Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 10

Fragment najnowszej niepublikowanej powieści z cyklu:
„Owen-Detektyw-WszechCzasów-Yeates”.
Tytuł (bardzo) roboczy/prowizoryczny: „Sierżant Kaszel – rulez!”

Оглавление

…Powtórzyliśmy trasę Biliany, mimo że na właściwym zjeździe nie było rozkraczonej ciężarówki. Nawet pora była mniej więcej podobna, wtedy był schyłek lata, teraz jego początek. Zatrzymałem bastaada w miejscu, gdzie stał VW Biliany, w milczeniu, rozglądając się tylko na wszystkie strony, dotarliśmy do ławki. Ja usiadłem na niej, Sierżant przeszedł jeszcze kilka kroków i zatrzymał się, a potem wrócił. Zatrzymał się dwa kroki ode mnie.

– Dokładnie tak było – powiedziałem. – Zasłoniła całkowicie alejkę sobą, do tego słońce przez koronę, ale zawsze… To drugie włączyło pierwszy bieg i dało nogę. Wskazówka dla producenta tego cuda – jak parkujesz, to bez klucza nikt nie powinien móc nim odjechać.

– Odjechał, jak widzimy, na to… – Wskazał wyprostowanym kciukiem zdegrengoladowaną uliczkę, której ostatni budynek wystawał jednym rogiem dachu poza szpaler starych drzew. – Przejdziemy się?

– Obowiązkowo.

Do uliczki było pięćdziesiąt metrów, nie potrzebowałem lasera, żeby to stwierdzić. Dziesięć sekund biegu z samojezdnym wózkiem.

– Gdyby Biliana coś zauważyła dziewczyna wczepiłaby się w nią, podrapała, skopała, albo i co gorszego – powiedziałem.

– Niechybnie.

Wyszliśmy z zieleni na… inny rodzaj zieleni. Taką pleśniową?.. Budynki, co widzieliśmy na mapie garbiły się i wyginały, jezdnia przypominała tor testowy terenówek, chodniki zaginęły pod szczelną warstwą śmieci, które namakając i wysychając utworzyły coś jak papier-mâché na całej długości ulicy. Pomyślałem, że jakiś awangardowy rzeźbiarz dałby sobie połamać obie nogi za możliwość twórczego wykorzystania takiej instalacji. No to dlaczego go tu nie widziałem?!

Wyszliśmy na asfalt, a raczej miejsce po asfalcie. Zrozumiałem, dlaczego Biliana nie zajeżdżała tu, a zaraz potem uświadomiłem sobie, że w każdym aspekcie wjazd od parku był lepszy, i bliżej ławek, i czysty równy placyk parkingowy, i bez strachu o zawieszenie.

Jak powiedziała Biliana – na domach wisiały anteny satelitarne, w przytłaczającej większości od kilkudziesięciu lat oderwane od odbiorników, wyprodukowanych w firmach, od dawna już nieistniejących. Może z wyjątkiem Sony?..

Wymieniliśmy z Sierżantem znaczące spojrzenia. A potem powiedział on coś, co miało znaczącą wagę: – Tu samochód pojawia się raz do roku.

– Albo ostatni raz był tu dwa lata temu – mruknąłem cicho, bo nagle jedno z okien na parterze zgrzytnęło, rozdzwoniła się szyba w ramie, w zadziwiająco czystej szybie błysnęło i przemknęło przez nią słońce, i pojawił się… pojawił się Shorty!

Istnieje w kinie amerykańskim, najczęściej niezbyt dobrym amerykańskim kinie, sztampowa drugoplanowa, ale ważna postać: Shorty. Ileż ja razy widziałem go, granego przez różnych aktorów, ale zawsze takiego samego i tak samo granego. Nieogolony, z siwą szczeciną, w dżinsach z szelkami, flanelowej koszuli w kratę, szczerbaty, a jeszcze częściej bezzębny, dobroduszny i wierny, pomagający głównemu bohaterowi i zawsze, ale to zawsze, ginący przed pomyślnym dla głównego finałem. Chyba urodził się w „Rio Bravo”, a potem – poszło!

