Читать книгу Szara lotka - Eustachy Rylski - Страница 4
ОглавлениеRezonans
Ta historia wydarzyła się naprawdę.
Opowiedział ją mimochodem, przy okazji, na marginesie przyjaciel mego ojca, sumienny żołnierz, akowski kurier, utalentowany inżynier, filantrop, a po wojnie przedsiębiorca budowlany w wolnym świecie.
Czuły na kobiece wdzięki i poetykę wojny, zapamiętał to, co mógł zapamiętać młody mężczyzna, niewolny od ziemiańskich narowów, oficerskiej nonszalancji, infantylnego romantyzmu, choć, trzeba przyznać, świadomy tych przywar, całym późniejszym dzielnym życiem zaświadczający, że udało mu się je okiełznać.
Spróbujmy opowiedzieć tę historię tak, by dojrzałość nie spętała jej mdłą nitką nudy, ale też zuchwalstwo młodości nie wytrzebiło z refleksji, a więc opowiedzmy ją taką, jaka może i mogła być, ale na pewno, w żadnym wypadku i pod żadnym pozorem nie była.
Jest upalny wrzesień 1939 roku.
Dwie baterie artylerii konnej dowodzone przez podporucznika L. zajmują pozycje na prawym brzegu Wisły z zadaniem obrony jednej z przepraw.
Dobrze zamaskowani w nadrzecznych zaroślach czekają na rozkazy.
Niemcy są jeszcze gdzieś na linii Sandomierz – Tomaszów – Kutno, wojna trwa raptem tydzień i świadomość kompletnej bryndzy nie dotarła do polskiej armii.
Zresztą informacje są różne. Tu się mówi o klęskach, tam o zwycięstwach, nic nie jest przesądzone; wojna jak to wojna.
W nadrzecznych łozach nuda tężeje w upale.
Żołnierze suszą onuce, reperują odzież, czyszczą broń, próbują łowić ryby, wieczorami rżną w karty. Kłócą się, klną, opowiadają kawały.
Nastrój rozleniwienia, wyczekiwania, przyczajonej agresji, wzbierającego chamstwa, jaki szybko ogarnia młodych, zdrowych mężczyzn, gdy nie da im się roboty i zamknie ich w kwadracie od leszczyny do łozy, od łozy do kamienia, od kamienia do brzegu rzeki, od brzegu rzeki do leszczyny.
Podporucznik też się nudzi.
Ani umie, ani chce dyscyplinować baterię, tym więcej, że enigmatyczność zadania sprowadzająca się do polecenia: „Rozkaz; czekać na rozkaz”, nie wymusza szczególnej gotowości.
Coś sobie zapisuje w notesiku, coś odległego od wojennej rzeczywistości, wygrzewa się na słońcu, obserwuje przepiękną klacz półkrwi, którą przerażoną zabrał trzy dni wcześniej z szosy radzymińskiej i którą, mimo sugestii dowództwa, by nie obarczać się niczym ponad konieczność, przytroczył do jednej z lawet.
Kiedy mija upał, koniowodny Chalimoniuk siodła mu klacz, podaje strzemię i podporucznik wskakuje w kulbakę, i objeżdża baterię krótkimi łukami, rozkoszując się wręcz erotyczną przyjemnością jazdy, a koń, czując rasowego jeźdźca, układa się i wycisza, nic zresztą nie tracąc z elegancji.
Któregoś wieczoru podchodzi do nich przodkowy Sapielak, wspiera dłoń o kłęb klaczy i tonem podszytym zuchwalstwem, mówi:
– Ładna sztuka, panie poruczniku. Nie to, co nasze z dyszla. Ani się pan obejrzy, a ucieszy podniebienie pieczystym albo i tatarem.
– Lubisz żarty, Sapielak? – pyta podporucznik, pochylając się w kulbace.
