Читать книгу Człowiek w cieniu - Eustachy Rylski - Страница 4
ОглавлениеII
Trzy miesiące później, w wypindrzonej willi na przedmieściu Warszawy, wrześniowego popołudnia, w dniu słonecznym i ciepłym, ale już jesiennie wiotkim, spoglądając na niemych posłańców, Rański przypomniał sobie mężczyzn z trzeciego pokładu.
Mimo zapachu lawendy i zadbanych paznokci, mimo koszul od Saint Laurenta, krawatów od Stapletona, mimo garniturów od Bossa i butów od Ranieriego czuć ich było dymem ognisk, końskim potem, źle wyprawioną skórą.
Milczący, blado uśmiechnięci, ostrożni.
Przy owalnym stole siedziało ich wtedy pięciu. Oprócz stepowych Rański, Sebek Pasławski i Gites. Sebek był pleczystym czterdziestolatkiem, w rozchełstanej na piersiach satynowej koszuli, z szeroką plebejską twarzą o rysach wyrażających chęć życia i użycia. Przy każdym gwałtownym geście, a nie skąpił ich sobie, srebrne bransoletki opadały dzwoneczkami na dłoń. Śpiewał niewyszkolonym barytonem.
Jamszczik, nie gani łoszadiej.
Siedzący po jego prawej, żylasty, wilczy, z ogoloną do skóry czaszką, to Gites. Zrobił nadaremny ruch ręką, jakby chciał przypomnieć: człowieku, kurwa, zachowuj się.
Można było odnieść wrażenie, że kumpelska wymówka jest kontynuacją jakiegoś obsesyjnego oczekiwania, równie pewnie nadaremnego, jak ten gest sprzed chwili, tym bardziej że w oku śpiewaka zjawiła się łza. A to nie wróży nic dobrego.
Rański był spięty bardziej niż zwykle. Drżały mu ręce, a wraz z nimi końce noża i widelca. Twarz zbladła na płótno, a nos zaszklił się zimnym potem. Głowę ściskała rozżarzona obręcz, a stopy kostniały w zimnie. Nie spodziewał się niczego dobrego po sobie podczas tego wystawnego i przeciągającego się obiadu, ale neurotyczność reakcji przekroczyła jego najgorsze przypuszczenia. Mimo to trwał w cierpieniu, nie tykając alkoholu.
Kak grusno, toskliwo krugom, dalok biezotradiem maj put, a proszłoje każetsa snom...
Śpiewak urwał. Łyknął koniaku, przetarł wargi serwetą, przeciągnął dłonią po obficie skropionych brylantyną włosach. Wyzwolił błazeńską łzę z oka, która spłynęła po policzku, i zapytał tych dwóch z naprzeciwka:
– Czemu nie śpiewacie?
Stepowi spojrzeli po sobie. Nie odpowiedzieli. Pasławski rozłożył ręce. Bransoletki umknęły z nadgarstków gdzieś w czeluść szerokiej koszuli. Zwrócił się do siedzącego po prawej:
– O co chodzi, Gites?
Zapytany uśmiechnął się niespokojnie. Przyłożył dłonie do wygolonej czaszki. Odpowiedział cicho.
– Odwalili kawał drogi, Sebek. Odwalili kawał sakramencko długiej drogi.
Zegar w głębi domu wybił piątą. Łagodny podmuch wiatru wwiewał firankę przepasaną kokardą w głąb jadalni. Rański poczuł na plecach chłód. Machinalnie zaciągnął na sobie marynarkę i zacisnął krawat. Był podobnie jak stepowi coraz szczelniej zapięty w opozycji do Sebka i Gitesa, którzy się coraz bardziej rozchełstywali, nieczuli na zaledwie letniość popołudnia podszytego późnym wrześniem.
– Wziąłem to pod uwagę – Sebek uśmiechnął się lubieżnie, przeciągając masywne ciało – wziąłem to pod uwagę, Gites, i dlatego przyjmuję ich lepiej niż kogokolwiek. Szanuję Witię Czeremyszkina i podejmuję jego chłopaków najgościnniej, jak potrafię. Jest żarcie, picie, jest muzyka. O co więc chodzi?
Gites westchnął i pochylił nad stołem łysą czaszkę.
Otwartą, ciężką dłonią Sebek przygarnął kumpla. Zapytał jowialnie:
– Dygasz?
Gites popatrzył na Rańskiego.
– Nie posądzaj mnie o to, Sebek.
– Więc kto dyga?
– Nie wiem, Sebek.
Pasławski spojrzał na Rańskiego.
– Więc jest benka?
– Tego nie powiedziałem – rzekł po chwili Gites. – Ale nie dygam. Pamiętasz, żebym kiedyś dygał?
Pasławski jak wahadło przeniósł zaolejone spojrzenie na Gitesa.
– A rejent?
– Rejent to nie mój kłopot.
Rański poczuł, jak strużka lodowatego potu płynie mu od karku, wzdłuż kręgosłupa.
Gites skrył niedużą głowę w dłoniach jak szufle i dokończył.
– Chodzi o to, Sebek, że oni nie przyjechali się tu najeść.
– Zauważyłem – zgodził się Sebek.
– Ani napić.
– Zauważyłem.
– Nie przyjechali też pośpiewać.
– Dlatego brakuje mi tego wzruszenia – Sebek przymknął powieki.
Gites rzekł ostrożnie:
– Czas byłoby pogadać.
Sebek znowu zanurkował w romans. Śpiewał z niewątpliwym wyczuciem frazy i nastroju. Parodia samego siebie, do jakiej się podpuszczał, brała na moment górę, szybko jednak pochłaniana przez niepodważalną urodę materii i wykonania. Brakowało mu drugiego głosu. Przeszła koda, przeszedł refren, Sebek wyrżnął otwartą dłonią w stół i powiedział bez złości:
Ciąg dalszy w wersji pełnej