Читать книгу Babcia, my i gangsterzy - Ewa Ostrowska - Страница 4
Rozdział drugi, w którym skrótowo opowiadam o naszej mamie
ОглавлениеNasza mama — Danuta Jodłowska po mężu — jako nastolatka była (tak twierdzi jej siostra bliźniaczka, czyli ciocia Kasia) mała i gruba. Nie posiada jednak dowodów na to twierdzenie, bowiem nie ma ani jednego zdjęcia. Poza tym ciocia Kasia dodaje (również zapewne złośliwie), że to mama zniszczyła dowody rzeczowe w postaci fotografii, drąc je na drobne kawałeczki i wyrzucając do śmieci. Mała, metr pięćdziesiąt w kapeluszu i okrąglutka niczym pączuszek — upierała się przy swoim ciocia — w przeciwieństwie do mnie, ponieważ ja byłam smukła jak trzcinka i po prostu prześliczna.
Podpytywałam więc babcię jak to naprawdę było. I babcia stanowczo oświadczyła, że obie jej córki wyróżniały się od urodzenia wielką urodą. Z czym zgodzić się mogę, ponieważ moja mama, tak jak ciocia Kasia, jest wysoka, szczupła, zgrabna i bardzo ładna. Posiada jednak nad ciocią Kasią wielką przewagę. Ma nas. Mnie, czyli Karola oraz Maćka, nazywanego w rodzinie Gogusiem. Ale tylko nas. Bo historia jakby zatoczyła koło. Mąż babci, niejaki A.S. opuścił ją, kiedy urodziła bliźniaczki. Pisał pracę doktorską, a one darły się dzień i noc. Poszedł więc pisać pracę nie w tak wyjących warunkach i więcej nie wrócił.
Na pierwszym roku studiów medycznych zajęcia z anatomii prowadził niejaki adiunkt, Paweł Jodłowski. Miał trzydzieści lat i był superprzystojny. Kochały się w nim nieomal wszystkie studentki, nie wyłączając mamy.
Podobno pierwszym pytaniem babci — której mama zwierzyła się ze swoich jeszcze nieodwzajemnionych uczuć — było, jak się ów wybraniec nazywa. Usłyszawszy, że Jodłowski, babcia omal nie zemdlała, a potem zażądała od mamy przysięgi, że nigdy więcej nie spojrzy na przystojnego adiunkta. Doszło nawet do tego, że babcia namawiała mamę, aby zmieniła kierunek studiów. Jesteś młoda, masz dopiero dziewiętnaście lat, lekarzy bez liku, wybierz sobie jakiś inny kierunek studiów bez szałowego adiunkta w tle.
Ale mama uparła się na medycynę! (A może przede wszystkim na adiunkta albo i na jedno, i na drugie, tak z bratem sądzimy).
Mamę raczył zauważyć, gdy zderzył się z nią w drzwiach, wchodząc do sali ćwiczeń. (Podejrzewamy z bratem, że to mama, udając roztargnioną i zajętą problemami anatomii studentkę, wpadła na pana adiunkta). Rezultatem tego zderzenia były dwie piękne śliwki. Jedna na czole przystojnego adiunkta. Druga na czole ślicznej studentki.
I tak owe dwie dorodne śliwki połączyły ich w parę.
Pan adiunkt dostrzegł płomiennorude, opadające aż na ramiona włosy, zielone oczy, wyrażające wielkie (mimo bólu) wzruszenie i chyba coś znacznie więcej niż wzruszenie. Natychmiast po swoich zajęciach zaprosił mamę na kawę, plotąc coś o tym, że mama musi się podciągnąć z budowy kolana. Przez następny miesiąc namiętnie szkolił ją z różnych części anatomicznych człowieka. Po trzech miesiącach, zamiast szkolić, wyznał mamie miłość. Mama wyznała mu swoją. Postanowili się pobrać.
Babcia, kiedy to usłyszała, padła na kolana i błagała mamę, żeby się natychmiast odkochała i w żadnym wypadku nie wiązała się ze swym ukochanym na stałe.