– A kto ich nie lubi – odpowiada Sapielak, wzrusza ramionami, wykręca się na pięcie i odchodzi z błyskiem pogardy w oku; pogardy, która tydzień, dwa później staje się normą w stosunkach żołnierzy z kadrą.
Młody oficer patrzy za przodkowym. Złe przeczucie ścina mu twarz.
– Stało się coś? – pyta chorąży Brofman, niewysoki, chudy żyd, osaczany już skurwysyństwem wzbierającym w bezczynnych bateriach.
– Nic, nic – podporucznik bagatelizuje niepokój, po czym dodaje ostro: – Podaj mi lornetkę, Brofman!
– Nigdy nie wychodzi – powiada cicho Brofman, przypatrując się lornetującemu oficerowi.
– Kto? – pyta oficer.
– Przecież pan wie, poruczniku. – Brofman uśmiecha się smutno i czule.
Jasne, że wie.
Już pierwszego dnia szkła jego lornetki przybliżają mu balkon eleganckiej kamienicy po przeciwnej stronie rzeki, z uchylonymi drzwiami przesłoniętymi powiewającą firanką.
Ilekroć sięga po lornetkę, z obowiązku czy z nudów, trafia na ten widok.
Łapie się na tym, że omiatając wzrokiem pole ewentualnego ostrzału, zatrzymuje go na pustym balkonie i równie pustym, ma wrażenie, mieszkaniu.
Brofman to widzi.
– Jest taka niemądra. Taka niemądra i... zuchwała.
– Kto? – pyta młody oficer, opuszczając lornetkę.
– Noemi – odpowiada czule Brofman.
Podporucznik przywołuje Chalimoniuka, oddaje mu konia i częstując Brofmana papierosem, pyta o więcej. I Brofman opowiada, jakby sprzeniewierzenie się tajemnicy sprawiało mu ulgę.
Noemi jest córką konsula honorowego w Brazylii, którego wojna zastała za Atlantykiem.
Piękna, rozpieszczona, nawykła do luksusu i nieodpowiedzialności jedynaczka, osierocona w dzieciństwie przez matkę, od początku tych groźnych dni prowokuje los zuchwałą niefrasobliwością.
– Na czym ona polega? – pyta oficer, a chorąży Brofman odpowiada, że na nieposłuszeństwie.
Nie zaciemnia mieszkania podczas nalotów. Nie schodzi do piwnicy. Po pokojach wędruje w japońskim szlafroku. I całymi godzinami ogląda swoją porcelanę.
– Kim dla niej jesteś? – pyta oficer, a Brofman odpowiada, że narzeczonym.
Ale w głosie młodego żyda jest raczej smutek niż duma.
Podporucznik rozumie, dlaczego zawsze o świcie Brofman stawia się przed nim z zafrasowaną miną, świadczącą o rozdarciu między obowiązkiem a uczuciem. Nocami wymyka się do narzeczonej.
Po południu przybywa na motocyklu kurier ze sztabu dywizji z rozkazem wstrzeliwania się baterii w kwartał zamknięty ulicami Zajęczą i Czerwonego Krzyża. Koncentracja wojsk na przedpolu stolicy się nie powiodła. Lewa strona miasta być może zostanie poddana, a linia obrony oprze się na Wiśle.
Podporucznik informuje chorążego Brofmana, że dom jego narzeczonej znajdzie się w centrum ostrzału własnych baterii i że tym razem nie ma żartów.
– Czemu pan to mówi Brofmanowi, panie poruczniku. Brofman to wie i bez pana. Niech pan to powie Noemi.
– Kiedy? – pyta zdziwiony oficer.
– Dopóki jest most – odpowiada Brofman.
Jeżeli dojrzałość może o czymś takim pomyśleć lub zamarzyć, to tylko niedojrzałość może to urzeczywistnić.
I urzeczywistnia.
Młodzi mężczyźni przechodzą most o zmroku.
Noemi prezentuje ten rodzaj sennej zmysłowości, który mężczyzn natychmiast odpowiednio usposabia.
