Читать книгу Rezerwuar - Ewa Siarkiewicz - Страница 4
ОглавлениеCiemność olbrzymiej jaskini z rzadka rozświetlały rozbłyski aur. Powietrze było tak niezwyczajnie suche, że właściwie było nieobecnością wszelkiej wilgoci. Jakby każdą jej kroplę pochłaniały rzędy postaci, siedzące nieruchomo pod kamiennymi ścianami.
Rozbłysk aur przeleciał ponad głowami istot, w psychicznej reakcji łańcuchowej. Energia skupiła się w jednym miejscu, tworząc zarys postaci siedzącej w pozycji lotosu. Obraz był niewyraźny, migotliwy, błyskający czerwienią i złotem. Siedzący najbliżej wejścia do groty Thym patrzył oczami duszy na fantom stworzony z auralnej energii Strażników.
Nadchodzi czas
Czas
Czas
Thym wsłuchiwał się w szelest myśli Strażników, w to unisono woli. Wkrótce w grocie zasiądzie do samadhi kolejny Strażnik. A przynajmniej powinien…
***
Przeciągnął neurony jak leniwy kot grzbiet i otworzył oczy. Za oknem śpiewały ptaki, a wsuwające się do pokoju gałęzie kwitnącego bzu napełniały przestrzeń aromatem. Odetchnął głęboko i uśmiechnął się. Życie jest piękne.
Powoli podniósł się z pozycji lotosu. Ciało było nieco zdrętwiałe długą medytacją.
- Przyda mi się forma Ojca – mruknął. Spojrzał przez okno, na trawę wokół stawu, po którym majestatycznie pływały dwa białe jak śnieg łabędzie. To było idealne miejsce na tai chi. Zsunął z ramion płaszcz i wyszedł na korytarz.
Było cicho. Pusto. Białe ściany bungalowu zbudowanego jak stare japońskie domy lekko prześwitywały. Zza drzwi Opiekuna dobiegał świergotliwy odgłos telefonu.
Damian zatrzymał się.
- Germaine? – zawołał. – Germaine!
Najwyraźniej gdzieś sobie poszedł. Damian rozsunął drzwi i wszedł do gabinetu. Dźwięk dobiegał zza szklanego biurka. Zaszedł od tyłu i ujrzał uchylone drzwiczki. Zajrzał do środka. Na półce stał telefon. Damian podniósł słuchawkę
- Halo, Linder, Linder, odezwij się…- głos wydawał się należeć do dziecka, dziewczynki. Był pełen łez i rozpaczy.
- Słucham?
- Kto tam? Jest Linder? O Boże, niech mi ktoś pomoże. Sand zabił Ilzę, zabije i mnie. Niech mi ktoś pomoże. Ulica Zwycięzców 65. Mam na imię Tanya, proszę… Idzie..
Połączenie zostało przerwane.
Damian spojrzał na słuchawkę… Linder. Kim jest Linder?
Kim jest Sand i co znaczy „zabił Ilzę”. I dlaczego Tanya tak bardzo się boi?
Wyszedł przed bungalow. Kilkadziesiąt metrów od domu, za drzewami, kwiatami i domkami dla pawi stał mur. Za murem w oddali majaczyły ośnieżone szczyty gór. Za nimi było miasto. Podobno. Nigdy tam nie był. Prawdę mówiąc, nigdy nie opuszczał świątyni. Ale mała Tanya, kimkolwiek jest, potrzebowała pomocy, a Germaina znów nie było. Spojrzał na bramę. Dobrze, tylko weźmie parę rzeczy ze swego pokoju. Czeka go dość długi, ale przyjemny spacer. Prawdę mówiąc, był ciekaw miasta i innych ludzi.
***
Vera potarła palcami zmęczone oczy. Jeszcze jedna kawa, a oczy jej eksplodują. Marzyła o śnie, ale do końca dyżuru zostało jeszcze sześć godzin. Sześć długich godzin w piekle.
- Pani doktor, przywieźli ofiarę z wypadku – pielęgniarka z izby przyjęć wsunęła głowę do pokoiku, w którym Vera skryła się kwadrans temu, by odciąć się na chwilę od potępieńczego hałasu szpitala na ostrym dyżurze.
- Już idę – szepnęła.
Ostre światło jarzeniówek i gwar uderzyły w nią jak obuchem. Niedobrze się jej robiło na widok chorych, rannych, pobitych. Miasto oszalało. Od miesięcy nie było spokojnego wieczoru.
W izbie przyjęć jakiś chudy facecik w kombinezonie firmy oczyszczania skakał wokół zwalistego policjanta z drogówki, który beznamiętnie spisywał raport.
- Jezu, to nie była moja wina – piskliwy głos podszyty był paniką. - Ulica była pusta, tam zawsze jest pusto. I nagle był. Trzy metry przed moją ciężarówką. Jakby go kto wypluł. I buch! Jakby czekał, bym go walnął. Nie dało rady go wyminąć! Jezu, na głowę moich dzieci przysięgam, pojawił się znikąd.
- Tak. Pewnie. Poczekamy na wyniki badania krwi – mruknął zmęczonym głosem policjant. – Lepiej od razu się przyznaj, jaki drag niuchasz.
- Jestem czysty, przysięgam! – zawył kierowca.
Vera nie słuchała dalej. Pochyliła się nad łóżkiem, na którym leżał zakrwawiony mężczyzna w białym ubraniu. No, już nie takim białym.
- Obrażenia? - spytała rudego stażystę. Nie znała go, zmieniali się jak w kalejdoskopie. Tak było, od kiedy miasto oszalało. Szaleństwo jest zaraźliwe.
- Rana cięta na czole, złamane trzy żebra, przebite płuco, wewnętrzny krwotok – nerwowo czytał z karty rudzielec.
Pochyliła się nad twarzą rannego i uniosła powiekę. Wstrząs mózgu.
- Na chirurgię. Wezwij zespół.
- Będzie musiał poczekać – Koordynator stanął za nią. - Wszyscy są zajęci.
Nie miała nawet siły się zdenerwować.
- Umrze, jeśli mu natychmiast nie pomożemy.
Koordynator wzruszył ramionami.
- Nie urodzę ci wolnych chirurgów. Mamy ofiary strzelaniny i by-passy. Za dwie godziny weźmiemy tego. Musisz go utrzymać.
Dwie godziny cudów. Co to dla niej!
Wydała stażyście polecenia. Pochyliła się jeszcze raz nad rannym i wtedy otworzył oczy. Drgnęła. Z brudnej, zakrwawionej twarzy spojrzały na nią oczy szafirowe jak najczystszy klejnot.
- Kim jesteś? – wyszeptał.
- Lekarzem – powiedziała łagodnie. – Doktor Vera Steinway. Miałeś wypadek, wpadłeś pod ciężarówkę. Jesteś w szpitalu. Zajmiemy się tobą. Jak się nazywasz? Jesteś ubezpieczony?
Gdzieś z głębi izby przyjęć dobiegł krzyk cierpiącego. Mężczyzna drgnął.
- Idź tam – wyszeptał. – Ja się wyleczę.