Читать книгу Maria Magdalena - Ernest Buława - Страница 5
Maria Magdalena.
ОглавлениеWSTĘP
Dzień światłości czuje źrenica nieśmiertelna — w czarnych cieniach — długo — przeciągle tonąca daremnie — nieujrzawszy iskry — ani iskry, która z iskry gasnącej — co choć konając rozdziera płaszcz nocy podziemnej i konając woła, ja jestem! a więc jest światłość która ze mnie — jako z ziarna w ziemię rzuconego — powstanie wielkim płomieniem, którego ramiona jak dębu konary, rozejdą się po ziemi i odbiją po niebie... że błękit krwawą zapłoni się łóną — a choć echa tej światłości drgając konają po wieków przestworzu śród cienia, jednak źrenica widziała iskrę nieśmiertelności. — —
Lecz lepiej źrenicy która niewidziała iskry — i niewiedziała co iskra, niźli źrenicy, która widziała ją co mogła zrodzić płomień konającą na tryumf cieniom... gdy duch krzyknie jak orzeł skrwawiony: Była!... mogła być — i zgasła! już jej niema, niebędzie — niebędzie!... wtórzy odgłos myśli po niezgłębionych duchu otchłaniach — i przenika wszystkie zakątki jego a kędy doleci, tam smutek zwątpień marą woła: Niebędzie! niebędzie. — —
Jak takiej źrenicy mile — jak jej bosko, kiedy z piekła pokus, z labiryntu obłędów, zwaliwszy sfinksa niepewności a dziewiczym majestatem swej wiary wypłynie nad gwiazdy — i ujrzy słońce — (opatrzności) — napije się tych promieni u źródła, co nie są jako ogień ziemski który pali i drżąco oświeca a gaśnie co chwila — o! wtenczas źrenica patrzy — i śpiewa hymn swój, hymn nieskończony stworzenia i widzi dwa wielkie promienie, co rozdarły chmurę nocy i pobiegły w dwie różne strony a jednak różnemi bieżąc drogami, u jednego zbiegły i zlały się celu — jako dwa ramiona w modlitwie splecione. Jeden promień po niebie na wschód, wtóry na zachód strzelił, a w dwa wielkie ramiona, życia i światła — tknęły ziemię śpiącą i zmarzłą, jak gadzinę przy drodze niebios: wołając: zbudź się śpiąca — nocą uśpiona, mgłami zwleczona — ciemnością oślepła — wstań — dotykamy ciebie — tchnienie nasze niechaj owieje ciebie — wciągnij je oddechem — ono stanie ci za tchnienie milionów. — — —
I zniknął chaos ziemi — lecz jako gadzina wzniosła ziemia łeb’ ciężki zmysłami — obłudą — światłość miała jej dać skrzydła — a ona żądło wystawiła światłości pełzając — o puść mnie, ryknął piorun — wąż niebios — puść ojcze światłości! a węża ziemskiego zabiję — ja czołgan chyżej po chmurach niż on dźwignie łeb syczący, pełzając po swych błoniach nieskończonych. — Lecz ojciec światłości nic nieodrzekł — i stała się cisza wielka — a wąż coraz się pasł, i liście i kwiaty żuł na pożywienie — i sen gruby. — «Czyż ta czołgająca istota weźmie później, zamarłszy wprzód skrzydła białe?... Czy wzbije się na gwiazdach i rozepnie skrzydła świetlane grające arf milionem po słońcach niebios.» Tak pytali trzej aniołowie, przelatując nocą z daleka — lecz odpowiedź aniołom grzmiała daleko jak skon grzmotu na Sinaju chmurnych szczytach. I w ciszy nocnej przelecieli nad ranem, a każdy dłonią trącił gwiazdę wśród nocy płonącą, i trzy gwiazdy spadły w ciemność czarną. Czy gwiazdy spadły?... nie! one oczyściły swe światło, co płonie na wieków wieki! a choć po wiekach wieków zgasną w wielkim blasku, ty nie zagaśniesz o myśli, której pióra unoszę w krainy miłości. — —
Orle śnieżny ludzkości — do lotu! do lotu!...
ŚMIERĆ SARY.
Radość zabłysnęła w domu Symeonowym — i świeci przez oczy mieszkańców jego. — Służebnice pod łukami sklepień rozpalają blade światła i szepczą radosne wieści «Sara Pani nasza Symeonowi powiła dziecię a dziecię to, z błękitnem bławatka okiem — będzie wśród niewiast najpiękniejszą — a imię jej Marya, Marya Magdalena — ale ono najprzód niepłakało jak inne niemowlęta na świecie, pierwszą myślą dziecięcia był uśmiech. — I życie jej niechaj będzie uśmiechem — bo prawy Pan nasz i dobra Pani nasza — pokój domowi Ich i nam sierotom Ich służebnicom. — Tak szepczą swobodne dziewczęta i zapalają światła — i znowu jak ptaszę w gaju świergocze druga. — Jaka spokojność na twarzy dziecka tego! jaka cisza wśród komnaty — czy widziałyście jak Symeon Pan nasz z zamyśleniem patrzał w twarz dziecięcia nowonarodzonego — ja słyszałem słowa jego jak dźwięki poszarpanej harfy, co pół psalmu wyśpiewała: «Jam czekał syna «mówił on» jam dumał, że syn mój pomści się niedoli ludu swego — i uderzy w trąbę Messyańską zmartwychwstania z niewoli Rzymu — jako z Egiptu i Babilonu — a wtóry Mojżesz zastraszy Romę klęsk trwogą, i kajdanami, braci swojej — potrzaska czaszki wrogów swoich — ale tyś mi dał wtórze dziewczę Jehowo! chwała Tobie część tobie — acz biada. — Amen Jehowo! i dziecię podniósł do góry i błogosławił i w czoło pocałował — a łza radości pobiegła po czarnej brodzie jego i spotkała łzę dziecięcia — pierwszą na tej ziemi — łzę Maryi, Maryi Magdaleny. — I chora matka słabym miłości anielskiej wzrokiem spójrzała na dziecinę, okiem niemej miłości — jak księżyc blady na cichą ziemię wschodząc — i znów słaba opuściła wzrok i zdała się jako senna na łożu swojem lecz okiem posłała pocałunek dziecięciu — a nawet mała Marta, starsza od Maryi Magdaleny okrywała dzieciątko i do snu kołysała odganiając muszki od ocząt śpiącej. — I stara Leli przychodząc, zaśpiewała cicho chrapliwym głosem nad nią: «Śnij, śpij, Maryo Magdaleno — piękna lilijko śpij!... albowiem snu ci trzeba, nim się przebudzisz do życia — niech piersi twoje swobodnie oddychają... niech serduszko czyste w nich bije. — Jak źródełko znikome w górach, a może piersi twe śnieżne dziecińko! ssać będzie kiedy jaki mściciel, co się pomści krzywd narodu Izraela... — Ciszej — Ciszej rzekł Symeon — może jaki strażnik Rzymski dosłyszeć głos głosu pieśni twojej — i najść dom ten szczęśliwy przed chwilą, — idź czuwaj nad Sarą — która piersi twoje ssała, idź stara Leli... Ale ja widziałam, rzekła trzecia służebna, jak matka Symeona ciemna i chora, zwlekła się z łożnicy swojej — i szła bez laski ku dziecinie wołając — ja niechcę oczu — serce mnie wiedzie — o! ja niewidzę ja czuję! — i przybiegła jako ptaszę do dzieciny — a kreśląc jej znak jakowyś na główce rzekła — dziecino moja, smutne twoje życie... — — w tem wbiegła piąta służebnica kirem odziana — a twarz jej niepodobna była i strój niepodobny do stroju czterech dziewic — jak czarna chmura odbiła się o ich jasność — i przyszła jak czarny obłok — zakrywając gwiazdy jasne i wstrzymała się na stopniach a tłumiąc łzy zawołała; «Gaście lampy wy godownice! gaście — i płaczcie — a śpiewajcie smutno — bo Sara matka nowo narodzonej Maryi, Maryi Magdaleny — umarła! — i umilkła, a dziewice z jękiem pogasiły lampy — co zgasły w śnieżnych alabastrach, jak ich wesołość, wlokąc się czarnym dymem i z ciemnej komnaty wyszły jak cienie jedna za drugą rozpuszczając wonne włosy i z pochodniami wyszły, nucąc społem: Biada! biada dziecięciu, któremu matka skonała. — Albowiem jako noc bezsenna życie sieroty. —