Przyjmuje ich półnaga, niezawstydzona, prowokująca i dopiero wyraźny ślad zażenowania, a nawet popłochu, rysujący się na twarzy Brofmana, skłania ją do powściągliwości.
Przebiera się w długą suknię, pod którą jej dziewczęce ciało zapowiada niedaleką już zażywność, a na ramiona zarzuca chustę.
Od otwartych na balkon drzwi ciągnie wieczornym chłodem.
– Czy to wszystko? – pyta Noemi.
– Nie rozumiem – odpowiada podporucznik.
– Czy to wszystko, z czym pan przybył? – powtarza pytanie dziewczyna, gdy młody oficer, siląc się na zasadniczy ton, nakazuje jej podporządkowanie się ogólnie przyjętym rozporządzeniom.
– Wyobraź sobie, Noemi! – wykrzykuje skwapliwie Brofman – że pan porucznik był uprzejmy...
– Zapali pan playersa? – Dziewczyna patrzy migdałowymi oczyma na oficera.
Ten przygląda się jej dłoniom. Nigdy nie widział tak wiotkich i nerwowych rąk, z cienkimi przegubami, po których, w zależności od gestu, przesuwają się w dół lub w górę bransoletki.
– Nie rozumiem – powtarza podporucznik
– Mój Boże! – Noemi zatacza rękoma łuk. – Jakże udało się panu zostać oficerem?
Brofman wybucha nerwowym śmiechem, po chwili śmieją się Noemi i podporucznik.
Ale tak serio, to dziewczyna bardzo boi się tej wojny. Co na przykład będzie z playersami, tymi w czarnych kartonowych pudełkach ze złotym tłoczeniem. Czy to możliwe, że ich zabraknie? Albo na przykład...
– Nie błaznuj – przerywa jej Brofman. – I pogaś światła.
– Brofman ma rację – dodaje podporucznik. – Powinna pani zgasić lampę.
– Pod warunkiem że pozwolicie mi zapalić świece – godzi się Noemi.
Zbliża się do ceramicznych, trójdzielnych lichtarzy i zapala knoty.
– Czy to możliwe – pyta obrócona do mężczyzn tyłem – że świec też nie będzie?
Żaden jej nie odpowiada.
Młody oficer wbija wzrok w mocno zarysowane pod szkarłatem sukni pośladki i smukłą kibić wyrastającą z nich jak kwiat ku pełnym, może już zbyt pełnym, ramionom.
Podniecenie zaognia mu twarz. Nie ukrywa swego apetytu przed Brofmanem.
Noemi oprowadza go po mieszkaniu. Jest duże, przytłaczające, senne. Wazony, dywany, narzuty, kilimy, masywne meble, obrazy w złoconych ramach. Ślady kilku pokoleń.
Oficer zatrzymuje się na dłużej w bibliotece.
– Lubi pan książki? – pyta Noemi.
Oficer potwierdza.
– A ja nie.
– Czemu?
– Zawsze jest na nich kurz. Dlatego wolę porcelanę. Napije się pan herbaty?
Podporucznik muska końcami palców grzbiety książek, jakby chciał się przekonać, czy dziewczyna ma rację, a ona przykrywa jego dłoń swoją dłonią.
Oficer obejmuje ją w talii i gwałtownie przytula.
Dziewczyna odwraca twarz. Delikatnie, lecz stanowczo wyzwala się z uścisku.
Do herbaty zasiadają we troje. Porcelana serwska czy coś w tym rodzaju. To przez tę herbatę Noemi nie schodzi do piwnicy. I przez tę porcelanę. Zawsze po południu pije herbatę. Czy w piwnicy byłoby to możliwe? I czy możliwe jest, by zostawić coś tak kruchego i bezbronnego wobec wojny jak porcelana?
