Читать книгу Złoto mefista - Eric Frattini - Страница 7

Оглавление

Saint Paul, Minnesota, 1958

Śnieg zaczął zasypywać miasto. Wszystkie ulice były przygotowane do obchodów Święta Dziękczynienia i udekorowane na paradę. Kilkoro dzieci sprzedawało losy na loterię zorganizowaną w celu zebrania funduszy na zakup indyków dla miejskich sierot. Kermit Marzec lubił swoje amerykańskie życie. Lubił swoją pracę, przyjaciół, rodzinę i swoje życie w Stanach Zjednoczonych.

Przed niespełna dziesięcioma laty bez centa w kieszeni wyemigrował ze zniszczonej Europy, uciekając od powojennego głodu i nędzy. W Stanach zyskał niezłą pozycję jako wytrwały i zręczny przedsiębiorca, a przede wszystkim jako przyjaciel swoich przyjaciół. Marzec był nawet członkiem czcigodnej Izby Handlowej w Saint Paul. Jego firma złomiarska, Marzec’s Enterprises Scrap Metal, której siedziba mieściła się nad brzegami Missisipi, została jednym z głównych oficjalnych patronów miejskiej drużyny futbolowej. W jego życiu wszystko było doskonałe. Swoją żonę Margaret poznał, ledwie postawił stopę na amerykańskiej ziemi, doczekali się dwóch synów – dziewięcioletniego Johna i ośmioletniego Michaela.

Ker, jak zwracali się do niego przyjaciele, każdego ranka szedł do kawiarni Tony’ego, gdzie zwykli zbierać się weterani, którzy brali udział w walkach na polach bitewnych Europy. Marzec lubił siadać wraz z synami i słuchać opowieści owych ludzi o tym, jak uratowali Europę przed hitlerowskimi Niemcami. Wielu z nich zostało okaleczonych. Kermit odczuwał nawet dumę z tego, że żyje w tym samym kraju co oni.

– Cześć, Ker. Cześć, chłopcy – pozdrowił ich właściciel loka-lu. – Co zjecie?

– Jajka, fasolę, dobrze wysmażony bekon, tosty z białego chleba, kawa dla mnie i kakao dla chłopców – odparł Marzec.

Jedząc śniadanie, przeglądał gazetę, która na pierwszej stronie donosiła o tragicznych zajściach w Little Rock, w stanie Arkansas, pomiędzy białymi rasistami a czarnymi manifestantami domagającymi się wprowadzenia prawa zakazującego dyskryminacji rasowej w szkołach. Zdjęcia przedstawiały białych rasistów plujących na spadochroniarzy wysłanych przez prezydenta Eisenhowera w celu zaprowadzenia porządku.

– Nie wiem, do czego posuniemy się w tym kraju. Amerykańscy obywatele plują na amerykańskich żołnierzy – powiedział Marzec.

– To ciekawe – wtrącił się kelner z kawiarni – przed kilku laty witaliśmy ich jak bohaterów, kiedy skończyli z tym rzeźnikiem Hitlerem, a dzisiaj plujemy na nich w Arkansas.

– Chodźmy, chłopcy, musicie iść do szkoły – przerwał mu Marzec, rzucając na stół dwa jednodolarowe banknoty.

Wszyscy trzej wsiedli do rodzinnego forda fairlane 500 i pojechali Grand Avenue aż do St. Albans Street. Dojechawszy do bramy szkoły, Marzec wysiadł i otworzył drzwi samochodu, żeby synowie mogli wysiąść. Pocałował każdego w głowę, ponownie wsiadł do forda i znowu dojechał do Grand Avenue, po czym skierował się na wschód drogą stanową nr 35. W radiu rozbrzmiewał głos Billa Harleya & His Comets wykonujących najnowszy hit: Don’t Knock the Rock. Kiedy dojechał do Shepard Road, skręcił w prawo i przejechał na drugi brzeg Missisipi, a następnie wjechał na przemysłowy obszar miasta. Skoro tylko przebył most, ponownie skręcił w prawo przez Filmore Street, aż dotarł do wielkiego skupiska hal przemysłowych, które wznosiły się na otwartej przestrzeni. Wielki szyld „Marzec’s Enterprises Scrap Metal” zdobił największy budynek.

Było jeszcze wcześnie. Nie przyszła nawet Lucy, jego sekretarka. Kermit Marzec wysiadł z samochodu, by otworzyć wielką metalową bramę, i wjechał fordem na parking, gdzie wielkie ciężarówki pozostawiły ładunek złomu.

Z termosem gorącej kawy w ręku i torbą pączków w zębach poszukał w kieszeni spodni kluczy od głównej bramy. W owej chwili poczuł, jak jakiś cień pada mu na plecy. Tajemniczy gość, którego twarzy Marzec nie zdołał dojrzeć, szybkim ruchem zarzucił wokół szyi złomiarza cienki drut i w ciągu kilku sekund go udusił. Kiedy Marzec upadał na tanią wykładzinę, gorąca kawa zmieszała się z jego moczem, gdy puścił mu pęcherz podczas desperackiej próby wciągnięcia do płuc odrobiny powietrza.

Potężnie zbudowany nieznajomy uniósł zwłoki Marca niczym kukłę, po czym wsadził je do bagażnika forda. Następnie wsiadł do samochodu i ustawił go przed zgniatarką złomu. W kilka sekund ford fairlane przemienił się w kostkę metalu, z której boku wyciekały drobne strużki krwi. Wkrótce potem zabójca zniknął stamtąd tak szybko, jak przybył.

Finsbury Park, Londyn

Doktor Daniel Bergman należał do najdoskonalszych pediatrów w mieście. Mieszkał w dwupiętrowym wilgotnym domu przy Seven Sister Road, na londyńskim przedmieściu Finsbury Park. Wprowadził się tam, kiedy skończyła się wojna, i założył jedną z najlepszych przychodni pediatrycznych w mieście. Zawsze była otwarta dla najbardziej potrzebujących, a sam doktor Bergman za każdym razem chętnie spieszył do domu któregoś ze swoich małych pacjentów bez względu na godzinę czy panującą pogodę. Nawet wiele zamożnych rodzin przyprowadzało swoje dzieci do przychodni, by leczył je dobry doktor. Bergman miał wielką zdolność rozpraszania strachu dzieci, zarówno kiedy zajmował się złamaniami, jak chorobami, na przykład odrą czy szkarlatyną. Dzieci lubiły tego miłego lekarza, który pocieszał je cukierkiem i zagadywał: „Kogo kochasz bardziej? Tatusia czy mamusię?”.

Jak każdego ranka Helen, jego pielęgniarka, zajęła się otwarciem przychodni i porządkowaniem kartotek pacjentów. O piątej po południu doktor Bergman przyjął ostatniego pacjenta.

– Doktorze, czy chce pan, żebym zamknęła na zewnątrz? – zapytała pielęgniarka przed wyjściem.

–Tak, Helen, dziękuję. Nie będę wychodzić, a jutro wcześnie zaczynamy. Już powiedziałem pani Cadweld, że zjem kolację, kiedy skończę z tymi kartotekami.

– Zatem dobranoc, doktorze.

– Dobranoc, Helen.

Gospodyni od miesiąca służyła u doktora Bergmana. Była pracowita, rzetelna i obdarzona niemal germańskim duchem – to właśnie jej charakter skłonił lekarza do tego, by ją zatrudnić.

– Gdzie chce pan zjeść kolację? – zapytała gospodyni.

– Zjem w gabinecie na piętrze – odparł lekarz.

– Przygotowałam rosół i sztufadę. Za chwilę zaniosę panu tacę – powiedziała kobieta.

– Dobrze. Nim pójdę na górę, skończę z tymi kartotekami.

Wychodząc, kobieta zamknęła drzwi, zostawiając lekarza samego w gabinecie. Po półgodzinie przy drzwiach rozległo się ciche pukanie. Była to ponownie pani Cadweld.

– Zostawiłam panu tacę w gabinecie, ale jeśli będzie pan zwlekał, kolacja wystygnie.

– Dziękuję, pani Cadweld, lecz niech mnie pani nie strofuje. Zaraz idę na górę.

Doktor Bergman wstał i ruszył na piętro. W gabinecie czekała już na niego pani Cadweld z serwetką w dłoniach, by mu ją podać.

Lekarz podszedł do talerza, zamknął oczy i powąchał mięsną sztufadę z jarzynami.

– Jak ładnie pachnie – powiedział, nim usiadł.

Minęło kilka minut, zanim pani Cadweld usłyszała, że w gabinecie coś się dzieje. Weszła i ujrzała lekarza leżącego na ziemi we własnych wymiocinach, usiłującego zaczerpnąć powietrza. Podczas gdy życie z niego uchodziło, Daniel Bergman zobaczył, jak pani Cadweld cierpliwie przygląda mu się z kanapy. Skoro tylko upewniła się, że pediatra nie żyje, zmyła talerze, by usunąć wszelkie ślady heksobarbitalu, włożyła czapeczkę i pelerynę, po czym opuściła przychodnię, znikając w ciemności.

Oulu, Finlandia

Silne śnieżyce sprawiły, że w regionie nie roznoszono poczty, toteż Seppo Törni, listonosz, miał sporo zaległej pracy. Mimo surowości klimatu i niełaskawej pogody Seppo lubił szybko kończyć pracę, żeby poświęcić się któremuś ze swoich największych zamiłowań: polowaniu lub biegom narciarskim. Odkąd przybył do Finlandii jako uciekinier po II wojnie światowej, wałęsał się to tu, to tam. Najpierw pracował jako pakowacz w papierni w Tyrnävä; potem był lutownikiem w stoczni w Turku. W końcu osiedlił się w odległym Oulu, gdzie znalazł oddaloną od świata chatę i wygodną posadę w fińskiej służbie pocztowej. Tam nikt nie zadawał pytań.

– Dzień dobry, Seppo – pozdrowił go pan Haukanen. – Od dawna nie przynosisz nam poczty.

– To z winy śniegu, panie Haukanen, lecz poczta już wznowiła działalność i sądzę, że nie będzie żadnych kłopotów do następnej śnieżycy – odparł Törni.

Kiedy rozprowadził całą pocztę, było już prawie południe. Na swoim małym motorze Seppo Törni wrócił do chaty stojącej przy objeździe szosy do Muhos. Kiedy wszedł do środka, nagle coś się na niego rzuciło. Nim zdołał zareagować, jego pies rasy husky zaczął lizać mu twarz i dokazywać wokół niego.

– Zostaw mnie, Keisari, zostaw – powiedział Törni, równocześnie odpychając ciężkie ciało psa. – Mamy jeszcze dość światła, żeby pójść przez chwilę popolować.

Seppo Törni zarzucił strzelbę na plecy i przypiął narty, by zagłębić się w lesie otaczającym chatę. Towarzyszył mu Sułtan. Nagle, w odległości jakichś pięciuset metrów, zauważył polarnego lisa szukającego korzonków, które mógłby zjeść. Nie czyniąc najmniejszego hałasu, myśliwy przyłożył policzek do kolby strzelby i skierował celownik na ciało zwierzęcia. Wstrzymał oddech, podczas gdy jego palec powoli naciskał na spust. Zanim pocisk zdołał wystrzelić, suchy odgłos zakłócił ciszę lasu. Kula trafiła listonosza w głowę. Ciało Seppa Törni leżało rozciągnięte z roztrzaskaną czaszką pośród pustkowia, podczas gdy jego krew barwiła śnieg wokół. W odległości jakichś stu metrów od zwłok wytrawny samotny strzelec starannie schował broń do futerału i zniknął.

Złoto mefista

Подняться наверх