I taki właśnie Shorty siedział w oknie na parterze. Miał na sobie flanelową koszulę w kratę i szelki z napisem „The Beatles”. Biorąc pod uwagę, że ostatni z Wielkiej Czwórki zmarł cztery dekady temu musiał ich bardzo kochać. I nosić te szelki przez czterdzieści lat, może osiemdziesiąt. Co za guma?! Miłośnik bitelsów kpiąco patrzył na nas, szukających tropu sprzed dwu lat, mrużył oczy, poruszał żuchwą jakby żuł… prymkę?

– Wiesz co to jest prymka? – zapytałem Sierżanta, bo właśnie sobie uświadomiłem, że ja nie wiem.

– Tytoń do żucia.

– Hm? Ładujesz mnie? Można wziąć peta i żuć?

– Dureń. To inny tytoń. Już nikt tego nie robi i nie żuje.

– Ja, kurna, żuję – odezwał się Shorty z okna. Zajechał na moment dolną wargą pod nos, potem zrobił coś innego z wargami i nagle… Nagle zrozumiałem, że można strzyknąć nie tylko lekarstwem ze strzykawki. Ciemnobrunatna… wydzielina legła kroplistym szlakiem w poprzek pokrytego warstwą czegoś chodnika. W tym miejscu owo papier-mâché miało kolor brązowy. – Ale muszę sam hodować tytoń, bo już nikt tego nie robi.

– Ja cię pieprzę! – powiedział z podziwem Sierżant. – Od kiedy tu siedzisz, chłopie?

– Ty, młody… Jak ja tu zamieszkałem, to ty jeszcze myślałeś, że najlepsza zabawa z dziewczynkami, to szarpanie ich za warkocze! – zarechotał Shorty. – A tu, w parku, tętniło inne życie. Płciowe, kurna jego gajowego!

Powstrzymałem się od skomentowania „młodego” w stosunku do Sierżanta.

On nie miał skrupułów, roześmiał się głośno i serdecznie.

– Nie rżyj, bo wyjdę i wpieprz ci spuszczę! – rozeźlił się Shorty. – Czego tu szukacie? Pędzla z nosa?

– Nie, szukamy dużego… – wyjąłem z kieszeni, ach, co za wspaniały i przemyślany zwyczaj trzymania w kieszeni złożonej w kostkę dwudziestodolarówki! – … samochodu. Obcego, który nigdy potem już się tu nie pojawił, a pojawił się raz… – Podszedłem do muru i wyciągnąłem w górę rękę z banknotem. Shorty miał jeden z krótszych czasów wahania jakie znałem. – Raz – powtórzyłem. – Dwa lata temu. Niecałe dwa lata, w sierpniu czterdziestego dziewiątego.

Shorty zmrużył oczy i przyglądał mi się badawczo. Albo zagłębiał w pamięci.

– Wysiadła z niego paskudna dziewucha – pomógł mi Sierżant. – Gęba w drutach, plamiaste dżinsy, brudne kudły. Był z nią ktoś jeszcze, może chłopak, ten przybiegł po chwili z wózkiem. Z dziwnym wózkiem – dodał z naciskiem. – Podwójnym, dla bliźniaków.

– Nie ucz, kurna, młody, żeglarza szczać pod wiatr! – warknął Shorty. – Wiem, co to podwójny wózek, nie ma takiego jednego szczyla, co by się musiał w dwóch wózkach mieścić. – Zamilkł i przeżuł kolejną obelgę dla Sierżanta. – Powiem tak. Kremowa fura, wielka jak pullman, opony, kurna, jak młyńskie kamienie. Ale, nie widziałem kierowcy – pokręcił głową, jakby chciał potwierdzić tym ruchem słowa. – Tylko mignęła mi siksa jakaś, wskoczyła do wozu i odjechali. Czy miała druty w paszczy nie wiem, dżinsy potargane – tak. Buciory, kurna jego, o cztery rozmiary za duże, ale jej nie spadały. Nie widziałem jak przyjechała, co robiła, kto z nią był. Tylko to, kurna: ona szybko przebiera girami, wpada do fury, fura startuje, majta się na wszystkie strony, ale nie wywraca tylko wypierdala stąd. I już.

Znowu założył dolną wargę na nos, powstrzymałem się od ucieczki. Poprzednio strzyknął brązową śliną dwa metry od naszych butów, teraz, po dwudziestodolarówce, mógł się sprężyć.

Ale nie. Strzyknął tuż pod mur. Nawet nie próbował nas sięgnąć.