A przecież do piwnicy jej nie zabierze. I jakby porcelana wyglądała w piwnicy? I jak ona sama, Noemi, by wyglądała? Czy ona w ogóle pasuje do piwnicy? A co z perfumami, szminką, pudrem? Lubi robić makijaż. Nie musi, ale lubi. Przed dużym lustrem łazienkowym. Nie jakimkolwiek lub jednym z tych obrzydliwych lusterek na metalowych podstawkach, tylko przed dużym, kryształowym lustrem w mahoniowej ramie. Czy takie lustro jest w piwnicy? No, a gdyby nawet jakimś cudem było, to czy można by się w nim przejrzeć? I jaką twarz pokaże? Panie poruczniku, proszę odpowiedzieć?
Oficer odpowiada:
– Wina bym się napił, Noemi.
Miażdży zamaszyście niedopałek playersa w majolikowej popielniczce. Jest w uderzeniu. Gesty ma szerokie i pewne. Rozgościł się i poczuł.
– Burgund, rocznik trzydziesty siódmy. – Dziewczyna unosi dłonie i bransoletki, jedna po drugiej spadają ku łokciom.
Brofman jest niespokojny. Czy nie za długo są poza baterią?
Oficer poklepuje go po kościstym kolanie. Jest w tym pobłażanie, protekcjonalność, niepodważalna wyższość, cała kawaleryjska polskość.
– Znam ten rocznik – powiada nonszalancko. – Dużo słońca, ale chłodno, dlatego bukiet bogaty, lecz płytki.
Noemi przynosi wino i szklanki. Ale napełnia tylko jedną i podaje oficerowi.
– A wy?
Dziewczyna rozkłada ręce w odpowiedzi i bransoletki uderzają o siebie jak kastaniety. Mówi, że panowie zawsze lubili młode żydówki. Jakże jej było?
– Komu? – pyta podporucznik.
– Niechże pan nie udaje.
– Chryste...
– Młodej kochance pańskiego ojca? Raisa, Chaja, Judyta? A może Noemi lub Naomi?
Oficer parska śmiechem, trzepiąc się dłońmi w udo.
– To było Podole?
– Wołyń – odpowiada oficer. – Skąd to wiesz?
– Noemi wie wszystko. – Oczy dziewczyny stają się wąskie i surowe.
Przeciągające się milczenie. Oficer stropił się nieco. Spojrzał tu i tam. Położył dłoń na ramieniu młodego żyda i rzekł coś na swoje usprawiedliwienie. Bez urazy, lecz czasami go ponosi.
Konwencja, ale dobre i to.
Dziewczyna napełnia pozostałe szklanki winem. Proponuje, by Brofman zagrał coś na fortepianie.
Noc.
Drzwi ciągle otwarte na balkon. Tiulową firankę zagania do środka. Brofman gra modne standardy. Mały żigolo, Sewastopolski walc, Ostatnia niedziela, coś z Wertyńskiego.
Oficer tańczy z Noemi. Jest w jakiejś pozaprzestrzeni i bezczasie. Jak u czarodziejki. Dziewczyna mówi mu szeptem, że ma sen. Od kilku nocy ten sam. Obsesyjny, wyraźny, natrętny. Oficer obojętnie pyta o jego treść. Noemi nie odpowiada, przytulając się do mężczyzny, jakby w nim, a może tylko w tym geście, szukała ratunku.
Brofman dostrzega ten gest. Jego wrażliwa twarz smutnieje jeszcze bardziej.
Palce zawisają nad klawiaturą. Muzyka milknie. Noemi, ciągle w uścisku oficera, odchyla się i posyła narzeczonemu uśmiech, któremu niepodobna się oprzeć.
– Brofman to dobry człowiek – szepce oficerowi do ucha. – Najlepszy, jakiego znam. Ale go nie kocham.
Słowa dziewczyny jeszcze bardziej ośmielają młodego mężczyznę. Rozogniony, wyzwolony i bezkarny, obsypuje ją pocałunkami.
Brofman pochyla głowę nad klawiaturą. Powiew powietrza z balkonu gasi jedną ze świec. Z ulicy słychać warkot motocykla, a zza rzeki – krótką maszynową serię.