I weszły cztery służebnice — i cisza w komnacie — i ciemność — tylko gwiazdka drży z góry i nieśmiały promień zsyła w okna komnaty — a jej skroni rozplótł się złoty warkocz z iskier tysiąca — że gwiazda ta z rozpuszczonym warkoczem — różna od gwiazd innych — leci przez niebo jak sieroca smutna kochanka — płynie kręgami świateł gwieżdząc jakąś dziwna światłością! I wszedł do tej komnaty Symeon już nie w godowej szacie, co biało spływała z barków jego, ale w fijołkowym kirze, milczący i ponury — jak cicha noc, gdzie ani gromu — ni gwiazdy. Na twarzy jego była boleść — świeża — ale niepierwsza — jak kamyk dorzucony do ciężaru serca — jak kropla do pełnej już czary. — I obok boleści świeciła na czole wiara Jehowy, co ojców wiódł przez pustynię a Faraona w morskiej zagrzebał mogile, co mu wieczną lśni zielonością? Symeon stał długo gnany myślami — i rękę do czoła przyłożył a miotany bólem przemówił głośniej, niż mawiają zwyczajnie ludzie. — Boże Abrahama, kiedy nam dasz króla naszego. — Zbawcę — Messyasza! który lud nasz z wtórej wywiedzie niewoli? kiedy o Panie nami maluczkiemi zwalczysz olbrzyma ludów — oto serce zakrwawione śmiercią kochanki życia — matki dzieci moich — kładę na ółtarz twój Jehowo i pale to serce moje gwoli tobie — ono było szlachetne w imię proroków Izraela — płonęło gorąco — i dziś płonie jak za dni młodości — a ja go palę i przysięgam niespójrzeć za siebie, skąd wygląda twarz blada mojej biednej Sary — o moje serce! rozbijam skarg tłumy — jak tłumy pian morza o skały pierś, a czoło moje w ufności k’ tobie niech będzie jasne Boże ojców mych, i ojców — ojców moich — jeżliś nas osierocił — toć będziesz znów ojcem dzieci naszych — i dzieci dzieci naszych — a choć nieujrzę światłości, oni ją ujrzą jasną jak ty — od Ciebie — a przeto cios żaden niewyziębi mej wiary ku Tobie! — I głośno zawołał na służebnice i służebniki — a wniesiono do komnaty ciało uśpionej Sary — i postawiono — a dziewica piąta czarno ubrana niosła urnę z czarnego kamienia bez blasku i w niej balsamy, któremi miała namazać zwłoki umarłej. I przyszły służebnice i służebniki w licznej liczbie, płacząc dobrej Pani i mówiąc: «Kto nam teraz matką sierotom, kto samotnym pociechą będzie? — I weszła zwolna ślepa Rachela, matka Symeonowa, wiedziona przez małą Maryę Martę i siadła u ciała — w końcu zaś Arcy-Kapłan starzec — w długiej szacie Lewity — rozłożył już dłonie swoje, chcąc śpiewać żal nad zgasłą. — Milcz jeszcze milcz Arcy-Kapłanie rzekł Symeon — albowiem nieobecne dziecię moje najmłodsze, Marya Magdalena. — Dzieciątko twoje śpi teraz Patryarcho rzekła Leli, ale Symeon wyszedł z komnaty i wrócił z sennem dziecięciem obciążonemi ramiony — myśląc w milczeniu tyś niemowlę — Maryo — Maryo Magdaleno — śpij spokojnie, śpij! może ci się śnić będą śpiewy około matki twojej — a jeśli Cię zbudzą, to choć dziecię niezrozumiesz ich treści, może dziewicą wspomnisz je sobie a wtedy zrozumiesz. — I senne dziecię złożył u stóp matki, nad którą schylały się łzawe twarze i zbladłe czoła smutnych jak kwiaty rosy pełne — nad grobu kamieniem.
ARCY-KAPŁAN.
Biada nam!
Biada nam!
Bez Ciebie Jehowa!...
Jako Cedr nad górami
Gałęzi ramionami
Błogosławi górom,
Tak twa głowa
Między piorunami splotami
Morzom wszech mocna i chmurom,
Niech nam da promień łaski,
Której żywota blaski
W sercu od błysną nam?...
A weselem krzyknie duch nasz!
Biada nam! Biada nam!
Bez ciebie Jehowa!
CHÓR.
O Ty, coś nam obiecał
Światłość Messyasza na ziemi
Coby dusze porozniecał
Iskrami swoich promieni —
Zmiłuj się nad jej duszą Jehowa!...
Niepomieć naszego słowa
Jako liść suchy jesieni
Biada nam i Biada nam!
ARCY-KAPŁAN.
Niech jak gołąbek przeczysty
Duch jej — jak arfy ton
Panie, Panie wiekuisty
Zaleci przed słońc twych tron!
A na ten smutny dom
Jehowa!
Spuść pokoju promień!
Bo na piersi głowa
Schylona milczy wśród wspomnień
Obietnic Sinaju twego
I święty tli iskrą płomień
W przyszłości ludu biednego —
Co już niekwili jak dziecię
Lecz jak lew w sieci spętany
Rycząc — wścieklizn toczy piany
A głos ten ginie po świecie...
Biada nam!
Biada nam!
CHÓR.
Płaczmy! Płaczmy!
I twarz kryjmy w dłonie
Albowiem popiół drogi
Dziś ziemia pochłonie!...
Targajmy warkocze włosów
Targajmy na smutnej skroni —
Dzień ten nad inne srogi
Biada! krzykiem tęsknych głosów
Jęczmy — głos Pana dogoni
Jak z Babilońskiej błoni
Biada nam! Biada nam!
Płaczmy! Płaczmy!...
Włosy rozpuszczone
Posypmy popiołem
Dusze zasępione
Pociechy aniołem
Niech wstają dzielne
Nad łzy śmiertelne
Lecz dziś Biada nam!
Biada nam!
Płaczmy!
(Myśl Symeona w tej chwili.)
Niepłaczmy niepłaczmy próżno!
Sądy Jego nieomylne
Chwała nam!...
Choć cierpim postacią różną
Cierpień — dusze nasze silne,
Niepłaczmy, nie płaczmy próżno!...
Poniżenie i męczeństwo
Najjaśniejszą dziś nam chwałą,
Niechaj bluźni człowieczeństwo —
Idźmy z Panem drogą białą!
Za nami błogosławieństwo!
ARCY-KAPŁAN.
O Panie nasz!
Jakoś lud wywiódł puszcz drogę
Przez morza suchą wiódł nogą
Tak jej duszę z ziemskiej niedoli
Drżącą... majestatu trwogą
Weź na łono twe!
Osusz naszą łzę!
Ulituj się!
Biada nam! Biada nam!...
CHÓR.
Panie nasz!...
Ciężki jęk
Wznosim do Ciebie!...
Daj spokojność matce —
Pokój domowi, dzieciom
i czeladce.
MYŚL RACHELI.
Panie nasz!...
Kajdan brzęk
Odbił się na niebie!...
Weź dziecięciu spokojność,
By w lud spokojność
Wróciła!... weź ją Panie!
Już umilkł Arcy-Kapłan i szeptał błogosławieństwa ostatnie słowa i wyszedł — za nim chór płaczków a została tylko Rachella ślepa i zadumana mówiąc: Różyczko moja! Saro! Nie dumała ja że Ciebie przeżyję!... i ukołyszę — w kołysce grobu — a Leli mruczała coś nad śpiącem dzieckiem Symeon stał jak wielka skała nieruchomy i blady — ostatnie długie spojrzenie topiąc w głębokość — śmierci — co powlokła twarz Sary — jak by patrzył czy ta pierś raz jeszcze niewestchnie — czy nie spójrzy nań anielsko — nie uśmiechnie się niewinnie, ale próżno! — próżno! rzekł zadumany — i sam niewiedział czem był tak spokojny Symeon, jak posąg stojąc milczący — i do nóg jego przybiegła mała Marya Marta — a jako fiołek wonią swą u stóp dębu, pieściła się z ojcem — opasując małych ramion łańcuszkiem jego kolana szczebiocząc: «Ojcze! matka nieumarła! matka śpi! A my wyrośniem i będziem z Maryą Magdaleną czuwać nad tobą, śpiewać ci gdy senny, szczebiotać, gdy smutny będziesz — aż się uśmiechniesz — aż matka się zbudzi i powie: «dobrzeście mnie zastąpiły —! Niesmuć się!... i szczebiotała dalej mała Marta, a Symeon patrząc na dzieci? powtórzył: — Ona śpi! — a dziecię rzekło: niesmuć się! patrz jakie niebo niebieskie! Służebnic cztery nuciły jeszcze żałobne pieśni łkając i wołając, Biada nam! i komnata powtarzała: Biada nam!... i Rachella i Leli — tylko Symeon milczał. A czarna dziewica ujęła swą łzawnicę z czarnego kamienia, i maściami zwilżyła zimne ciało Sary i ostatnia pieśń zaśpiewała. — — Chodźcie! czas jej do ojców! rzekł Symeon — i służebne wzięły na ramiona kości Sary a śpiewając nieść zaczęły ku drzwiom komnaty — zawinąwszy w śnieżne płótno ciało umarłej — jak dziecię w pieluszki na noc długą —!