– Już więcej ich nie było? – Chciałem być pewien tropu. Tropu, wielkie słowo!? Trop – od razu przy pierwszym podejściu. Shorty chyba chciał strzyknąć we mnie, ale nie miał zapasu amunicji w wygarbowanym nikotyną otworze gębowym. – A policja? Była tu?

Zarechotał.

– A niechby spróbowała! Mamy jeszcze parę kubłów z gównem na nich, czekają od dwudziestu lat, czasami.

– Zaraz! – Sierżant aż podskoczył z radości. Może niedowierzania. – Chcesz powiedzieć, że nikt was nie pytał o taki wóz?

– Co chcę powiedzieć to powiedziałem. To o mnie piszą w Konstytucji: – Zaczerpnął ile się dało powietrza, ale i tak nie zdołał na jednym oddechu wygłosić jedynego zdania, które zna na pamięć każdy Amerykanin: – „My, naród Stanów Zjednoczonych, pragnąc udoskonalić Unię, ustanowić sprawiedliwość, zabezpieczyć spokój w kraju, zapewnić wspólną obronę, podnieść ogólny dobrobyt oraz utrzymać dla nas samych i naszego potomstwa dobrodziejstwa wolności…” – Tu skończył mu się dech i chęć zaimponowania nam znajomością Konstytucji. Odetchnął, odkaszlnął. – Chodzi o te bliźniaczki, które, kurna, ukradli, nie? No. Tyle wiem, co w telewizorze było. A mnie nikt nie pytał, i nikogo tu w okolicy. To pewne, jak gówno w dupie.

– Jakbym ci pokazał parę modeli rozpoznałbyś tę furę?

Zastanawiał się chwilę, potem długą chwilę. Potem westchnął.

– Chciałbym, kurna, bo pewnie byście jeszcze dołożyli coś do tej dwudziestki – powiedział z żalem. – Ale kija tam, nie poznam. Prawdę sprzedaję, nie kit. Stała dupą do mnie. A ja też, patrzyłem przez firankę – sięgnął za siebie i pociągnął coś, co zarumieniło się z nieśmiałej radości, słysząc dumne w tym przypadku określenie „firanka”. – Biała była, nie biała, ale jasna…

Teraz dostrzegłem, że chcąc widzieć nas obu mruży jedno oko, lewe, i przekręca głowę, jakby tym okiem skanował całą przestrzeń przed sobą. Musiał mieć prawe słabsze albo generalnie nieczynne. Mało pożytku z takiego świadka… Chociaż, nie. Co wiedział powiedział. I już wiedzieliśmy coś, czego nie wiedziała pewnie miejscowa policja.

Zapaliłem papierosa, dym popłynął w stronę okna, pomachałem ręką, chociaż gość, żujący tytoń nie powinien chyba mieć pretensji o obłoczek dymu. Chyba, że mu szkoda tak palić fajny surowiec?

– No to życzę zdrowia, kolego – odezwał się Sierżant i odwróciwszy od Shorty’ego popatrzył na mnie.

Otworzyłem usta, chcąc dodać coś do życzliwego pożegnania, ale zza pleców naszego informatora dopadł nas chrapliwy jazgot, sugerujący mocne niezadowolenie jakiejś istoty, może nawet płci odmiennej. Skoro już poruszyłem wargami to poszedłem za ciosem – rozciągnąłem je w uśmiechu, potem zasalutowałem i – porzuciwszy na sekundę Sierżanta – ruszyłem szybko w kierunku, z którego przyszliśmy. Po dwóch krokach podniosłem lewą rękę i zrobiłem fixa do Maelstromu. Już się kręcił, ale miał za mało danych do wyrzucania skojarzeń, ładowałem więc do niego co się dało.

William dogonił mnie czteroma długimi krokami.

– Robiłeś mu fotę? – zapytał.

– No.

– Po coś?

– Znasz Maelstrom?

Zastanawiał się przez cztery długie kroki.

– Ten wir z „Dwudziestu tysięcy mil podwodnej żeglugi”?

– Mnie więcej. Mało znany, trudno dostępny, zaskakująco efektywny i wkurzająco nieefektywny QuasiIntel do wyszukiwania skojarzeń.

– Hm?

Nie wyczułem – żarty sobie ze mnie robi, czy naprawdę nie wie. Postanowiłem być fair wobec starego wiarusa. Dość, że mój syn dawał mu popalić.

