Читать книгу Zgon Oliwiera Becaille - Эмиль Золя, Еміль Золя - Страница 2
II
ОглавлениеNa nieustanny płacz Małgorzaty drzwi się naraz roztwarły i jakiś głos zawołał:
– Cóż się takiego stało, pani sąsiadko?… Pewnie nowa kryzys!… Czy zgadłam?
Poznałem głos. Należał on do pani Gabin, niemłodej już kobiety, mieszkającej obok nas. Okazywała nam ona dużo uprzejmości od samego przyjazdu, wzruszona naszem położeniem. Opowiedziała nam zaraz całą swoją historyę: nieużyty właściciel domu sprzedał jej meble tamtej zimy i odtąd mieszkała w hotelu razem z dziesięcioletnią córeczką Adelą. Wycinały obiedwie abażury, zarabiając do czterdziestu sousów dziennie na tej robocie, i z tego żyły.
– Boże! spytała naraz zmienionym głosem – czyżby to już było po wszystkiemu?…
Domyśliłem się, że się musiała do łóżka przybliżyć. Popatrzywszy zapewne na mnie, dotknąwszy mnie, dodała z współczuciem:
– Moje biedne dziecko!… moje biedne!…
Małgorzata wyczerpana, szlochała istotnie jak dziecię. Pani Gabin podniosła ją więc i posadziła w kulawym fotelu, stojącym obok kominka, poczem jak tylko mogła, próbowała ją tulić i pocieszać.
– Kiedy bo naprawdę… zaszkodzi pani sobie… Dlatego, że mąż umarł, nie potrzebuje pani przecie samą siebie także uśmiercać… Prawda!… Straciwszy mego Gabina, desperowałam tak samo jak pani, trzy dni nie wzięłam nic w usta!… Lecz czy mi to co pomogło?… Przeciwnie, zwiększało tylko mój ból… Ależ na miłość boską!… bądźże pani rozsądną!…
Małgorzata poczęła się zwolna uspokajać, aż i ucichła. Była bez sił. Od czasu do czasu jednak porywał ją nowy paroksyzm łez. Tymczasem staruszka zaokupowała pokój z gderliwą obcesowością.
– Nie potrzebuje się pani o nic troszczyć… – powtarzała w kółko. – Moja Dédé wróci niebawem, poszła właśnie po robotę… A potem sąsiedzi powinni się wzajemnie wspomagać… Czy pani już swoje kufry ze wszystkiem rozpakowała?… Ale jakaś bielizna będzie jeszcze w komodzie?…
Usłyszałem, jak otwarła szufladę. Musiała wyjąć serwetę, którą przykryła nachtkastlik. Następnie usłyszałem pocieranie zapałki, co mnie naprowadziło na myśl, że zapala przy mojem łóżku, w braku woskowej, świecę z kominka. Towarzyszyłem słuchem i myślą każdemu jej poruszeniu i zdawałem sobie sprawę z każdej jej czynności.
– Biedny pan! – lamentowała. – Ale to szczęście, żem usłyszała pani płacz, kochana pani.
Naraz niewyraźne światełko, jakie dostrzegałem jeszcze do tej chwili lewem mem okiem – znikło. To pani Gabin zawarła mi powieki. Nie czułem jednak dotknięcia jej palców. Kiedym sobie z tych szczegółów zdał sprawę, zaczął mnie przejmować lekki mróz.
Wtem drzwi się otwarły i dziesięcioletnia psotnica Dédé wpadła, krzycząc fletowym głosikiem:
– Mamo! Mamusiu!… Ach! ja wiedziałam, że mama jest tu… Masz! oto rachunek: trzy franki cztery sous… Przynoszę dwadzieścia tuzinów abażurów…
– Pst!… cicho!… – uciszała ją matka daremnie.
A ponieważ bęben nie przestawał świergotać, wskazała jej zapewne moje łóżko. Wówczas Dédé umilkła. Odczułem jej przestrach; domyśliłem się, że cofa się pewno ku drzwiom.
– Czy pan śpi? – zapytała cichutko.
– Tak jest, idź się bawić – odpowiedziała pani Gabin.
Lecz dziecię pozostało w pokoju. Patrzyła pewno na mnie wytrzeszczonemi oczyma, przelękła, domyślając się, jak przez mgłę. Wtem strach szalony musiał ją ogarnąć, bo obalając krzesło po drodze – uciekła z krzykiem: