Kevin Tompkins.
– Jak się nazywasz?
– Amy.
Mężczyzna przyłożył dłoń do ucha i uniósł brwi.
– Amy – powtórzyła, odchrząknąwszy.
– Amy i co dalej?
– Goodrow.
– Amy Goodrow. – Odwrócił się i znowu stanął przed klasą, oparł się o tablicę i swobodnie zgiął nogę, dotykając nią ściany. Amy pomyślała, że z nią skończył, bo wodził spojrzeniem po klasie. Nagle jednak odezwał się: – Amy, czy ty naprawdę chcesz zostać nauczycielką?
Może i wyznałaby, że raczej chce zostać poetką, gdyby nie popełnił gafy, gdyby nie przechylił głowy i nie dodał:
– Czy może zawód nauczycielki jest dobry według twojej matki?
Prawda ukryta w tych słowach uraziła ją. Rzeczywiście to Isabelle wpadła na pomysł, żeby Amy została nauczycielką. Isabelle sama chciała nią być. Przecież w zawodzie nauczycielki nie było nic złego. Amy widziała siebie w tej roli przez większą część życia.
– Chcę być nauczycielką – powiedziała cicho.
Poczuła, jak ją zbył, rzucając obojętnie:
– W porządku.
Sarah Jennings chciała dołączyć do cyrku i zostać klaunem. Pan Robertson życzliwie przekrzywił głowę i oznajmił, że takie pragnienia są szlachetne.
Zaczęła go nienawidzić. Nienawidziła, jak siadał na biurku, opierał stopę na krześle i podwijał rękawy koszuli. Marynarkę włożył tylko pierwszego dnia. Później luzował krawat, podwijał rękawy i zawadiacko przekrzywiał głowę. Nienawidziła, jak przeczesywał swoje kręcone włosy umazanymi kredą palcami, jak zeskakiwał z biurka i podchodził do tablicy, by zapisać liczby czy narysować trójkąty, lub dla podkreślenia swych słów uderzał w tablicę kredą tak mocno, że czasami ją łamał i nie podnosił odłamka z podłogi, jak gdyby to, co miał do powiedzenia, było zbyt ważne, zbyt frapujące, żeby przejmować się głupim kawałkiem kredy.
Nienawidziła też tego, że inni uczniowie go lubili i ekscytowali się, kiedy ni z tego, ni z owego zadawał głupie, osobiste pytania. (Pewnego dnia pochylił się nad biurkiem, popatrzył na Elsie Baxter i rzucił: „Bywasz niekiedy przygnębiona?”). Nienawidziła tego, jak to na nich działało. Słyszała, jak mówili: „Pan Robertson? Jest w porządku. Jest super”. Według Amy był hipokrytą.
– Uważa się za kogoś wyjątkowego – parsknęła ze złością do Stacy Burrows, kiedy na przerwie śniadaniowej paliły papierosy za szkołą.
Stacy przyjęła to obojętnie. Pan Robertson jej nie uczył – chodziła do „głupiej klasy” pani Weatherby – ale gdyby nawet, też pewnie zachowałaby obojętność.
– Wszyscy faceci to kanalie – odparła, wypuszczając dym nosem.
Amy powiedziała matce, że pannę Dayble zastępuje jakiś nieznajomy mężczyzna z brodą.
– Niski? – zapytała matka, piorąc właśnie rajstopy w łazience.
– Widziałaś go? – Ta myśl obudziła w Amy niepokój.
– Nie. – Matka pokręciła głową i rozwiesiła rajstopy na słuchawce prysznicowej, żeby wyschły. – Ale niscy mężczyźni często noszą brody. Czują się dzięki nim bardziej męscy.
Amy podobała się mądrość matki.
– Po prostu rób swoje – poradziła jej Isabelle. – Tylko to się liczy.
No więc robiła, pochylając głowę nad ławką, w zatłoczonej klasie, przy dźwięku grzejników strzelających w rogu, z siedzącym obok Flipem Rawleyem, który już nie patrzył na nią jak na przyszłą aktorkę, tylko zezował wielkimi oczami, żeby od niej ściągać, co ona próbowała ignorować i starannie zapisywała równania, a gdy tak siedziała pochylona nad pracą, jej długie, falujące włosy zakrywały większą część twarzy.
Aż pewnego dnia pan Robertson zapytał:
– Amy, dlaczego chowasz się za włosami?
Poczuła ukłucie gorąca pod pachą.
Opierał się o ścianę w znajomej pozie: ze skrzyżowanymi rękami, ze stopą przyciśniętą do ściany, wysuwając do przodu beczkowaty tułów. W grzejniku coś strzeliło. Ktoś upuścił ołówek.