– Ładujesz do programu, jak do programu, dane, jakie ci przychodzą do głowy i czekasz, czy Maelstrom coś wydłubie z tego. W naszym przypadku to są takie dane: oboje rodzice, ich życiorysy, ich rodziny wstecz po drzewie genealogicznym, ile się da. Potem takie detale jak wykształcenie, studia – gdzie, z kim, co, jak długo. Praca. Znowu – gdzie, z kim, ile, co. Potem – znajomi. Stan umysłowy, zdrowotny i finansowy, słowem – wszystko, co się wie. W naszym przypadku jeszcze: kto prowadzi dochodzenie, jakiego typu sama zbrodnia, podtypy, profile… – Sapnąłem. – I może się okazać, że nasz Shorty był w wojsku z kuzynem gościa, który grał w golfa z drużbą Gregory’ego. Albo wychodzą ciekawsze rzeczy. A czasem wychodzi taki szajs, że gały wypadają.

Przemaszerowaliśmy parę metrów w pełnej dezaprobaty i pogardliwej ironii ciszy.

– A poza tym, jest też dobrym pamiętnikiem. Już nie muszę pamiętać Shorty’ego, bo go mam w swojej bazie.

– Co ty z tym Shortym? – Sierżant zrobił dwa kroki i wyprzedziwszy mnie odwrócił się, żeby mnie widzieć.

– Taka postać z filmów, z westernów, kryminałów… Nie kojarzysz? Sepleniący poczciwy staruszek zawsze dający gardło w słusznej sprawie? Nie jarzysz?

Zastanawiał się chwilę.

– Nie-e… – Nagle poderwał głowę. – A tak! Przypominam sobie!

– No widzisz.

– No widzę. Ale jakoś nie widzę pomocy od trzeciego… jak mu tam? Quasi… model?

– Ta. Quasimodel, Dzwonnik z Notre Dawn. – Omal się nie roześmiałem na całe gardło, tak mi się spodobał ten Dzwonnik z Notre Dawn, ale powstrzymałem się, w obawie, że Kaszel zapamięta tę scenę i jeszcze ją powtórzy przy Pymie, a wtedy rugi mnie nie miną. – Nie, to jest namiastka sztucznej inteligencji, która kojarzy różne fakty, wiąże je w trafne lub nie diagnozy i tak dalej.

– Na razie ja zadam pytanie, póki twój komp się grzebie: jak wytłumaczyć fakt, że policja nie dotarła do Shorty’ego czy innego świadka? Nie wszyscy widzieli tylko tył wozu, prawda?

Zgasiłem papierosa, którym nawet się nie zaciągnąłem.

Podniosłem chron do ust i powiedziałem: – Detektyw Lergen ze Sternfield. Szerokie pasmo.

Sierżant kwaknął i uśmiechnął się z politowaniem. Zacisnąłem w duchu kciuki za Maelstrom.

– Pozbiera wszystko, co o nim wie, co wiedzą inni i zinterpretu…

Chron drgnął na przegubie, odrzuciłem opcję z propozycją głosowego przedstawienia wyniku.

„Detektyw Moses Lergen. Posterunek policji w Sternfield. Awans cztery miesiące temu. Najprawdopodobniej wymuszony sytuacją kadrową na posterunku (pewność przypuszczenia – sześć na dziesięć w skali Ysigo), wcześniejsze dokonania detektywa nie wskazywały na jego aktywność w pracy i profesjonalną wiedzę, niezbędne do awansu. Świadectwa szkolne i wyniku kursów potwierdzają opinię, że jest osobą labilną, niesłowną, mało aktywną, nawet przy zewnętrznych motywatorach. Dwie skargi mieszkańców na powolność działania w sprawie niszczonego ogrodzenia zagrody dla owiec i pojawiającego się pod szkołą potencjalnego pedofila. To są dane poziomu drugiego, trzeci poziom możliwy, czwarty – prawdopodobny o niskim stopniu wiarygodności”.

Streściłem Sierżantowi opis detektywa.

– Zwyczajny leniwy gnój – skwitował przemielone w sekundy terabajty informacji. – I taka menda dostaje największą sprawę w historii miasta?! – splunął, znaczy – udał, że spluwa. – Cuch o wysokim stopniu stężenia smrodu – sparodiował Maelstrom.

