Читать книгу Dzień kolibra - Ewa Przybylska - Страница 5

Оглавление

Pierwszy zjawił się, jak każdego wieczoru, opryszek w wielkim kapeluszu. Rozpostarł szeroko ramiona i przyczaił się w ciemnym kącie, w każdej chwili gotów do skoku. Potem od ściany odkleił się długi czarny cień i zaczął przesuwać się powoli, nieustępliwie w stronę tapczanu, a jego macki sprawdzały po drodze każdą napotkaną rzecz, każdy mebel, każdą książkę, cały czas bezszelestnie i bardzo dokładnie.

Sławek wstrzymał oddech. Czarne pazury ślizgały się po kołdrze, czuł, jak zsuwają się wzdłuż jego ciała. Zerwał się. Zapalił lampę przy tapczanie. Duszność ustępowała powoli, jeszcze nie mógł przełykać, jeszcze serce wpychało się do gardła, ale już rozpoznał omyłkę. Macki zniknęły, opryszek przemienił się w rachitycznego fikusa, ściany pokoju znieruchomiały, już nie napierały na niego.

Ale Sławek nie uwierzył oczom ani światłu, ani spokojowi, który był fałszywy. Siedział skulony, obejmując kurczowo szmaciane straszydełko, i pełen trwogi czekał, co dalej.

Drzwi otworzyły się raptownie, zamiast opryszka wszedł ojciec. Stał chwilę w milczeniu nad Sławkiem. Mały widział kątem oka, że ojciec się ledwo hamuje, aby nie krzyknąć, dlaczego palisz światło, zamiast spać, dla ojca bowiem i dzień, i noc były równie dobre.

– No nie, mój stary, tylko bez przesady – rzekł wreszcie i zgasił lampę. Oczy jego, nim ukryła je ciemność, spojrzały nieżyczliwie na straszydełko, przycupnięte na kołdrze. – Nie sądzisz – spytał – że już najwyższa pora posłać je na emeryturę?

Mówił żartobliwie, lecz było to tylko wielkie udawanie. Sławek wiedział, że ojciec od dawna ma szkaradełku za złe, że nadal istnieje.

Drzwi zamknęły się, zgasła smuga światła bijąca z korytarza, nastała ciemność.

– Nie bój się – szepnął Sławek szkaradełku w wielkie ucho. – Nie poślę cię na emeryturę. Nigdy.

Znieruchomiał. W kuchni zaczęło się coś dziać, jak zawsze przy takich okazjach. Nasłuchiwał pilnie, mając to sobie za złe. Jeszcze chwila, a ojciec się zdradzi, co tak naprawdę myśli o Sławku. Właśnie zaczął. Jego głos nieco przytłumiony dobiegał do Sławka wyraźnie.

– Ale mi się trafiło dziecko! – mówił głos z rozczarowaniem. – Wołają na niego „laluś”. To nawet za łagodnie.

– Na każdego tak wołają, jeśli się od nich różni – powiedział głos mamy.

– Jest lalusiem. Nie zaprzeczysz!

– Bo nie przeklina. I jeszcze nie pali?!

– Bo go źle chowasz. Za najgrubszą szybką.

– Chowaj go ty.

– Ja haruję od rana do wieczora na ciebie i twojego syna.

– To także twój syn.

– Ale nie po mnie ma zajęczą skórkę!

– I nie po tobie delikatność! – głos mamy nie brzmiał gniewnie. Był przygnębiony, Sławek znał się na tym. I Sławek wiedział dlaczego.

– Mama jest pewniaczką – szepnął do straszydełka. – Mama nas nigdy nie zdradzi. Nigdy! – Naciągnął kołdrę na głowę, aby już nie słyszeć niczyjego głosu. – Ale mamie jest przykro.

Siedział zgarbiony, z kolanami pod brodą, ze straszydełkiem w ramionach i modlił się, aby ciemność odkleiła się od niego, aby nareszcie nastał dzień. Jednakże wiedział, że Bóg nie wysłuchuje takich próśb, chociaż mógłby, przecież nic by na tym nie stracił.

Dzień zjawił się dopiero w swoim czasie. Podszedł znienacka, a razem z nim podeszła szkoła. Jeszcze pół śpiąc, jeszcze przelewając się przez ręce matki, wiedział, że nie uda mu się w ogóle nie obudzić. Dawno już przekonał się, że jest to niemożliwe. Musi otworzyć oczy. Musi wstać. I pójść. Każdego ranka myślał, że tego dłużej nie wytrzyma. Ale wytrzymał. I znowu wychodził wszystkiemu naprzeciw, swojej szkole, swemu podwórku i temu, co się tam przydarzyć może.

Ale najpierw czekało go śniadanie. Zjadał je sam, lecz jakby na ruchliwym gościńcu. Siedział przy stole, pod oknem, podczas gdy rodzice biegali po przekątnej, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, niekiedy się zderzając. Trzaskały drzwi łazienki, z której przeganiali się na przemian, a którą mama kazała wybudować na złość wszystkim. Szeleściły papiery, grało radio, przypominając o uciekającym czasie, a nad tym wszystkim unosił się poirytowany głos ojca, który nie mógł czegoś znaleźć, bo znowu nie leżało na swoim miejscu.

Sławek mamlał apatycznie bułkę. Znał kolejność zajęć i kolejność słów. W dole, na podwórku widzianym z ukosa, na razie nic się nie działo. Było to niezwykle dziwne podwórko. Wieczorem nikt na świecie nie umiałby przejść przez nie bez strachu, no, może umiałby ojciec, bo on był stąd. Gdy było ciemno, oficyny zaczynały się ścieśniać, napierały na dom Sławka, zatykając widoczność czarnymi ścianami. Gdy było jasno, wycofywały się na swoje miejsce. Wtedy jednak spod przybudówek wynurzał się Rudy i jego paczka. Tak więc i dzień, i noc uknuły spisek przeciwko Sławkowi. Nikt nie umiałby temu zaradzić, nawet ojciec, gdyby nareszcie znalazł czas.

Ale ojciec miał go zawsze za mało. Miejsce mężczyzny bowiem jest poza domem, tak mówił każdego dnia.

Za domem też czekają na niego ważne sprawy, a najważniejszą w tej chwili jest przyszły samochód. Stawał się nim bardzo powoli, kawałek po kawałku, aż pewnego dnia ojciec nada mu kształt śmigłego wozu. Sławek mógłby wymienić po kolei każdą najmniejszą część, którą ojciec dokładał do fiata za bardzo ciężkie pieniądze. A kiedy nareszcie fiat będzie gotów, to podjedzie się nim pod same okna, aby wszyscy widzieli. Aby mieli ojcu za złe, jak przedtem mamie łazienkę, taki już, niestety, jest ten świat i mieszkający na nim ludzie, ojciec powtarzał to także każdego dnia.

Sprzeczka w korytarzu nagle ucichła. Trzasnęły drzwi. To wyszedł ojciec. Sławek zbliżył się do okna i spojrzał w dół. Ojciec przecinał właśnie na skos kwadratowe podwórko. Nie obejrzał się, a przecież mógłby. Szary gołąb przeleciał nad dachami oficyn, po czym wrócił na parapet. Czyjaś ręka wysypała okruchy, wróble dopadły porzucone w piasku bułki, zwracając uwagę gołębi na ten dodatkowy kąsek.

Sławek śledził z zainteresowaniem małe ruchliwe ptaki, sprzątające spod dziobów gołębi kawałki pożywienia. Przy tych szarych krzyżykach gołębie wyglądały jak ociężałe kulfony.

Nagle jakiś cień spłoszył ptactwo. Poderwały się. Płynęły pięknym kołowym ruchem, już lekkie, już zręczne, już niedosiężne. Opłynęły podwórko i przysiadły na rynnach. Cień okazał się Rudym. Ale gołębie nawet nie drgnęły na jego widok. Pohukiwanie i rzuty kamieniem też nie zrobiły na nich wrażenia. Rudy, wreszcie zniechęcony, powlókł się dalej. Wtedy one uniosły się lekko i spłynęły w dół do porzuconej bułki.

– Na co tak patrzysz? – spytała mama, przebiegając.

– Tak sobie – odrzekł zamyślony.

– Odrobiłeś, co zadane?

– Odrobiłem – odrzekł, wciąż roztargniony.