„To ci, Dankowska, przejdzie — tłumaczyła. — To chwilowe zauroczenie. Nie marnuj swego młodego życia. Masz dopiero dziewiętnaście lat. Dokładnie tyle samo co ja, kiedy dałam się oszukać niejakiemu A.S. I dokładnie jak A.S., ten twój cierpi na przerost ambicji. To nie jest zwykły przypadek, córko, że twój wybraniec nazywa się od jodły. To jest ostrzeżenie samej opatrzności”.
Babcia bowiem żywiła szalone uprzedzenia do wszystkich facetów, których nazwiska miały cokolwiek wspólnego z drzewostanem. Nic zresztą dziwnego. A.S. (powtarzam za mamą) zachował się wobec babci łajdacko, zaś swoje ojcostwo ograniczył do płacenia alimentów, które nawet nie starczały na mleczko Bebiko oraz do przesyłania kart świątecznych z następującym tekstem: „Z okazji świąt pozdrowienia od A.S.”. Nasza mama oraz ciocia Kasia nigdy swego ojca nie widziały. My również. Ale nas to nie bolało. Co nas obchodził jakiś A.S., biologiczny dziadek, skoro opatrzność zesłała nam dziadka Andrzeja, z którym można było jak z najlepszym kumplem chodzić i na ryby, i na grzyby, i na lwy nawet, gdyby takie żyły w lasach wokół Orzysza.
Narzeczony mamy z uporem odmawiał poznania swojej przyszłej teściowej, a ilekroć mama go już uprosiła, to zawsze w ostatniej chwili znalazł wymówkę.
— Bo ma nieczyste sumienie oraz niecne zamiary, moja córko. Ktoś, kto nazywa się od jodły, musi być potworem. Twój ojciec nazywał się od sosny i co się okazało? Że to łajdak nad łajdakami. I na uczelni skończył marnie. W każdym razie profesorem, nawet nadzwyczajnym, nie został — mówiła babcia. — Córko moja! Opamiętaj się, póki czas!
Mama jednak nie chciała się opamiętać.
W dniu ślubu nad Łódź nadciągnęła potężna, czarna chmura.
— Zły znak — oświadczyła babcia, która na ślub mamy ubrała czarną kieckę. — Córko! Powiedz mu NIE!
— Dankowska — wtrąciła się ciocia Kasia. — Przecież wiesz, że jesteś obciążona genetycznie.
— Ja? Kaśka! Ty mi po prostu zazdrościsz! — i tu podobno rozgniewana mama rzuciła się szczypać siostrę bliźniaczkę. Zresztą owo szczypanie, jak wynika z opowiadań babci oraz naszych własnych autopsji, zostało im od dzieciństwa aż do czasów obecnych. Mama z ciocią często swoje konflikty rozstrzygają przy pomocy tak zwanego szczypasa z zakrętasem. Odziedziczyłam po nich tę skłonność, którą często stosuję z powodzeniem wobec Gogusia.
Powracając do dnia ślubu mojej mamy, według babci i cioci, niebo rozjarzyło się od błysków piorunów i siekło wściekłym deszczem.
— Kolejny znak — zajęczała babcia i założyła po raz pierwszy i ostatni w swoim życiu do czarnej kiecki wytworny czarny kapelusz z czarną woalką. Ciocia Kasia opowiadała nam, że babcia wyglądała niczym duch, który podczas udzielania ślubu wychyli się z ławy dla gości i zawyje długo a przeciągle. Czemu nie? Po babci można się wszystkiego spodziewać.
Pan młody się spóźniał. Mama się denerwowała, a babcię ogarnął nastrój radości.
— Dzięki Ci, Boże — wzdychała nabożnie. — Pewno ta twoja jodła wpadła pod samochód. Albo złamała nogę. Albo, Panie Boże spraw, niechby sobie cokolwiek złamała, byleby nie dopuścić do nieszczęścia — i w tym momencie babcia odchylała woalkę i spluwała dwa razy przez lewe ramię, mamrocząc pod nosem: „zgiń, przepadnij, maro przeklęta!”
Niestety, w ostatniej chwili mara przeklęta zmaterializowała się w postaci wielce przystojnego bruneta. Ciocia Kasia mówiła nam, że nawet bardzo przystojnego, tylko oczka miał okropnie rozbiegane, jakby zezujące obrotowo we wszystkich możliwych kierunkach.
— Straszne korki… ulice zalane… wybacz mi, ukochana.
Mama wybaczyła ze łzami w swoich pięknych, zielonych oczach. Łzami szczęścia, rzecz jasna.
— Mamo, to właśnie jest Paweł, twój przyszły zięć — dokonała mama prezentacji, zaś (tak przynajmniej twierdzi ciocia Kasia) przystojny brunet z rozbieganymi obrotowo oczkami na widok teściowej, żałobnicy, zbladł, zachwiał się i zapytał, czy ktoś umarł?
— Tak — odparła grobowym głosem babcia. — Moja nadzieja.
Ślub odbył się przy huku piorunów i przy jednej świeczce, ponieważ w Urzędzie Stanu Cywilnego wysiadło światło.
— Jeszcze jeden znak, moja córko — odezwała się grobowym głosem babcia i nie czekając na sakramentalne „tak”, opuściła salę ślubów.
Po ślubie mama wprowadziła się do kawalerki swego habilitującego się adiunkta. Po roku, zgodnie z przewidywaniami cioci Kasi, urodziła nas. Mnie, ochrzczoną paskudnym, bo dziewczyńskim imieniem Karolina oraz tego zboczonego intelektualistę, któremu nadano imię Maciej zamiast Albert (jak Einstein), ponieważ we wrzeszczącym tłumoku trudno było wtedy rozpoznać przyszłego geniusza.
Babcia, niczym jasnowidząca, przewidziała nieomal wszystko. Poza jednym, że nasz szanowny rodzic okaże się jeszcze większym łajdakiem niż A.S. Jesteśmy z Gogusiem skłonni zrozumieć, że dwójka bliźniaków w kawalerce to o jedną gębę za wiele. Że szanownemu adiunktowi pękały od naszych wrzasków bębenki w uszach. Że nasze pampersiki nie pachniały lawendą. Że miewaliśmy kolki oraz inne niemowlęce, ryczące przypadłości. Ale żeby własną — podobno tak ukochaną — żonę wraz z walizką, wózkiem dwa razy szerszym od normalnego, wypełnionym własnymi dziećmi wystawić po prostu na klatkę schodową i nawet nie zafundować kilkunastu zetów na taksówkę, tylko narażać nas na długą wędrówkę z jednego krańca Łodzi, czyli z Teofilowa na drugi kraniec, czyli na Widzew, do babci, przy dwudziestostopniowym mrozie i zawiei śnieżnej, to tak może postąpić nie zwykły łajdak, lecz łajdak wręcz unikatowy. Matko kochana! żeby chociaż poczekał na wyrzucenie nas ze swojej kawalerki do wiosny. Ale nie. Powiedział mamie „Ani sekundy dłużej!” i wystawił za drzwi. Jakbyśmy byli kubłami na śmieci. Dobrze, że po prostu nas nie wrzucił do zsypu, ponieważ mieszkał na dziewiątym piętrze!
Więc w tym jednym przypadku jestem ze swoim ohydnym bratem solidarna. Nie znamy, nie poznamy i, co jest najistotniejsze, nie zamierzamy poznać tego, którego imię, niestety, figuruje w naszych metrykach.
Obiecałam w imieniu naszym oraz mamy, że jeżeli kiedykolwiek spotkam P.J., to założę mu podwójnego nelsona. W tym głównie celu uprawiam wszelkie możliwe sporty, łącznie z trenowaniem zapasów. Mój trener od zapasów mówi, że mam wrodzony talent. I bardzo dobrze, że mam. Tę gębę gościa, zwanego P.J., zapamiętałam doskonale ze zdjęcia ślubnego, które mama, łudząc się naiwnie, że P.J. się opamięta, przez wiele lat przechowywała w albumie, aby pewnego dnia wreszcie przejrzeć na oczy, wyrwać zdjęcie, wyrzucić do śmieci i krzyknąć gromko: „Koniec z nami! Precz stąd!”
Babcia przeraziła się:
— Córko! Istoto nieszczęsna! A dokąd ty pójdziesz z dziećmi? Dlaczego wołasz „koniec z nami, precz!”?
— Mamo — krzyknęła mama. — Nie z wami!
— Matko kochana! — przeraziła się babcia. — To z kim?
— Z nim!
— Jakim nim? — zapytała babcia, przytulając nas, swoje siedmioletnie wnuki, obronnym ruchem, ponieważ babcia już dawno zapomniała, że ktoś taki jak P.J. istniał, co było łatwe, gdyż zasądzone alimenta przesyłał przelewem na konto mamy. — Znowu poznałaś jakiegoś drzewopodobnego, nieszczęsne dziecko?
— Mamo! Od wszystkich drzewopodobnych trzymam się z daleka! Nie zawieram znajomości nawet z takimi, którzy w rdzeniu nazwiska mają krzaczek lub roślinkę! Kończę z nim! Z P.J.! Wyrwałam go właśnie całkowicie z duszy oraz z pamięci. W ogóle zastanawiam się, czy ja kiedykolwiek kogoś takiego znałam? Ostatni dowód: nasze zdjęcie ślubne wywaliłam do kubła ze śmieciami!
— Moje biedne dziecko — westchnęła babcia, mimo wyjaśnień mamy wciąż przerażona, tuląca nas do siebie coraz mocniej. — Nie możesz się wyprzeć całkowicie znajomości z owym panem.
— Mogę! — krzyknęła mama.
— Jednak te dwa nieszczęsne kurczęta są żywym świadectwem twojej zbyt bliskiej z nim znajomości. Też się ich wypierasz? — spytała słabym głosem babcia.
— Skłaniam się do innej koncepcji poczęcia — odparła mama. — Taki Arystoteles na przykład uważał, że istnieje samorództwo. Według niego żaby i węgorze rodziły się z mułu rzecznego.
— Matko kochana! — krzyknęła babcia. — Ty spójrz na swoje dzieci! Czy one przypominają jakąś ohydną ropuchę lub obślizgłego węgorza?!
— Oj, mamo. Traktuj to jako przenośnię — odpowiedziała mama i rozpłakała się.
Na co babcia się również rozpłakała i my też, i tak szlochaliśmy we czwórkę, a z naszych połączonych łez pewno niedługo utworzyłoby się słone jezioro, lecz na szczęście dziadek wrócił z pracy, więc mama z babcią zajęły się podawaniem obiadu i w ten sposób historia naszego poczęcia z mułu rzecznego odpłynęła zaraz przy pierwszym daniu: rosole z makaronem.
Płacz mamy wrył się w moją pamięć. Moja zemsta dojrzewała we mnie, niczym jabłko na jabłoni. Dojrzewała, ja zaś zaciekle trenowałam zapaśnicze chwyty. W zeszłym roku uznałam, że chociaż nie nastał jeszcze sezon na jabłka, to ja dojrzałam. Odszukałam w książce telefonicznej wszystkich Jodłowskich. Było ich na pęczki, lecz tylko przy jednym widniało dumne: doc. hab. n. med.
Miałam go!
Zmienił dzielnicę, a więc i mieszkanie.
No proszę, dorobił się segmentu! Ulica Czerwonego Kapturka! Ha! Wspaniale! Lepiej być nie może. Przyjdzie zły wilk i pożre docenta nauk medycznych.