Dziewczyna dodaje, że nie kocha nikogo. I że to się nie zmieni. Nie chce, by ją pamiętano, wspominano, żałowano.
Ale oficer nie słucha owładnięty namiętnością.
– Chodź... – prosi, gdy dziewczyna wymyka mu się z uścisku.
– Nie – odpowiada Noemi.
Kryje się w pajęczynie firanki.
Brofman nie przestaje grać, a jego ptasia głowa znika coraz bardziej w uniesionych, wiotkich ramionach.
– Lubi pan życie, poruczniku? – Dziewczyna nie wychodzi zza firanki.
– Jakie?
– Bywa pan wzruszająco niemądry, panie poruczniku, ale to nic... to nic. – Dziewczyna uśmiecha się smutno. – Pytam o pańskie życie.
– Wyjątkowo, Noemi.
– A gdyby je panu ktoś próbował odebrać?
– Odradziłbym mu taki pomysł. – Oficer się zachmurzył, zacisnął szczęki i był naprawdę cholernie atrakcyjny w swej niedojrzałości. – Ktokolwiek by to był, Noemi. Ktokolwiek by to był.
Gdy klawisze wyczarowują, jakby od niechcenia i jakby wbrew sobie, Miasteczko Bełz, Noemi podbiega do fortepianu i zatrzaskuje pokrywę tak, że Brofman w ostatniej chwili umyka z palcami.
– Nie powinniśmy tu już przebywać, panie poruczniku – mówi Brofman wtulony w fotel, z głową na ramieniu dziewczyny. – W końcu mamy wojnę.
Ale nie rusza się z miejsca.
Oficer z papierosem przyklejonym do warg brzdąka na fortepianie jakieś preludium Chopina. Fałszuje, poprawia się, znów fałszuje.
– Suchotnicza muzyka – odzywa się Noemi.
– Słucham?
– Tołstoj twierdził, że Chopin to taka suchotnicza muzyka.
– Coś w tym jest – godzi się oficer. – Proszę nam opowiedzieć ten swój sen, Noemi.
Dziewczyna odpowiada, że to nie jest możliwe. Są sny, które się pamięta, ale których nie można opowiedzieć; dzieje się tak wtedy, gdy brakuje słów, by je oddać. Gdy nie ma na świecie takich słów.
– Rozumie pan, poruczniku?
– Co?
– Że nie ma na świecie takich słów; w żadnym języku. Może kiedyś będą, na przykład po tej wojnie. Ale na razie nie ma.
Brofman unosi głowę z ramienia dziewczyny i przypatrując się z trwogą jej zmysłowemu profilowi, pyta:
– Czemu ty mnie tak martwisz, Noemi? Czemu ty mnie tak bardzo martwisz?
– Znałabym je, panie poruczniku, gdyby były.
Nic nie jest przeznaczone narzeczonemu, żadne wyjaśnienia, gesty, spojrzenia, żaden z uśmiechów. Nic, co by mógł zapamiętać, do czego mógłby się odwołać, do czego mógłby się przywiązać i co mógłby kiedyś opowiedzieć; jakby ten młody, kruchy, delikatny, ale przecież pełen zapału mężczyzna był w oczach dziewczyny nieodwracalnie jałowy, bezpłodny, stracony.
Do świtu godzina, dwie. Daleka poświata od jakichś łun. Zbliżający się do miasta pomruk detonacji. Od otwartych na balkon drzwi ciągnie chłodem.
– Coś w tym jest – powtarza oficer i nie wiadomo, czy odnosi się to do snu, słów, jakich jeszcze nie ma, skargi Brofmana czy do Chopina.
Jakby życie zwolniło go nagle ze wszystkich obowiązków, które jeszcze kilka godzin wcześniej tak mu pasowały. Więc gdy chorąży Brofman zakręcił się nerwowo po salonie, wskazał drzwi otwarte na balkon, a za nimi rzekę, a za rzeką baterię, podporucznik tylko się roześmiał.