I powstała Rachella i kroczyła wsparta na Maryi Marcie, wnuczce swojej — i szła Leli płacząc i wyrzekając na pierś swoją... i szli już i nucili zawodząc smutno — za niemi Symeon z pochodnią — w tem śpiące dziecię zapłakało głośno i głośniej. — Stójcie chwilę jeszcze rzekł Symeon — to pierwszy płacz w życiu! dziecię poczuło, że mu matkę unoszą — Biada! Maryo! Maryo Magdaleno i ty odprowadź matkę do groty a choć dziecię nie zrozumiesz, dziewicą wspomnisz — i zrozumiesz sen dzieciństwa — i wziął dziecię na ręce i poszli dalej i dalej idąc nocą — a zawodząc smutnie. Noc schodziła już — ciemna — cicha — i wiatr poranka trącał zroszone listki — cichym szmerem jak dziecię arfy strony — ale było jeszcze ciemno — i księżyc blady leciał między czarne chmury gnany prędko jak złe sumienie — a szedł orszak domu Symeona płacząc — i niosąc Sarę do grobu — kędy była jej matka — i matki jej matka — albowiem zamożny był dom Symeona.
SYMEONOWE CÓRY.
Wśród domu ojców swoich siedzi Patryarcha Symeon — schorzały i blady — włos jego już biały — ale na czole taż sama milcząca stałość — której niezwalczyły cierpienia i niewygryzły zmarszczki rozpaczy. — Nie jedną noc przedumał Symeon nad ziemią swoją, nad dziećmi swemi przebolał — i był jak stary Patryarcha Abraham wśród swoich. —
I taż komnata w której leżały zwłoki Sary — — kędy pierwej stało małżeńskie łoże Symeona — a pierwej kołyska jego. — — Symeon zamyślony schylił głowę i zdał się nie zważać na szczebioty Marty czanobrewej — a Marta zajęta domem i sprawami domu nieżyła duchem — troszcząc się o rzeczy ziemskie i myślą zasypiając — a słowem wesołem chcąc uśmiech wywołać ojcu. — Ale ojciec milczy — smutek ogarnął go do dokoła o wężył pierś jego — Marta krzątała się ze służebnemi jak druga służebna, a widząc, że ojca nie rozweseli wyszła — wydoić owce i kozy, by ojcu świeżą podać czarę mleka — za nią służebne — a Symeon zawołał z nich ostatnią i tęsknie spytał: Gdzie jest Marya Magdalena? — Od rana, Patryarcho, z arfą swoją, leży pod starą figą, patrząc na rozlane rzeki i doliny i odeszła służebna ostatnia, a Symeon powstał i wyszedł ku drzwiom ogrodu owego — skąd ujrzał ligę rozłożystą — a w jej cieniu córę swoją Maryę — na której czole szesnaście wiosen chmurki niezostawiły. Marya Magdalena snać już wyśpiewała — pieśnią — co marzyła w duszy, bo arfa już leżała przy jej boku konając ostatniemi dźwięki — a ona na fiołków i mchu pościeli jak dziecię marząca oparła jasnowłose czoło a błękitnemi oczy tocząc po wzgórzach i dolinach ojczystej ziemi, rwała kwiaty trawnika i dumała myślą dziewiczą!... Marya była jak kwiat o swej woni niewiedzący — a przeto była piękna jak zbiegły anioł na Hebrajskiej ziemi. — I poszedł Symeon ku dziecięciu swemu a nad zadumaną stojąc poglądał na jej włos złoty, co spływał po białych ramionach i rozlał się po trawie — jak słońcem odbity wodospad lecący na łąki wonne — kwieciste — z białych skał marmuru... i myślał w sobie — córa moja w kole niewiast, jest jak słońce w gwiazd mdlejących orszaku — i rzekł — Maryo Magdaleno! zanuć mi przy arfie twojej — pomnisz kiedy niemowlę na kolanach moich uczyłem Cię o gwiazdach, kwiatach i o Jehowie ojcu gwiazd i kwiatów i ojca twego — ucząc cię grać na tej arfie… ojcze mój! posłuchaj — tobie gwoli znów biorę tę arfę — wzniosłszy błękitne oko w niebios błękit — uderzała alabastrowych palców pieszczotą o złote stróny — gdy wiatr rozwiewał jasny włos natchnionej i głos śpiewu tęskny:
Przez usta moje jak glosy gromu
Natchnione lećcie o dźwięki —
Jak gwiazdy jasne z nad ojca domu
Wstańcie — i lećcie z mej ręki!
Głosy stron moich skowrończe jasne
Myśli — o! lećcie wysoko
A dni dźwięk zgaśnie — choć i ja zgasnę
Wasze w głębinach tonie oko!
Jest miłość wielka — miłość Jehowy
I jeszcze jedna w mej duszy —
Od jednej krzyk z niej wzlata gromowy,
Choć drugiej grom nie zagłuszy:...
O jest — jest inne uczucie... stój Maryo Magdaleno — już czas — twój duch...................................