Zastanawiałam się, czy wziąć ze sobą (tak na wszelki wypadek) młotek? Czy lepiej siekierkę? Jednak zrezygnowałam. I z młotka, a tym bardziej z siekierki. A jeśli zbytnio mnie poniesie i zamiast podwójnego nelsona stuknę docenta habilitowanego nauk medycznych zbyt mocno młotkiem? Lub uszkodzę jakiś ważny szczegół anatomiczny siekierką? Co powiem policji, gdy ta przyjedzie zabrać mnie do więzienia za szkody wyrządzone na ciele docenta habilitowanego nauk medycznych? Nelsonem nadwyrężę docentowi jedynie nieco szyję oraz barki, zmuszając go do wypowiedzenia następującego oświadczenia: JA, PAWEŁ JODŁOWSKI JESTEM SKOŃCZONYM ŁAJDAKIEM! WYRZUCIŁEM SWOJĄ ŻONĘ ORAZ DZIECI NA MRÓZ I ZAWIEJĘ.
On mi to powie, a ja tę wypowiedź nagram na dyktafon. Roześlę kopię nagrań do gazet, a przede wszystkim na Akademię Medyczną, której P.J. jest pracownikiem naukowym, niech się dowiedzą o nim całej, nagiej prawdy. Oj, dadzą mu wtedy popalić, dadzą.
Ten segment na Czerwonego Kapturka był wyjątkowo zaniedbany. Mimo że wiosna w pełni — ani jednego drzewka czy krzaczka. Za to wywalona ogromniasta wizytówka, informująca, że to własnie tu, nie gdzie indziej mieszka taki straszny ważniak, docent habilitowany. Dobra. Zadzwoniłam do domofonu. Męski głos wrzasnął: „Czy to ty, kochanie?!”.
Dziwne — pomyślałam. — Żeby słowo „kochanie” tak wywrzaskiwać?
— Przepraszam, lecz nie „kochanie” — powiedziałam do domofonu. — Przesyłka. Pilna.
— Cholera jasna, zaraz, zaraz… — wrzasnął ów głos jeszcze wścieklej. — Tylko od tych bachorów niech się odpędzę!
Bachorów? — zdumiałam się niebywale. Szanowny P.J. ma dzieci?
— A dużo ich pan tam ma? — zawołałam. — Bo to ekspresowa przesyłka!
— Dwa razy po dwa!
— Dwa razy po dwa? To jakaś zagadka?
— To samo życie, proszę pani. Już, już, tylko mi się te dwa najmłodsze jednocześnie skupkały, a takie są wredne, że dopóty nie przestaną się pruć, dopóki im nie założę świeżych pampersów… — męski głos wyraźnie się załamywał.
— Bliźniaki? Bardzo współczuję — powiedziałam, myśląc, że jednak chyba nie będę musiała zakładać P.J. podwójnego nelsona, pojedynczy wystarczy.
— Dwa razy pod rząd bliźniaki! — załkał głos w domofonie. — Jeszcze chwileczkę…
— A żona gdzie? Matko kochana! — szanownego docenta habilitowanego nauk medycznych opatrzność jednak dopadła, zemściła się w naszym imieniu.
— Żona u ginekologa… — łkał głos mego biologicznego rodzica.
— Znowu się spodziewa?
— O Boże, tym razem USG wykazało trojaczki! Ja się chyba zabiję! Albo oszaleję! Zostałem ukarany! Słusznie ukarany! To jakaś zemsta i nawet wiem czyja! Tej piekielnej kobiety, która w trakcie mego pierwszego ślubu co i rusz pluła przez lewe ramię!
Cholernie musiały mu się te ostatnie bliźniaki skupkać, że tak długo je przewija. Tak, tak, P.J. zostałeś srodze ukarany. Już ja ci nawet odpuszczę i tego zwykłego nelsona. Jestem całkowicie usatysfakcjonowana. Matko święta! Dwa razy bliźniaki, a teraz trojaczki! Ale afera!
— Pani poczeka! Kolejne mi się zsiusiały! — to już nawet nie było łkanie. To był bezdenny jęk rozpaczy.
Uznałam, że nasza mama oraz my zostaliśmy pomszczeni. O wiele bardziej, niż się można było spodziewać.
— Życzę po trojaczkach, czworaczków! — zawołałam do domofonu. — Albo pięcioraczków! Kiedyś w telewizji pokazywali siedmioraczki brazylijskie. Wszystkiego najlepszego od niejakich Karoliny oraz Macieja Jodłowskich panie P.J.