– Trzeci poziom? – rzuciłem do chroma.

„Koligacje rodzinne: sędzia pokoju Emily Lergen, matka Mosesa Lergena, rozwiedziona z Eugenem Lergenem, adwokatem w stanie spoczynku. Zachodzi podejrzenie (siedem na dziesięć w skali Ysigo) wywierania nacisku rodziców Mosesa na władze w celu awansowania syna”.

– Co to jest skala Ysigo?

– Nic szczególnego, kiedyś mówiło się, że oceniam film na siedem w skali do dziesięciu. Ysigo nadał tej decymalnej skali uzasadnienie psychologiczne, socjologiczne i historyczne, a programiści chętnie się podczepili pod to, żeby szacunki Maelstromu były wiarygodne. A to po prostu: pięć na dziesięć? Mało prawdopodobne. Siedem na dziesięć – niemal pewne. Osiem – pewne. I tak dalej.

– Ale skąd ten wir wie, że były naciski?

– Och, on czerpie z ogromnego zasobu legalnej wiedzy: ktoś napisał artykuł do gazetki szkolnej, ktoś zrobił zdjęcie napisu na murze: „Eugene wciska nam syna do policji!”, a zdjęcie było w gazecie lokalnej. On to wszystko zasysa i kojarzy.

– Czy mi się wydawało czy słowo „legalny” miało dwa „r” w środku? – zapytał Sierżant.

Trwało dwie sekundy, zanim połapałem się, że tym sposobem sygnalizował, że ze słowem „legalny” coś było nie w porządku.

Bo i było.

– Tak. Moja wersja Maelstromu jest „lergeralna”?

Sierżant prychnął i trącił klamkę, bastaad grzecznie otworzył drzwi. Zawsze mi się wydawało, że nie łapie ironii.

Jeszcze nie odpalałem silnika.

– Ja bym poszedł do tego durnia mojżeszowego – oświadczył Sierżant drapiąc się po grdyce.

Ostentacyjnie zdjąłem ręce z kierownicy i odwróciłem się do Sierżanta całym ciałem, na ile się dało, nogi zostały w okolicy pedałów.

– Sam? Prowadzisz jakieś dochodzenie?

– E-e… Myślałem, że tworzymy parę śledczą?.. A nie jest tak?

– Parę? Śledczą? – Wytrzeszczyłem na niego gały. – William, czy ty wiesz, o czym mówisz? Pary, jak tu mówisz, to, wiesz, „Terence i Hilary”, „Buddy i Sonia”, „Jenifer i Cosmo”. On i ona albo ona i on.

– „Dempsey i Makepeace”?

Zastanawiałem się chwilę, potem dyskretnie trąciłem chron. W uchu rozbrzmiała podpowiedź.

– Williamie? – zapytałem z oburzeniem. – To z ubiegłego wieku? Kto to ogląda?

– Ja – strzelił mocnym głosem. Z którym w opozycji stały następne słowa: – A co mam lepszego do roboty? – Westchnął, i w tym momencie uświadomiłem sobie, że rżnie głupa. Rżnie ze mnie. Udałem, że nie pokapowałem się. A Sierżant zapytał grzecznie: – A Sherlock i Watson?

– To kto kim będzie? – zaatakowałem w odwecie za Dempsey’a.

Bezczelnie wzruszył ramionami. Bez. Czel. Nie. Że niby sam sobie wybierz? Ja mam wybierać? Jakby w ogóle wchodziła w grę taka opcja?

– „Butch Cassidy i Sundance Kid” – rzucił Sierżant w stronę szyby, korzystając z mojego milczenia.

W duchu chichotałem na całego. Sierżant Kaszel zasromany!? Tylko Phil potrafił go wprawić w taki niespokojny dla niego stan. Teraz i mi się udało.

– Jasssne, Butch… – westchnąłem. – Okej. – Czy Kid? Jak mam się do cie…

– No, dość już tego kabaretu. Idę czy nie?

– Idziesz. – Odwróciłem się do kierownicy. – Nie zapomnij włączyć transmitera.

Odruchowo dotknął wpiętego w kurtkę orła z bombą w szponach. Oko ptaka było kamerą, cudem techniki, jeśli to jeszcze była technika a nie magia.

Kto to powiedział, że odpowiednio wysoka technika staje się magią?

Detektyw Owen Yeates

Подняться наверх