Zaintrygowało ją to. Podeszła do okna, ale w dole nie było już Rudego, a gołębie mamy nie interesowały.

– Czasami nie wiem, kim tak naprawdę jesteś – wyznała. – I co chciałbyś robić.

– Latać – odrzekł poważnie.

– Słucham?!

– Być ptakiem – wyjaśnił.

Jeszcze raz spojrzał w dół. Rudy pojawił się znowu. Stał teraz oparty o mur oficyny, palił papierosa i czekał na kogoś ze swojej paczki. Gołębie przepływały raz po raz nad podwórkiem, obojętne, na obecność Rudego.

Zrozumiała.

– Ludziom nie jest to dane, synku – powiedziała.

– Szkoda, nie?

Obróciła jego twarz ku swojej. Popatrzyli sobie w oczy, wiedząc, że są identyczne.

– Też tak czasem myślę – odrzekła ze smutkiem. Spojrzała na zegar, oczy miała już zmącone pośpiechem. Sięgnęła po budzik, nakręciła go, postawiła na stole.

– Nie spóźnij się – powiedziała. Znowu podeszła do okna, jakby chciała coś Sławkowi powiedzieć, lecz zaraz zapomniała co.

Sławek spojrzał w górę na nią, na jej szczupłość i zalatanie i czekał na uśmiech, który najpierw zjawiał się w oczach.

Nie doczekał się. Mama ruszyła do drzwi. Tam obejrzała się, jakby ją coś ciągnęło do tyłu.

– Dobrego dnia, synku!

Sławek rzucił się ku niej.

– Dobrze, wiem – powstrzymała go. – Wrócę prosto do domu. Nie zgub klucza.

Drzwi zamknęły się.

Klucz wisiał na szyi, na grubej tasiemce, lecz mimo to lubił się niekiedy gubić. Kroki matki ucichły w korytarzu, zaraz z nimi odszedł spokój. Sławek rzucił się znowu ku oknu. Mama była już w połowie podwórka, w drodze do ciemnego tunelu bramy, wiodącej na ulicę. Pędziła tak, dużo niższa niż w rzeczywistości, lekko pochylona ku przodowi z ogromnego pośpiechu, który – jak mówiła – zabijał ją. Zniknęła.

Sławek zapatrzył się w dół. Budzik tykał nieustępliwie, jeszcze minuta, jeszcze sekunda, Sławek miał wrażenie, że od tego tykania rozpadnie mu się głowa. Już słońce weszło między domy ustawione w podkowę. Wtedy wydało się, jak bardzo są szare. Oficyna Sławka wycelowana była oknami wprost w dom frontowy. Z prawej strony sterczały przybudówki, już gubiące cegły poprzyklejane do siebie i do drewnianego parkanu z przełamaną poprzeczką. Właśnie tamtędy najtrudniej było przejść. Był to bowiem teren Rudego, chociaż Rudy tutaj nie mieszkał.

Sławek patrzył i patrzył, mimo że wszystko to w dole znał na pamięć. W szarych ramach tkwił kwadrat równie szarej ziemi, bez jednego krzewu, bez szczypty zieleni, choć tata mówił, że kiedyś rósł sobie tutaj wielki kasztan. Tata mówił również, że jest to całkiem normalne podwórko, dużo lepsze od tych w blokach osiedlowych. Ale tata nie wiedział, że na tym normalnym podwórku, gdy się tylko chciało pograć w piłkę, to zaraz od przybudówek odklejali się koledzy Rudego i włączali na siłę. A Sławek, Witek i inni z trzeciej klasy musieli stać cicho pod ścianą i prosić Boga, aby dętka nie pękła. Na ogół pękała. Wtedy odzyskiwali swoją piłkę.

Nagle Sławek przysunął twarz do szyby. Na podwórku pojawiły się cztery nieznane mu osoby. Jakiś wysoki Pan z laseczką w ręce, jakaś Pani w ogromnym kapeluszu, dziewczyna z włosami do bioder i jakiś chłopak w portkach, jakie nosił Rudy. Przystanęli na środku podwórza i rozglądali się. Za szybami oficyn zakołysały się czyjeś głowy, dał się też słyszeć trzask otwieranych okien. Sławek wiedział, że za chwilę zacznie się generalne wytrzepywanie ścierek, które potrwa tak długo, aż obcy odejdą.

Zaterkotał budzik. Sławek złapał tornister i runął do drzwi. Troje obcych cofnęło się ku bramie, jakby chciało obejrzeć podwórko z innej odległości. Tylko dziewczyna się nie ruszyła. Przechodząc, Sławek zwolnił kroku, aż wreszcie stanął. Pani w ogromnym kapeluszu mówiła bardzo szybko i bardzo głośno, a Pan z laseczką rozglądał się, jakby sprawdzał jej słowa. Chłopak w dżinsach okazał się młodym mężczyzną przebranym za chłopaka. Był wysoki, chudy i miał latające oczy, podobne do oczu Witka. Dziewczyna wierciła obcasem dziury w piasku, zupełnie obojętna.

– Co to jest?! Gdzieście nas przyprowadzili?! – mówiła szybko Pani w kapeluszu. – To ma być mieszkanie zastępcze?! To slumsy! I jeszcze raz slumsy! Przyjrzyj się temu, Dorota!

Dziewczyna nie zareagowała.

– To twoja sprawka, Jacek! – zaatakowała Pani mężczyznę przebranego za chłopaka. – Tyś to namotał!

– Nie sprawdzałem – odrzekł mężczyzna.

– A trzeba było! – wykrzyknęła Pani w kapeluszu.

Okna otworzyły się szerzej. Dozorczyni wyłożyła się w swoim, niczego już nie pozorując. Pani w kapeluszu zawadziła o nią okiem, potem o Sławka, wcale go nie zauważając, tak była rozgniewana.

– Jest wyjście – odezwała się dziewczyna. – Bierz dziadka do siebie. Masz dosyć miejsca.

Zapadła cisza. Pan z laseczką był obrócony plecami do Sławka. Dziewczyna powiedziała coś półgłosem do tego w dżinsach. Ale nie odezwał się, stał dalej na uboczu, jakby do nich nie należał. Pani w kapeluszu popatrzyła na nich, potem na Pana, poprawiła kapelusz, po czym odezwała się, a głos miała już miły, przyciszony.

– No trudno, stało się – powiedziała. Znowu potoczyła spojrzeniem po podwórku, ale nie dostrzegła Sławka, chociaż grzecznie się ukłonił. – Zresztą nawet tu dosyć ładnie – ciągnęła. – W każdym razie i ulica, i podwórko mają swój koloryt, to lepsze od osiedli, nigdy nie lubiłeś osiedli, prawda, tato?

– Prawda – potwierdził Pan. Popatrzył na Sławka, uśmiechnął się, zrobił powitalny gest, a Sławek natychmiast zdjął czapeczkę i szurnął nogą. Pan popatrzył na jego tornister, ale nie rzekł ani słowa.

Pani tymczasem ciągnęła coraz milszym głosem.

– No i rzeka jest gdzieś tutaj w pobliżu, zaraz, chyba z lewej – przymierzyła się. – Nie, raczej z prawej płynie Warta... Zawsze lubiłeś mieć rzekę w pobliżu, prawda, tato?

– Lubiłem – potwierdził znowu Pan. Odwrócił się do Sławka. – Daleko stąd do Warty?

– Blisko – odrzekł Sławek ożywiony. – Trzeba tylko skręcić koło Wawrzyniaków i już ją widać.

– Aha – powiedział Pan. – A gdzie mieszkają Wawrzyniakowie?

– Koło Staszka Kulawca.

– No, toś mi dokładnie wyjaśnił – rzekł Pan z uśmiechem. – A dobrze się tutaj mieszka?

– W porządku – odrzekł lojalnie Sławek.

– To chodźmy sobie trochę pooglądać – rzekł Pan. Ujął Sławka za rękę i uprowadził kawałek w stronę przybudówek. Głos Pani w kapeluszu szedł za nimi, znowu czegoś rozgniewany, aż nagle dziewczyna krzyknęła.

– Stało się, nie rozumiesz tego?!

Pan nawet się nie obejrzał, ale Sławek i tak rozumiał, że jest mu przykro. Jest mu przykro tym bardziej, że przybudówki nie mogły się nikomu spodobać. Dach jednej z nich był już dziurawy, a tam, gdzie nie docierało słońce, zielenił się mech. Dziki kot wyszedł z zakamarka i przeciągnął się, wcale nie spłoszony. Pan wciąż milczał. Był tak wysoki, że Sławkowi nie udało się zajrzeć mu w oczy, aby sprawdzić, co też Pan myśli o oglądanym właśnie obrazku.

– Te slum... co to jest? – odezwał się Sławek.

Pan spojrzał w dół.

– Nie słyszałeś tego słowa?

– Nigdy – Sławek zastanowił się. – Ale myślę, że to coś bardzo brzydkiego.

– Dlaczego? – zaciekawił się Pan.

Sławek znowu się zastanowił.

– Pani tak to wymówiła – wyjaśnił.

Pan przyjrzał się mu tak uważnie, że Sławek zaniepokoił się.

– Przepraszam – powiedział cicho.

– Masz rację, tak to wymówiła – powiedział Pan. – Masz dobry słuch.

– Ze śpiewu dostałem piątkę.

Pan znowu się uśmiechnął.

– Nie o takim słuchu mówiłem – rzekł. – Ale cieszy mnie twoja piątka – obejrzał się. Głos Pani, znowu słyszalny, jakby rozpraszał go. Poklepał Sławka po tornistrze. – Leć i sprawdź, czy cię w szkole nie ma – wyciągnął rękę. – Nazywam się Jan Wituski, będę mieszkał tutaj, a więc pewnie się spotkamy.

– Ja jestem Sławek – powiedział i oddalił się powoli, wciąż oglądając się do tyłu, jak długo Pan był widoczny. Wreszcie przybudówki całkowicie zakryły wysoką postać.

Sławek puścił się biegiem ku ścieżce, wiodącej do szkoły wielkim skrótem. Ciągnęła się wzdłuż zaplecza różnych bud i pawilonów, a nazywano ją dziką, ponieważ była niczyja. Druciana siatka, odgradzająca pawilony od ścieżki, była tu i ówdzie przecięta.

Sławek zatrzymał się, aby obejrzeć uszkodzenie. Jeszcze myślał o dniu, który zaczął się tak niezwyczajnie, jeszcze czuł dziwną lekkość w sobie, gdy nagle czyjaś dłoń wynurzyła się z zarośli, złapała za tornister i już Sławek był po drugiej stronie. Wszystko odbyło się bez słów. W chaszczach czaiło się trzech kolegów Rudego. Wśród nich był także ten ze szramą na policzku, który nigdy nie pomylił Sławka z innym chłopcem. Teraz, nic nie mówiąc, trzymał go zawieszonego na tornistrze i przyglądał się, jak dwie łzy płyną sobie nieproszone po twarzy Sławka. Z krzaków wyszedł Rudy. Jego głowa czerwieniła się w słońcu, oczy wybiegły daleko na ścieżkę, po czym wróciły już uspokojone. Zrobił ruch.

Kościste palce puściły nagle tornister Sławka i zdarły go z jego pleców, i odrzuciły w krzewy. Rudy wskazał wąskie przejście między odgiętymi kratami, chroniącymi okno.

– Złapią mnie – wyszeptał przerażony Sławek.

– Są na chorobie – odrzekł ten ze szramą. – No, pakuj się, laluś!

Wepchnął Sławka między kraty. Ale pręty nie puszczały. Ugniatali więc Sławka tak długo, aż w pewnej chwili wpadł do środka, zatrzymując się na jakimś regale. Poderwał się. Dobrze znane uczucie duszności ucapiło go za gardło.

– Szybciej!

Sławek zaczął podawać butelki z piwem. Byli nienasyceni. Nagle jeden z nich zagwizdał. Wymiotło ich w okamgnieniu, Sławek pozostał sam w środku. Nieprzytomny ze strachu, zaczął się wciskać w wąski otwór, lecz pręty nie ustępowały. Wybuchnął płaczem.

Wtedy czyjaś ręka wyszarpnęła go z pułapki i przydusiła do ziemi. Tak przeczekali chwilę. Kroki na ścieżce ucichły. Uchwyt zelżał, Rudy puścił Sławka, podniósł się błyskawicznie i równie błyskawicznie rozejrzał. Jego włosy płonęły w słońcu, podczas gdy jego szorstki głos wbijał w umysł Sławka nakaz po nakazie.

– Morda w kubeł. Ani mru-mru. Nikogo tu nie było. A jak puścisz parę, to pożałujesz. Rozwalę ci makówkę. Albo gliny wsadzą cię do ciupy i już nie wyjdziesz!

Rudy nigdy nie mówił tyle, zawsze wystarczały mu tylko gwizdy i gesty. Teraz był zaniepokojony, bo znowu ktoś nadciągał dziką ścieżką. Rudy wepchnął małego w krzewy i zniknął. Zanim Sławek wydobył się z ciernistej pułapki, Rudego i tamtych nie było. Agrestowe kolce rozdarły skafander, jedna ręka krwawiła nieco, zlizał krew i rozejrzał się ostrożnie. Za każdym krzewem ktoś na niego czyhał. Wspomnienie o Panu zatarło się. Miał teraz przed sobą tylko ten okropny dzień, a w nim szkołę, do której się spóźni. I nauczyciela, który wpisze naganę do dzienniczka, chociaż nigdy nie wpisywał. I kłamstwo, które musi przecież wymyślić, w przeciwnym razie kradzież się wyda i do końca życia nie wyjdzie z więzienia.

Powlókł się do szkoły. Wtem przystanął, usłyszał dźwięki marsza. Brzmiało to jak wesołe zaproszenie. Słuchał podzielony między strach a to skoczne granie. Nagle ruszył pędem. Z daleka było widać tłumek uczniów, podzielonych na klasy. Stali półkolem. Sławek odszukał oczyma swoją klasę, dołączył do niej niepostrzeżenie, nawet dla pilnującego jej nauczyciela. A był to nauczyciel wuefu, który miał oczy wszędzie, gdy sam pełnił dyżur. Gdy pełnił go kto inny, Pana mało co obchodziło.

Wszyscy patrzyli na orkiestrę. Właśnie wmaszerowywała raźnym krokiem, a każdy muzyk znał swoje miejsce w szeregu. Wśród krzewów stał postument, a na nim duży kształt obciągnięty płótnem. Nauczyciele stojący w grupie mieli uroczyste miny.

Sławek zapomniał o strachu. Zaczął się przepychać do przodu, na swojej drodze miał jednakże Witka, kolegę z klasy i podwórka, który nigdy nie pozwalał, aby ktoś ustawiał mu się przed nosem. Jego krępa, obrotna figurka zakręciła się spiralnie, aby zrobić koło siebie trochę luzu na zadanie ciosu. Potem łokieć wyskoczył do przodu i trafił w innego. Ten drugi musiał zaraz oddać, ponieważ był honorowy. I tak się zaczęło.

Pan od wuefu odwrócił się błyskawicznie. Uroczysty wyraz zniknął z jego twarzy, jakby go nigdy nie było. Przyłożył pięść do brody, a drugą pokazał im, co jeszcze dodatkowo im zrobi. Uspokoili się, Pan bowiem zawsze dotrzymywał takich obietnic, nawet gdy miał ograniczone możliwości, jak dziś. Ukazał się bowiem Pan Dyrektor i inne osobistości. Zabrzmiała fanfara. Ktoś przeciął wstęgę koło postumentu, zasłona opadła i nagle w pełnym słońcu rozbłysnął samolot.

Sławkowi zaparło oddech.

Orkiestra grała marsz lotników. Mężczyzna w mundurze przemawiał.

Pan Dyrektor stał obok i nie słuchał, bo sam uczył się z kartki przemówienia.

Sławek zapomniał o wszystkim. O tym, co było przedtem, i o tym, co było obok. Nie obchodziło go też, co stanie się później. Widział tylko sylwetkę samolotu jakby oblaną srebrem. Czuł, że na pewno jest to coś więcej niż zwykły samolot. Siedząc w nim, człowiek mógłby się rozpłynąć w powietrzu jak srebro w srebrze. Mógłby też zniknąć w ogóle, albo chociaż na jakiś czas, a potem nagle wylądować na podwórku, roztrącając skrzydłami przybudówki, rozpychając je tak, aby rozleciały się na najmniejsze kawałeczki. Wtedy Rudy i jego paczka nie mieliby się gdzie przyczajać. Tutaj myśl Sławka nagle zatrzymała się w tym pięknym szybowaniu i runęła w dół ku dzikiej ścieżce na tyłach pawilonów, aby się już stamtąd nie oderwać.

Sławek czatował przy oknie w swoim pokoju. Oczy wycelował w tunel bramy, wpatrywał się w nią do łez. Policjantów idących po niego wciąż jeszcze nie było. Ale przyjdą. Podjadą Pogotowiem, syrena będzie wyła tak długo, aż wszystkie okna się pootwierają, aby się zaraz jeszcze szybciej zatrzasnąć. Przyjdą i zatkają tunel, by nie mógł uciec. Nie zabiorą go do ciupy, bo zabije się sam.

Stał przygięty strachem i nie widział wyjścia dla siebie. Tylko w tę śmierć. Za plecami, na fikusie z rozczapierzonymi palcami, siedziało szmaciane szkaradełko i wytrzeszczało koralikowe oczy. Zdjął je stamtąd. Potem obaj rozejrzeli się szybko, ale nie, w tym małym pokoju nie było żadnej kryjówki.

Znowu podbiegł do okna. Zamiast policjantów ukazał się ojciec. Wypadł z bramy swoim szybkim krokiem, który sprawiał, że ojciec zawsze wyglądał jak w biegu. Przeciął podwórko, nie rozglądając się, bo szkoda mu było czasu. Już był na schodach, już otwierał drzwi.

Sławek runął do korytarza.

– Cześć, stary! – krzyknął ojciec i ominął go w biegu do łazienki. Za chwilę był z powrotem. W tempie nie do ogarnięcia już się umył, już się przebrał, już gmerał w garnkach.

Sławek stał w progu i czekał.

– Co w szkole? – rzucił ojciec, myśląc o czymś innym. Zawadził wzrokiem o straszydełko, skrzywił się, ale nie powiedział słowa. Nie miał czasu. Mieszał w garnku, oczyma szukając już talerzy.

– Nic takiego – odrzekł ostrożnie Sławek. Usadził straszydełko na parapecie – przepraszam cię – szepnął w szmaciane ucho i już leciał do szafy po talerze.

Ale ojciec wolał sam, bo szybciej. Wskazał ruchem głowy na krzesło przy stole, sam wbijał jajka na patelnię, żółtka padały do naczynia, skorupki do wiadra, jak u cyrkowego magika. Sławek podziwiał zręczność ojca.

– Dobrze ci się dzisiaj pracowało? – zagaił niepewnie.

– Komu się dzisiaj dobrze pracuje – odburknął ojciec. – Prywaciarz to jeszcze większy drań od... – zreflektował się. – Ale dobrze, że w ogóle jest robota – dokończył. Pchnął talerz w stronę Sławka, odczekał, aż dojedzie, lecz zanim Sławek wziął się do jedzenia, ojciec już kończył swoje. – No, wiosłuj! – ponaglił. – Nie bądź taki gapowaty! Kto wolno je, ten wolno pracuje! – wstał, już miał ruszyć do korytarza, gdy nagle wyhamował. – Dwóję zafasowałeś?!

Sławek zawahał się.

– Spóźniłem się do szkoły, bo – zaczął ostrożnie – no bo...

– Bo się grzebałem – dokończył za niego ojciec. Zniknął w korytarzu, wrócił w starym skafandrze. – Daruj, stary, obiecali mi kanał! – Już w biegu zgarniał stary kombinezon z wieszaka.

– Pójdę z tobą! – wybuchnął Sławek.

– Żebyś się upaprał?! – na to ojciec. – Jak twoja matka wróci, powiedz, że będę o dziesiątej.

Drzwi zatrzasnęły się. Sławek przysiadł na zydlu. Kuchnia po pospiesznej działalności ojca wyglądała jak pobojowisko. Na podwórku wyło radio, wyło jak syrena. Sławek nie mógł dłużej tego słuchać. Wpadł do łazienki i puścił wodę z wszystkich kranów.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Dzień kolibra

Подняться наверх