– Masz cudowne włosy – ciągnął pan Robertson. – To jest pierwsza rzecz, którą każdy u ciebie zauważa. Ale chowasz się za nimi. Nie możemy zobaczyć twojej twarzy. Wiesz o tym?
Oczywiście, że wiedziała.
– Jesteś jak żółw. – Zaczął odsuwać się od ściany. – Tylko że zamiast skorupy masz szyszak z włosów.
Klasa zaśmiała się cicho, jakby powiedział coś nieprzyzwoitego (chociaż nikt z nich, nawet Amy, nie wiedział, co znaczy słowo „szyszak”).
– Widziałem ostatnio rysunek satyryczny w jakiejś gazecie – mówił dalej pan Robertson, zmierzając do swojego biurka. – Zobaczyłem ten rysunek, Amy, i pomyślałem o tobie.
Tępy, mdlący ból wypełnił jej głowę.
– Przedstawiał dwa żółwie. Jeden przyjaźnie wyciągał szyję, a drugi tkwił w skorupie. Ten przyjazny mówił: „Nie chowaj się tak. Wszyscy pytają, gdzie się podziewasz”. – Klasa znowu się zaśmiała. Pan Robertson postukał kostkami palców w biurko. – Nie chowaj się tak, Amy. Wszyscy pytają, gdzie się podziewasz.
Nienawiść, jaką do niego poczuła, była tak czysta, że prawie przyniosła jej ulgę, jakby nienawidziła już kogoś w ten sposób od lat. Wpatrywała się w ławkę, wodziła wzrokiem po liczbach na papierze i wyobrażała sobie długą szyję matki; chciało jej się płakać na myśl o tym, że jest potomstwem przypominającego żółwia stworzenia; chciało jej się płakać, bo mężczyzna, który widział w niej poetkę (aktorkę), porównał ją właśnie do żółwia.
Rozległ się dzwonek, brzęcząc w sali i terkocząc na korytarzu, i od razu dało się słyszeć otwieranie drzwi klas i uderzanie nimi o ściany. Krzesła szurały, książki upadały. Zastąpił jej drogę w drzwiach.
– Amy, chciałbym z tobą chwilę porozmawiać.
Zatrzymała się posłusznie i przycisnęła książki do piersi. Uczniowie ją mijali, niektórzy zerkając ukradkiem to na nią, to na pana Robertsona.
Pan Robertson zaczekał, aż klasa opustoszała, i odezwał się cicho, tak poważnie, jakby powierzał jej wielką tajemnicę.
– Obawiam się, że cię uraziłem. Nie chciałem tego i proszę o wybaczenie. Bardzo cię przepraszam.
Patrzyła gdzieś obok niego, przechylając głowę. Byli prawie tego samego wzrostu. Lekko ugięła jedną nogę, żeby nie wydawać się tak wysoka, ale była wysoka, ona była wysoka, a on niski, więc stali naprzeciwko siebie, a ich twarze dzieliło kilka centymetrów.
– Przyjaźń? – zapytał i też przechylił głowę, jakby chciał ustawić ją pod takim samym kątem jak ona.
Gdyby tylko była kimś innym. Taką Karen Keane na przykład. Gdyby była Karen Keane, mogłaby zrobić śmieszną minkę i powiedzieć: „Jasne, że będziemy się przyjaźnić”, a on by ją wtedy polubił i mogliby zażartować. Amy jednak milczała. Nie zmieniła się nawet jej mina. Czuła, że twarz jej nie drgnęła, częściowo zakryta włosami.
– W porządku – powiedział. – Nie będziemy się przyjaźnić. Rozumiem.
Usłyszała w jego głosie jakąś twardą nutę, niczym stal. Odwrócił się i odszedł.
Napisała na ścianie w toalecie coś wulgarnego. Jeszcze nigdy nie pisała po ścianach i kiedy z determinacją kreśliła długopisem chwiejne litery, czuła powinowactwo z kimś, kto rok temu zdemolował salę gimnastyczną, jakby sama mogła teraz powybijać okna, choćby to łazienkowe, z mokrym śniegiem przywierającym do szyby.
Rozległ się drugi dzwonek. Była już spóźniona na zajęcia z gospodarstwa domowego, a przecież nigdy się nie spóźniała. Napisała jednak na ścianie jeszcze jedno słowo, bo jak się nad tym zastanowić, nauczycielka kolejnych zajęć też była jędzą.
Ciąg dalszy w wersji pełnej