Świt.
Młodzi ludzie przygaśli, poszarzeli, zbrzydli. Noemi ma głębokie cienie pod oczyma, Brofman wydaje się jeszcze mniejszy i chudszy, policzki oficera zarosły przez noc twardą szczeciną.
Umowa stoi.
Kiedy baterie rozpoczną wstrzeliwanie się w kwartał, Noemi przewiąże balkonową firankę czerwoną kokardą. Będzie to oznaczać, że jest w mieszkaniu i że pociski mają omijać jej dom, atakując kwartał z obydwu boków. Kiedy wstążka zniknie, znaczyć będzie, że Noemi zeszła do piwnicy i ostrzał przenosić można ze skrzydeł ku centrum, nie narażając życia dziewczyny.
– Tylko proszę nie nadużywać naszej cierpliwości – powiada podporucznik i wbrew jego woli brzmi to sucho i oficjalnie, jakby ostrzeżenie mogło usprawiedliwić całonocną dezercję.
– W końcu mamy wojnę – podobnym tonem dodaje Brofman.
Noemi jest pokorna i pogodzona z losem. Łasząc się do narzeczonego, zapewnia, że będzie mądra, rozsądna, posłuszna.
– Obiecujesz, Noemi?
– Obiecuję, Chaim.
Młodzi mężczyźni wychodzą.
W drzwiach oficer się odwraca, by strzelić obcasami i zasalutować, ale daje spokój, gdy widzi, jak zmęczoną twarz dziewczyny rozjaśnia na moment szelmowski uśmiech.
Brofman uśmiechu nie zobaczył.
Bo się nie odwrócił.
Do baterii wracają przed szóstą.
Do innej baterii niż ta, którą pozostawili wieczorem.
Podporucznik czuje przez skórę obcość, a na nawet wrogość żołnierzy. Jak gdyby Noemi ich dwóch naznaczyła.
Zawsze usłużny Chalimoniuk zapytany o klacz odpowiada spode łba:
– Kobyła jak kobyła. Co ma być...
Siwe oczy Sapielaka zbezczelniały do cna, a powściągliwość szeregowców nasiąkła lekceważeniem.
Między dwie strony, swoich i wrogów, weszła trzecia ani swoja, ani obca.
Zbliżyło to podporucznika i chorążego. Im bardziej zbliżyło, tym bardziej oddaliło od reszty. Naznaczeni zostali i wyobcowani.
Dzień minął im na obserwacji drugiego brzegu i pustego balkonu ze zwisającą martwo firanką przewiązaną kokardą. Ich niepokój z powodu wiarołomstwa Noemi rozpłynął się jakoś w ogólnym bezruchu.
Gwałt się przyczaił, ale oni o tym nie wiedzieli, starali się nawet przyzwyczaić do myśli, że wszystko rozejdzie się po kościach.
Pretensje Brofmana do narzeczonej opadły z pasji. Wypowiadał je dla porządku.
Oficer kazał osiodłać klacz. Wsuwając nogę w strzemię, rozmyślił się i kazał rozsiodłać.
Leżeli na piasku, wygrzewali się, palili papierosy, zapadali w drzemkę. Brofman opowiedział nawet jakąś zabawną historię o swoim wuju z Pińska.
Wieczór przekreślił ich nadzieje.
Powietrze wypełniać się zaczęło pomrukiem samolotów, a ciemniejące niebo rozświetlały detonujące się bomby. Nalot powtarzał się za nalotem. Biała firanka przewiązana czerwoną kokardą powiewała nad balkonem i, miało się wrażenie, nad spłoszonym miastem. Była niczym zuchwała prowokacja i uparty protest przeciw absurdowi wojny.
Twarz Brofmana ściął gniew. W łagodnych zwykle oczach pojawiła się złość. Postanowił, nie bacząc na niebezpieczeństwo, przejść most i zastosować wobec dziewczyny przemoc, jakiej ona użyła wobec niego.
– Zabraniam! – krzyknął podporucznik, ale Brofman nie posłuchał i poszedł.
Wrócił po kwadransie z wiadomością, że most został zamknięty.
– I słusznie – skwitował oficer.
Niebo rozpalało się łuną pożarów. Nocny wiatr przenosił popiół i pył ze strony na stronę. Zapach spalenizny zawisł nad miastem niepokojonym wyciem syren, a firanka na balkonie powiewała i powiewała nieuwolniona ani razu od kokardy.
Rano zaczął się ostrzał artyleryjski od Ochoty i Woli, zbliżający się do centrum.
Niektóre pociski przenosiło przez rzekę. Wbijały się w nadrzeczny piach.
Klacz wpadła w popłoch i wyrywała się na wszystkie strony. Dyszlowe konie przypatrywały się jej bez zrozumienia, a Sapielak – nie kryjąc satysfakcji.
Bateria odpowiedziała ogniem. Coraz gęstszym i lepiej wymierzonym.
Hazard bitwy wciągnął podporucznika i chorążego. Jak tak, to tak. Coraz precyzyjniej podawali współrzędne. Dom Noemi był na linii ostrzału. Jedna z dwóch stupiątek najpierw zdmuchnęła mu dach, a potem przestrzeliła na wylot piętro z balkonem.
Firanka przewiązana kokardą uniosła się jak latawiec i długo nie chciała opaść na ziemię, aż pochwycił ją jakiś powietrzny wir i wessał w niebo.
W południe przyjechał kurier. Osadził motocykl przed jednym z dział, przeszedł obojętnie obok martwej klaczy i poinformował oficera, że dywizja pancerna generała Reinhardta została wyparta z miasta, które wojska niemieckie zablokowały od wschodu. Pozycja baterii stała się bezsensowna. Mają ją natychmiast opuścić i dołączyć do brygady kawalerii generała Rómmla, która stanie się jądrem Armii „Warszawa”.
Miasto będzie bronione ze wszystkich kierunków i za każdą cenę.
Kiedy porozwiewały się dym, popiół, kurz, wrócił dzień jak marzenie. Wszystko wokół w pastelach. Już jesienna nostalgia, jeszcze nie smutek. W rozkosznym cieple zapowiedź chłodnego wieczoru. Zieleń drzew już niepewna.
– Ona wiedziała coś, czego my nie wiemy i czego nikt nie wie; czego nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić. Tak myślę, Chaim.
Podporucznik ściska ramię chorążego; obojętnego, chłodnego, skamieniałego.
– O kim mówisz? – pyta Brofman.
– O Noemi.
Koniowodni ostro zacinają kobyły, które wyrywają działa z piasku.
Gdy bateria wjeżdża na bruk, młodzi mężczyźni zajmują miejsca obok siebie na żelaznym strapontenie. Brofman odzywa się z jakiejś, ma się wrażenie, otchłani:
– Co mogła wiedzieć głupia Noemi.
Oficer pochyla się nad przyjacielem.
– Pamiętasz sen, który...
– Nie śniłem go – przerywa mu twardo Brofman.
– Ona też nie – odpowiada podporucznik.
Odwraca się. Patrzy na dom z przestrzelonym piętrem, który się powoli oddala.
Przykłada lornetkę do oczu. Szkła wyostrzają widok z wczoraj. Balkon, drzwi uchylone do wewnątrz, dziewczyna w szkarłatnej sukni. Między długimi palcami niezapalony players ze złotym ustnikiem.
Dziewczyna osłania dłonią oczy i patrzy za odjeżdżającą baterią.
Oficer chce o tym powiedzieć Brofmanowi, nawet podsuwa mu lornetkę, ale się rozmyśla i chowa ją do futerału.
W końcu to jego historia, jego fantom i – niechże mu to Brofman i opatrzność wybaczą – jego niespełnienie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej