Читать книгу Z pamiętnika samotnej wróżki - Ewa Zdunek - Страница 5
Z pamiętnika samotnej wróżki
Оглавление1 września, wtorek
KURS WRÓŻENIA I FILOZOFII KART TAROTA – właśnie, tego szukałam. Od kilku tygodni jestem taką sobie wróżką mimo woli; rozkładam karty klasyczne sąsiadkom i ich znajomym. Nie przypuszczałam nawet, że można na tym zarobić. Czasem uzyskuję w ciągu dnia większe wpływy niż przez miesiąc z tej całej pralni, w której ugrzęzłam pół roku temu, kiedy ojciec zachorował. Karty zaczęłam zabierać do pracy z nudów, bo zawsze znalazł się ktoś, kto chętnie rozegrał ze mną partyjkę makao, aż tu pewnego dnia jedna z klientek zapytała, czy umiem wróżyć. Oczywiście, że umiem. Moja babcia uwielbiała karty, a ja uwielbiałam babcię. Wiele razy opowiadała mi różne, mniej lub bardziej zmyślone historie o Cygankach, które stawiały karty, wróżyły z dłoni albo z oczu. Wcześniej nauczyłam się czytać z kart niż z książek. Babcia traktowała to jak rozrywkę. Gdy przychodziły jej znajome, zamykały się w małym saloniku, babcia rozkładała karty każdej z osobna, odprawiały jakieś rytuały. Dziadek zawsze się potem wściekał, że śmierdzi palonym zielskiem, ale dla mnie to był cudowny świat pachnącej magii, z babcią o czarnych oczach w roli czarownicy. Babcia nigdy nie pogodziła się z myślą, że musiała wyjść za mąż za właściciela dobrze prosperującej pralni, a nie za – na przykład – artystę malarza albo rzeźbiarza. Jej zdaniem, tylko artyści równocześnie doświadczają tego łagodnego przejścia między dwoma światami, rzeczywistym i duchowym. Jednak dziadek szydził, że z pędzla chleba nie będzie, a z pracy własnych rąk – zawsze. No cóż, mój ojciec przejął pralnię po swoim ojcu, a teraz ja powinnam zająć jego miejsce. Oglądać codziennie brudne majtki, pochylać się nad plamami z barszczu i z uśmiechem na ustach wydawać kwitek, do którego od stu lat dołączamy ten sam komunikat: BĘDZIE GOTOWE ZA DWA DNI, ZAPRASZAMY PONOWNIE! Pójdę na ten kurs. To tylko trzy dni, przez weekend. Przestanę być wróżką mimo woli, a stanę się wróżką z certyfikatem!
11 września, środa
Ojciec uważa, że to jakiś stek bzdur. Powiedział, że nie będzie wyrzucał pieniędzy. Bardzo dobrze, wyrzucę własne, zarobione właśnie na wróżeniu. On nie wie, że te tłumy bab, które codziennie przychodzą do pralni, tak naprawdę znikają ze mną na zapleczu i w nosie mają wysokie standardy prania prześcieradeł. Czasem, gdyby nie pomoc Roksany, mojej bezrobotnej sąsiadki, musiałabym czasowo zamykać zakład. Ojciec w ogóle jest zdania, że wszystko, co robię, jest bez sensu. Studia na wydziale filozofii – bez sensu, wcześniej ogólniak – bez sensu, czytanie książek – bez sensu, chyba że dotyczą usuwania plam z jedwabiu. A gdy stanowczo odmówiłam wejścia w związek małżeński z jednym z naszych klientów, synem właściciela pobliskiego domu pogrzebowego – było to najbardziej bez sensu ze wszystkiego. „Grabarzom nigdy roboty nie zabraknie!” – krzyczał ojciec. „Tak jak księżom. To bardzo przyzwoita rodzina, prowadzą swój interes prawie tak długo jak my!”.
No pewnie. Wyznacznik wartości kandydata – jak długo jego rodzina prowadzi własny biznes. Może nasi rodzice zaczęliby wówczas myśleć o połączeniu firm, ich potencjalni przyszli klienci mogliby się przecież rekrutować z grona naszych klientów, a potem my pralibyśmy ich całuny pogrzebowe. Taki związek z firmą na całe życie. Tylko że myśl o dzieleniu łóżka z facetem, który godzinę wcześniej dotykał nieboszczyków, jakoś nie wydawała mi się romantyczna. Ojciec się zdenerwował.
Już wysłałam zgłoszenie, zapłacę jutro i pójdę tam. Zobaczę.
12 września, czwartek
Sny to wiadomości przesyłane przez naszą podświadomość. Informacje, ostrzeżenia, czasem wizualizacja marzeń. A co może oznaczać, że widzę samą siebie wchodzącą boso po trawiastym zboczu w górę, wokół krajobraz jak z bajki, nad wzgórzem niebo ciemnieje, zbierają się czarne chmury, dziwne, bo otoczone złotą obwódką? Wygląda tak, jakby chmura kryła w sobie całe kłębowisko błyskawic. Piękne i przerażające zarazem. Czuję lęk, ale idę dalej. Mija mnie coraz więcej osób, które pośpiesznie schodzą, a nawet zbiegają w dół. Nie przejmuję się tym. Docieram na sam szczyt, a stamtąd widzę w dole wezbrane sinogranatowe morze, fale tłukące się niespokojnie o brzeg, one także krzyczą, bym stąd uciekała, bo poszewka z błyskawicami zaraz się rozerwie. Podnoszę głowę i patrzę. Biernie czekam na to, co nieuniknione. Nagle chmury rozrywają się na tysiące kawałków, niebo mieni się wszystkimi kolorami tęczy, przecinane co i raz złotą nicią. Widzę gigantyczną kulę, która nie wiadomo skąd się wzięła, i spada z ogromną prędkością, wprost na mnie. Nie uciekam, nie staram się ukryć, choć strach wprost mnie paraliżuje. Czekam. Po prostu czekam.
Obudziłam się zlana potem. Może ojciec ma rację? Może nie powinnam iść na ten kurs? Czy to ostrzeżenie? Gdyby zapytał mnie o to klient, odpowiedziałabym, że tak. Spienione fale, grzmoty, błyskawice, wzniesienia, to wszystko oznacza niepokój podświadomości. Jednak sama dla siebie nie jestem klientem. Nie analizuję, nie sprawdzam, czekam, co los przyniesie…
13 września, piątek
Poszłam. Kurs odbywa się w wynajętej sali w jednym z podrzędnych hoteli. Straszna duchota, bo sala bez okien. Zgromadziło się prawie dwadzieścia osób, większość z nich to kobiety. Niektóre głośno dyskutowały nad określonymi rozkładami kart tarota i sprzeczały się o ich interpretacje. Po co one tu przyszły? A może ja nie doczytałam i to jest kurs dla zaawansowanych? Trochę się niepokoję, nie miałam do tej pory kart tarota w ręku. Na razie koniec z pisaniem, bo wchodzi prowadząca i prosi o ciszę. Włosy jej sterczą, jakby przed chwilą wyjęła palce z kontaktu. Już wiem, że jej nie polubię. Wśród kursantów jest tylko dwóch mężczyzn. Jeden z nich, około sześćdziesiątki, trzyma się mocno wymalowanej, tlenionej blondyny uczesanej w kok; drugi, dość przystojny, jest sam. Trochę dziwny, bo wszyscy mają karty, mądrzą się na temat wróżenia, a on siedzi, słucha i czasem coś zanotuje. Zaintrygował mnie. Ma na imię Jacek.
Wieczorem
Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Chyba się jednak wygłupiłam. Strzyga w roli prowadzącej, same profesjonalne wróżki dookoła, nie mam pojęcia, o czym mówią. Zdaje się, że przed przystąpieniem do kursu powinnam była kupić sobie karty, nauczyć się ich znaczenia i dopiero potem przyjść. Siedzę jak na tureckim kazaniu. Czarownica cicho bełkotała, więc przez pierwsze dwie godziny w ogóle nie wiedziałam, o co chodzi. Później przyczepili jej maleńki mikrofonik do żakietu, który ta szeptucha zdjęła i zaczęła mówić wprost do niego. Jedyne, co teraz słyszałam, to jeden przeciągły pisk. Coś rysowała na tablicy, ale podpisy były, zdaje się, w innym języku, języku wiedźm i wilkołaków, bo też nic nie odczytałam. Nie mam ochoty iść tam znowu jutro, ale przecież nie mogę powiedzieć ojcu, że to porażka. Triumfowałby przez rok, na miesiąc by odpuścił i znów by mi zaczął wypominać, że miał rację, że to bzdura i wyciąganie pieniędzy. Może po drodze na kurs wstąpię do jakiegoś sklepu i kupię talię kart tarota. Przynajmniej pooglądam sobie obrazki. Jacek nie zwraca na mnie uwagi – jestem tylko jedną z wielu wróżek, które przyszły na kurs wróżenia. Ale mnie ciekawi, co on tu robi. Nie wygląda mi na wróżbitę.
14 września, sobota
Wiedźma chyba za szybko leciała na miotle, bo całe ubranie miała przekręcone na bok. Nawet twarz jakby jej trochę zniekształciło. Ciekawe, jak podróżują strzygi? Mają bilet miesięczny Warszawa – Łysa Góra – Warszawa? Dziś od samego początku zaczęła wymachiwać kartami trzymanymi w dłoni i coś skrzeczeć. Znów nic nie zrozumiałam. Nawet nie ma się kogo zapytać, bo wszyscy są przecież doskonale zorientowani. Obok mnie usiadło małżeństwo wróżów. Chyba tak ich należy nazywać? Ona wróży i on też. Skupieni jak na maturze. Pani prowadząca chyba zadała nam pracę samodzielną z kartami, bo wszyscy pochylili się nad swoimi taliami. Dobrze, że kupiłam karty. Co ona tam mruczy? Aha, trzeba rozłożyć siedem kart i trzy poniżej. Dobrze. Mam. Te Denary to chyba pieniądze?... Co ma z tego wynikać? Za głupia na to jestem, wciąż nic nie rozumiem. Jacek podszedł do mnie na przerwie. Zapytał, czy możemy usiąść razem podczas ćwiczeń, bo większość kursantów już się dogadała. Oczywiście, zgodziłam się. Okazuje się, że to lekarz psychiatra. Pojawił się tu, bo bada zjawisko uzależnień i manipulacji. No nieźle. Ale fajnie nam się ze sobą szeptało. Jacek ma ogromne poczucie humoru. Pokazał mi jedną panią, siedzi ze dwa metry przed nami. Ona przez większość czasu zwija i rozwija papierek. Zdaniem Jacka, to świadczy o nerwicy. Wskazał mi jeszcze kilka innych osób, między innymi korpulentną kobietę o czarnych włosach, która co chwila wycierała nos. „Jest zdenerwowana albo niepewna” – ocenił Jacek. „Coś lub ktoś stale wzbudza w niej niepokój”. Nie miałam odwagi zapytać, co zaobserwował, patrząc na mnie.
Później
Pan wróż jest z wykształcenia grafologiem i różdżkarzem. Jak nie ma pracy w jednym zawodzie, zwraca się do drugiej profesji. Opowiedział mi, że kiedyś został poproszony o zbadanie, czy na działce pod domem biegną żyły wodne. Pomylił weekendy i zastał domek zamknięty. W drzwiach tkwiła karteczka. Pomyślał,że to do niego, więc przeczytał. A tam stało: „Za godzinę, kotku”. Nie umiał rozstrzygnąć, jak odnieść się do komunikatu, ale odczekał godzinę. Gdy już miał odjechać, pojawili się właściciele, żona i mąż. Żadne nie chciało się przyznać do napisania karteczki, uznano sprawę za głupi żart. Kilka dni później pani zgłosiła się do niego z prośbą o postawienie kart na okoliczność tego zdarzenia, a pan, niezależnie, poprosił o analizę grafologiczną pisma. „Zarobiłem trzy razy!” – pochwalił się pan wróż. Później okazało się, że to sąsiad pomylił domki.
Jego żona, znaczy się tego grafologa, ma z kolei widzenia, nie mylić z przewidzeniami. Ciągle coś widzi. Kilka dni temu widziała, jak tramwaj przejeżdża młodą dziewczynę na pasach, i następnego dnia podali, że w Zamościu zdarzył się taki wypadek. „Gdybym wiedziała, gdzie i kiedy, mogłabym ostrzegać ludzi” – wyjaśniła mi pani wróżka. „To moja misja otrzymana od Boga. Tylko narzędzi mi nie dał”. Uśmiechnęła się szeroko. „Tarot będzie moim pomocnikiem”. Dziwni, ale mili. Poczułam do nich sympatię, nawet nie zapytałam Jacka, co sądzi o tej parze, bo chciałabym utrzymać z nimi kontakt. Dalej nie wiem, co z tymi denarami. I co ma do tego żywioł powietrza? Może na studia powinnam pójść? Takie z wróżenia, bo po tym kursie będę chyba tak samo mądra, jak przed. Jacek pocieszył mnie, że jest to rodzaj wiedzy, której nie da się przekazać, jak w szkole. „Można nauczyć się symboliki kart, ale i tak bardziej chodzi o pewien rodzaj interakcji między wróżącym a klientem” – tłumaczył mi. „To jest rodzaj emocjonalnego zaangażowania się, jak w miłości”. No cóż, on chyba wie, co mówi…
15 września, niedziela
Dziś są wykłady z bogatej oferty firmy, która zorganizowała ten kurs. Cały kram wystawili, książki, karty, wahadełka, amulety, kamienie, kadzidełka, akcesoria i uzdrawiające specyfiki. Brakuje szklanych kul i czarnych kotów, do kompletu. Zwariowałam, po co ja tu przyszłam? Za grosz nie ma w tym sensu. Od pomachania zajęczą łapką nie znikną komuś kurzajki! Kupiłam sobie kilka książek, z czystej ciekawości je przeczytam, w tym opis kart tarota. Może sama się nauczę, w końcu już zainwestowałam w talię. Na koniec zajęć para ochotników poddawała się praktykom wróżbiarskim kursantów. Na karteczce pisali odpowiedź na zadane pytanie, wkładali do koperty, potem wróżący rozkładał karty i je interpretował. Nic się nie zgadzało, ale wszyscy udawali, że tak miało być. Wszystko jest okej. Pytanie nieprecyzyjnie zadane, odpowiedź nieczytelna, karty zmęczone. O rany, co ja tu robię?! Pan wróż-grafolog popisał się wiedzą, lecz nie z dziedziny ezoteryki. Bardzo trafnie scharakteryzował osobę, której wróżył, ale na podstawie napisanej przez tę osobę daty urodzenia oraz jej imienia. Przyznał mi się do tego w przerwie. Powiedział, że ta wiedza bardzo mu się przydaje i często z niej korzysta. To mnie zastanowiło. Skończyłam przecież filozofię, czy w jakiś sposób mogę to wykorzystać?
16 września, poniedziałek
Nudno, bo baby na wróżenie przyjdą po odpracowaniu kolejkowych pogaduszek. Czytam sobie książki, które kupiłam na kursie. W tajemnicy przed ojcem, bo przecież by mnie zabił! W jednej z nich jest napisane, że można wróżyć, obserwując ptaki. Gdy na linii wysokiego napięcia usiądzie ich parzysta liczba, to wróżba jest korzystna, jeśli nieparzysta, to niekorzystna. I tak: dwa kosy siedzące obok siebie to dobry znak, jedna sroka to zapowiedź nieszczęścia, wrona, która zakracze dwa razy, zwiastuje przykre wiadomości, a czapla – rozpad związku. Gołębie w każdej liczbie przynoszą szczęście, podobnie wilgi, mewy i kaczki. Jaskółki, wróble i bociany też lubimy, ale trzy osobniki jakiegokolwiek gatunku przemieszczające się w lewą stronę – to ostrzeżenie przed chorobą lub śmiercią. Dowiedziałam się również, że można zwrócić się z pytaniem do wiatru. Należy zrobić to o wschodzie słońca. Gdy wiatr zawieje w kierunku północnym lub zachodnim, odpowiedź brzmi „tak”, gdy wschodnim lub południowym „nie”. To jest naprawdę fascynujące, można wróżyć z ognia, z rozsypanej słomy, z pary wodnej i płomienia świecy. Czytam to z ogromnym zainteresowaniem. Tarot na razie leży i czeka.
17 września, wtorek
Jedna z klientek przyszła dziś z prośbą o sprawdzenie w kartach, czy mąż ją zdradza. Nie zauważyłam, że ojciec jeszcze nie wyszedł do domu i usłyszał samą końcówkę pytania. Gdy poszłam z klientką na zaplecze, widocznie uznał, że ta kobieta chce porozmawiać ze mną na ten temat, może nawet, że to ze mną ten mąż ją zdradza. Poszedł więc za nami. Otworzył z rozmachem drzwi i ryknął na całe gardło:
– Moja córka nie ma żadnych gachów, a już na pewno nie takiego kurdupla, jak ten pani mąż! To porządna… wróżka?!
Wyprowadziłam się na poddasze. Tego stryszku i tak nikt nie używa, pełno tu pajęczyn i mysich odchodów. Na pewno nikt nie będzie miał do mnie pretensji, jeśli sobie to miejsce zaadaptuję. Odmaluję, urządzę, mam w końcu trochę własnych pieniędzy. Ojciec postawił mi ultimatum: koniec z wróżeniem, koniec z samotnym życiem, mam wyjść za grabarza i uczciwie prowadzić pralnię. Nic z tego! Jestem dorosła i sama będę o sobie decydować! Pierwszą decyzję już podjęłam: zamieszkam na stryszku i rozejrzę się za jakąś pracą. A póki co, zostanę wróżką. W gruncie rzeczy wróżką mimo woli.
2O września, piątek
Spotkanie w restauracji. Sześć wymalowanych i wyperfumowanych paniuś, które głośno rozprawiały o paznokciach i facetach, i ja w charakterze atrakcji – jako wynajęta na wieczór wróżka. Nuda. Chciałam już wyjść, ale zapowiedziano tort, poza tym jeszcze mi nie zapłacono. Z zainteresowaniem obserwowałam scenę rozliczania się trzech kobiet. Jak wynikało z rozmowy, jedna z nich – najbliższa koleżanka przyszłej panny młodej – zapłaciła za cały poczęstunek. Druga z koleżanek zobowiązała się pokryć część wydatków. Ustaliły, że jedną piątą. Reszta przytaknęła. Zaczęły więc liczyć na tipsach, ile to jest jedna piąta z 1650. Po kilkunastu minutach wyszło im, że Beata, jedna z dziewczyn, ma zapłacić drugiej dziewczynie, Karolinie, 350 złotych. Gdy to zrobi, to do podziału pozostanie tylko 1300 złotych. Więc Beata wyjęła z torebki dwie dwusetki. Wtedy Karolina zaczęła domagać się od pozostałych dziewczyn, żeby jej rozmieniły, bo nie ma wydać. Na to gospodyni wieczoru powiedziała, że ona za nią, czyli za Karolinę, założy i ta będzie jej winna 150. Następnie zwróciła się do Beaty i powiedziała: „Więc ty teraz wpłacasz tylko 600, bo potrącimy to, co jesteś winna Karolinie”. Beata ucieszyła się i zamknęła torebkę. Na to ta, która cały czas liczyła, ile to jest 1/5 z 1300, zrobiła niezadowoloną minę, bo teraz wszystko będzie musiała liczyć od nowa. Po kolejnych kilku minutach, gdy wszystkie mówiły równocześnie, dwie dziewczyny wyjęły portfele i zaczęło się rozliczanie. Jedna drugiej wręczała to dziesięć, to pięćdziesiąt złotych, informując pozostałe, że jest już na czysto rozliczona. Pozostałe koleżanki także zapytały o swój udział w tym płaceniu, na co padła odpowiedź, że one już są rozliczone i jako dowód wskazano owe dwie dwusetki, które leżały na stoliku. Na marginesie, mnie zapłacili z innej puli.
No cóż, jestem teraz na swoim garnuszku. Ojciec zaparł się i nie odzywa się do mnie. Do pralni przyjął moją sąsiadkę, Roksanę. Nie sądzę, żeby miał z niej pożytek, bo ona przecież nie rozróżnia bawełny od wełny, ale chciał zrobić mi na złość. Wiedział, że Roksana o wszystkim mi doniesie. To taka nasza osiedlowa papla. Trudno, ja nie ustąpię i ojciec też pewnie nie ustąpi. Zobaczymy, co się stanie.
21 września, sobota
Wczoraj zatelefonowałam do ojca. Jacek przekonał mnie, abym to ja pierwsza wyciągnęła tę przysłowiową rękę na zgodę. „Wiesz – tłumaczył mi, gdy razem zrywaliśmy spróchniałe dechy podłogi – on jest twoim ojcem, chce dla ciebie jak najlepiej, choć inaczej definiujecie pojęcie szczęścia i korzyści. Dla niego finansowa stabilizacja to pełnia szczęścia, dla ciebie niekoniecznie. Poza tym on przez całe życie był szefem, wszystko kontrolował. Przypomnij sobie, że kiedy państwo zwalczało takich jak on prywaciarzy, to musiał być silny i niezłomny. Czas go wyprzedził. Nie zdążył pogodzić się z faktem, że już nie musi tak zażarcie walczyć. Ale też okoliczności temu nie sprzyjają. Biznes wymaga żelaznej ręki, twardego stąpania po ziemi, a ty co? Wróżysz z kart? Zamiast zachęcać klientów, żeby częściej prali prześcieradła? On tego po prostu nie rozumie”.
Jacek miał oczywiście rację. Schowałam urażoną dumę do kieszeni i zeszłam dwa piętra niżej. Zapukałam do drzwi naszego mieszkania. Chciałam wyjaśnić, że wtedy wróżyłam dla zabawy, ponieważ stała klientka mnie o to poprosiła, że to takie moje „kieszonkowe”. Ojciec przez drzwi wykrzyczał, że nie będzie ze mną rozmawiał, bo jestem dwulicowa i uzależniona od kart jak babcia. Dla niego to „łatwy kawałek chleba”. Dodał jeszcze, że jest mu wstyd pokazać się ze mną gdziekolwiek. „Nawet męża nie masz!” – zakończył przemowę, jakby to był koronny argument.
Samotna jak ten palec! Samotna wróżka, psiakrew!
23 września, poniedziałek
Ojciec oświadczył wobec naszych wspólnych znajomych, że według niego nie jestem odpowiedzialną osobą, ponieważ… oszukuję. I to nie tylko jego. Innych także. Jego zdaniem, praca wróżki to jedno wielkie oszustwo, w którym ja chcę brać udział. Potraktował mnie jak kloszarda, którego on, szlachetny i dobry człowiek, chroni przed całkowitym upadkiem moralnym. Teraz już rozumiem, co oznaczał mój sen. Stanowił zapowiedź nowego, które rodzić się będzie w bólach. Samotna wróżka? Dobrze, niech tak będzie. Udowodnię mu, że jestem profesjonalną wróżką i nie zamierzam długo być samotna. Od jutra zacznę uczyć się kart tarota. Ja mu jeszcze pokażę!
3 listopada, niedziela
Jak wygląda praca wróżki? Banalnie. Telefon, komputer i magiczne karty. Zaraz na początku, jeszcze przed zalogowaniem się, przygotowałam sobie przytulne stanowisko pracy, nastrojową muzykę, świecę i w charakterze czarnego kota – czarnego psa. Po kilku dniach intensywnej pracy stanowisko pozostało: przyjemny kąt w domu, gdzie nic mnie nie rozprasza, świeczka też jest, choć często nie zdążam jej zapalić. Co do muzyki, to przeszkadza podczas rozmów, czasem połączenia są słabej jakości, a mój czarny koto-pies już dawno zrezygnował z asysty. Dorobiłam się za to bardzo gadatliwej papużki, która – a raczej który – jest moim niezastąpionym asystentem. Przez kilka tygodni usiłowałam nauczyć Bolusia kilku miłych słów, on jednak uznał, że najbardziej przydatne słownictwo to: „buzi”, „sio!”, „już”, „tak”, „nie” i „poszła sobie”. Repertuar może nie najszerszy, ale niezwykle trafnie przez niego używany, zwłaszcza gdy słowo pada w połączeniu z gestem. Czasem czułam zażenowanie, gdy Bolek wzruszał skrzydełkami i mówił „Poszła sobie, sio!” do klientki, która dość długo zadawała mi pytania. Oczywiście, za każdym razem gdy klient rozpoczyna zdanie od „Czy”, Bolek odpowiada stanowczo „Tak!” lub „Nie!”, a gdy pada pytanie „Czy już kończymy?” – odpowiada zdecydowanie „Już!”. Wiele osób, w tym moich sąsiadów, przywykło już do jego okrzyków typu „Kto tam?”, „Halo, tu Boluś!”, albo „Gdzie poszła?”. Bolek siada mi na ramieniu, gdy rozmawiam przez telefon, i zwykle wtrąca się do rozmowy, bywa, że w słuchawce słychać jego rozbudowany komentarz złożony z kilkunastu słów ludzkich i papuzich, który zwykle podsumowuje kiwaniem głową i krótkim „No!”.
W remoncie stryszku bardzo pomógł mi Jacek i pan Ryszard, ten grafolog z kursu. Zaprzyjaźniłam się z nim i jego żoną, panią Zofią, oboje są dla mnie jak rodzina, ciepli i przyjacielscy. Sama nie dałabym rady. Teraz mogę panoszyć się w wyłącznie mojej czterdziestopięciometrowej przestrzeni, w której udało się wykroić dwa pokoje i kuchnio-przedpokój. Łazieneczka jest ładna, ale niezwykła: prawie cały sufit zajmują lukarny, przez które widać niebo. Leżąc w wannie, mam wrażenie, jakbym kołysała się na morzu. To moje ulubione miejsce relaksu i czytania książek. Jednak czasem przeszkadza mi, że nie pracuję niczym średniowieczny mag, w cichej zaciemnionej wieży, wśród lunet i horoskopów. Nie mogę patrzeć w niebo i snuć wizji. Gdy obsługuje się połączenie za połączeniem, nie ma czasu na zajmowanie się drobiazgami. Drogie minuty mijają, a ja muszę się maksymalnie skoncentrować. Dlatego wolę nocne rozmowy. Wtedy na moim stryszku jest cicho, towarzyszy mi ciepłe światło lampki, a gdy słucham – patrzę w okno, przez które widzę księżyc i gwiazdy. Obok mnie paruje kubek z ulubioną owocową herbatą. Kiedy przychodzą klienci, obowiązkowo zaparzam zieloną z dodatkiem czegoś dziwnego. Zwykła czarna nie przejdzie. Nie u wróżki.
Podczas pisania maili i innych nieinteraktywnych prac włączam muzykę. Koncentracja jest niezwykle ważna. Czego słuchają wróżki? Oficjalnie muzyki reiki, ale ja wolę rytmy latynoamerykańskie, które bardziej pobudzają do życia. Kiedyś ktoś zadał mi pytanie o karty. Czy rzeczywiście w trakcie połączenia telefonicznego rozkładam i analizuję jednocześnie karty klasyczne, tarota i inne? Nie. Nie ma na to czasu, zwłaszcza podczas rozmów przez telefon. Poza tym każdy doradca ma swoje ulubione metody, ja także. Karty klasyczne podają odpowiedzi ogólne, szersze, opisują przeszłość i teraźniejszość, przy pełnym rozkładzie widać, co było, co będzie, na co się zanosi. Jeden rozkład może dać odpowiedź na wiele pytań, o ile nie są one bardzo szczegółowe. Tak naprawdę to już pierwszych dziewięć kart sygnalizuje, co będzie dalej. Karty tarota opisują szczegóły. Gdy ktoś pyta bardzo konkretnie, to właśnie ta metoda wróżenia sprawdza się najlepiej. Tarot „rozmawia”, jest aktywny, może to przesądza o jego „szatańskiej” niesławie. Tarot potrafi odmówić odpowiedzi, udzielić ostrzeżenia, rady, upomnienia, odpowiedzieć bardzo dokładnie i szczegółowo, albo jałowo i ogólnie. Sam wybiera. Często „odmawia” odpowiedzi na pytania oczywiste lub należące do strefy wolnej woli człowieka. Dlatego i ja odmawiam udzielania odpowiedzi na niektóre pytania. W tarocie czasem wystarczy jedna karta, aby wiedzieć wszystko o osobie, która pyta.
Budzi zdziwienie, że nie proszę o podanie daty urodzenia, tylko o imię. Ale ja nie zajmuję się numerologią. Imię przylega do człowieka, a pytanie niesie ze sobą intencję, to wystarczy. Nie boję się tzw. pytań sprawdzających. Czasem klienci marnują pieniądze, żeby pytać mnie o coś, co już się wydarzyło, aby przekonać się, czy nie zmyślam, czy wszystkim odpowiadam tak samo, itp. To głupie. Jeśli nie czujesz zaufania do doradcy już po kilku sekundach rozmowy, zwyczajnie rozłącz się i wybierz innego, bo i tak nic z tego nie wyjdzie. Ja nie wypytuję ludzi. Nie znam ich, nic o nich nie wiem. Proszę wyłącznie o imię i konkretne pytanie. Im dokładniej sprecyzowane, tym lepiej dla nich, bo otrzymają precyzyjną odpowiedź. Te same karty można interpretować różnie, w zależności od kontekstu. Na przykład karta Rydwan może oznaczać przeprowadzkę, przenosiny, szybką wiadomość, ścieranie się świata zewnętrznego i wewnętrznego w postaci podejmowania decyzji. Gdy klient ze mną współpracuje, to znaczy w trakcie interpretacji precyzuje, co ma na myśli, naprowadza mnie, o jakie tłumaczenie może chodzić, wówczas otrzymuje jasną i satysfakcjonującą go odpowiedź. Zwykle taka wróżba spełnia się w stu procentach.
4 listopada, poniedziałek
Poniedziałek jak zwykle jest bardzo pracowity. Sama nie wiem dlaczego, ale najwięcej telefonów odbieram właśnie w poniedziałki. Następnie we wtorki i w środy. Potem tempo pracy zwalnia, wyraźnie wyhamowuje w czwartek i piątek przed południem, żeby znowu przyśpieszyć w sobotę i w niedzielę.
Może zacznę prowadzić jakieś statystyki? Na przykład: w poniedziałki zapytania o miłość – po weekendowych randkach, we wtorki zapytania o pracę i biznes – po poniedziałkowym rozmarzeniu warto wreszcie wziąć się do pracy, w środę zapytania różne – środek tygodnia! W czwartek pomysły na pytania się kończą, w piątek rozwiewamy wątpliwości z gatunku: czy on/ona mnie kocha? W sobotę zapytania o zdradę, a w niedzielę o zdrowie. Dużo mam tych rozmów, spotkań i korespondencji. Tak szybko rozwinęła się moja wróżbiarska działalność, że aż trudno mi w to uwierzyć. Jestem samowystarczalna. Nauczyłam się posługiwać kartami tarota i to otworzyło mi drogę do szerszej klienteli. Jacek nazywa ten fenomen ucieczką przed realem w świat nierzeczywisty. Ludzie szukają nadziei tam, gdzie – zdawałoby się – nie sposób jej znaleźć, a rozmowa ze skądinąd anonimową osobą daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Zgadzam się z nim, klienci mówią mi o wszystkim, są tak bardzo otwarci i szczerzy, że czasem mnie to zdumiewa. Dzielą się ze mną rozterkami, problemami, radościami, przykrościami. Ci, którym wróżę osobiście, nie przez telefon, są bardziej skryci. Może właśnie dlatego częściej wiszę na telefonie?
Dziś zatelefonował do mnie klient, którego zaczynam już przyporządkowywać do dni z czwórką w tle – często dzwoni w czwartki albo co cztery dni. Ta czwórka do niego pasuje. Liczba ziemskiej rzeczywistości (ogień, powietrze, ziemia i woda), cztery strony świata, cztery żywioły, cztery kąty, symbol drzwi. Choć on sam jest numerologiczną dwójką. Ale dwa i dwa to przecież cztery. Zwierzył mi się ze swojej najnowszej rozterki, a mianowicie: czy znosić cierpliwie kolejne upokorzenia serwowane mu przez kobietę, w której zakochał się bez pamięci, czy wreszcie zdobyć się na odwagę i powiedzieć jej, że jest u kresu wytrzymałości psychicznej i coraz bliższy decyzji o rozstaniu. Karty nieustannie grzmią, że jego postawa jest niewłaściwa, zakłada brak szacunku do siebie, brak miłości własnej, trwonienie daru godności otrzymanego od Stwórcy. Staram się zawsze złagodzić ten przekaz. Słownik języka polskiego na dobre zagościł na moim biurku, stałam się prawdziwą mistrzynią w wynajdywaniu kolejnych eufemizmów. Martwi mnie jednak co innego. Skoro on do mnie dzwoni, aby podzielić się swoimi problemami, i nie chodzi tu tylko o podpowiedź kart, ale o szczerą rozmowę, to jaką rolę pełnią jego przyjaciele, o których tak wiele mi opowiada?
5 listopada, wtorek
Dziś zamykałam i otwierałam firmy. Jakby się umówili. Co drugie pytanie dotyczyło prywatnego biznesu. Ciekawe, że ci, którym karty odradzały podjęcie działalności ze względu na brak funduszy i brak widoków na nie w najbliższym czasie, kwitowali rozmowę stwierdzeniem: „Skoro nie mam nic, to co mogę stracić? Wchodzę w to! Dzięki za dodanie energii!”. Natomiast osoby, które posiadały pieniądze, o czym zresztą otwarcie mówiły, były pełne wahania, mimo że karty nie dostrzegały żadnych zagrożeń. Oj, czwórka Denarów mogłaby się wziąć pod rękę z czwórką Kielichów i pojawiać we śnie każdego z tych niezdecydowanych klientów jako koszmar nocny.
7 listopada, czwartek
Tę datę muszę sobie zapisać złotą czcionką. To początek eksperymentu. Tak to nazywam, bo nie mam odwagi przyznać, że od dziś zacznę mierzyć się z własnymi słabościami. Z ojcem już rozmawiam, choć dość oschle i na dystans. Aż wstyd przyznać, ale on ma rację. Nie powinnam być dłużej sama. Nawet karty od dawna radziły mi, abym poszła w tym kierunku. Brakowało mi jednak odwagi. Do tej pory mężczyźni – jako potencjalni kandydaci na partnerów – po prostu stawali na mojej drodze podesłani przez kogoś z rodziny lub znajomych. Zdarzały się wręcz castingi na kandydata na mojego męża.
Ostatni raz dokładnie rok temu, kiedy w moje urodziny urządzono mi paradę kawalerów do wzięcia. Był wśród nich emerytowany lekarz ginekolog, prawie ślepy architekt (nigdy w życiu nie widziałam takich potwornie grubych szkieł), rolnik wdowiec z szóstką dzieci do odchowania, nauczyciel matematyki z gimnazjum, no i dziedzic pogrzebowego imperium. Jacek zażartował, że powinnam przy wyborze przyszłego męża kierować się możliwościami zaspokojenia podstawowych potrzeb. W takim rankingu, oczywiście, rolnik i grabarz plasowali się w czołówce, jako najlepsze zabezpieczenie na starość. Rolnik był nawet mocno zainteresowany moją osobą, odstraszyłam go dopiero wtedy, gdy oznajmiłam, że wolę kobiety. Przeżegnał się, splunął mi pod nogi i tyle go widziałam. Grabarz wytrwał dłużej. Nic dziwnego, stale ma do czynienia z wiecznością. Szkoda, że Jacek nie jest do wzięcia, ale jako kolega sprawdza się znakomicie!
Już postanowiłam! Dłużej nie będę samotna. Tak oto uświetnię swoje trzydzieste urodziny, o których nikt nie pamiętał, jak zwykle. Postawiłam sobie karty, jedne, drugie, trzecie. Wszystkie jak mantrę powtórzyły to samo: Działaj! Nie czekaj! Miłość przejdzie i zniknie w tłumie! Nie zdążysz jej dogonić!
Jak długo jestem sama? Kilka lat, bo tych parę przelotnych znajomości na studiach przecież się nie liczy.
Klientów zachęcam nieustannie do poszukiwań, doświadczania. Od czego zacząć? Przecież nie pójdę sama do klubu, nie usiądę w pubie przy barze ani nie zacznę rozglądać się na ulicy za potencjalnym kandydatem na ukochanego. Karty kazały mi działać. Dobre sobie, ale jak? Gdzie? Bolek bardzo sceptycznie ocenił mój pomysł. Wzruszył po swojemu skrzydełkami i poleciał dręczyć psa. Sunia, zwana przez nas Kornelią, spała jak zwykle na kanapie. Gdy oberwała w ucho od Bolka, zerwała się na równe nogi, grawitacja zrobiła swoje i wylądowała na podłodze, wrzeszcząc po swojemu „O matko! O matko!”. Bolek w takich momentach chichocze i powtarza sobie „Poszła, poszła”.
8 listopada, piątek
Okej, pierwszy krok jest najtrudniejszy, a ten już zrobiłam. Potem będzie tylko łatwiej. Moja sąsiadka Roksana, która też jest samotna, właściwie notorycznie samotna, zasugerowała „pojawienie się” na balu dla singli. Nie mam zielonego pojęcia, jak to wygląda. Karty oceniły pomysł jako korzystny, bo wydarzy się coś zaskakującego. Uwielbiam takie odpowiedzi. Tylko jak mam to rozumieć? Gdy rozmawiam z klientami, karty są bardziej precyzyjne, dokładne. Mnie obdarzają takimi beznadziejnymi ogólnikami. Albo mnie nie lubią, albo uważają, że nie przynosi się pracy do domu. Może powinnam zaopatrzyć się w inne karty, takie do prywatnego użytku? Ale czy wtedy te, z którymi pracuję, nie pogniewałyby się? Może byłoby im przykro… Muszę koniecznie zacząć wychodzić do żywych ludzi, bo za chwilę umówię się na randkę z Rycerzem Kielichów!
9 listopada, sobota
Doszło do zaskakującego wydarzenia! Te moje karty mają poczucie humoru, nie ma co! Wybrałyśmy się razem, Roksana, moja sąsiadka i ja. Założyłam sukienkę i szpilki, w końcu bal to bal. Roksana również. No i byłyśmy jedynymi kobietami w szpilkach, kilka sukienek się trafiło. Konwencja „balu” polegała na przymusowym odbyciu kilkudziesięciu dwuminutowych rund pytań i odpowiedzi z partnerami, którzy zmieniali się jak w kalejdoskopie. Panów przyszło znacznie więcej niż pań, stąd te dwie minuty. Podobno zwykle jest odwrotnie. Posadzili nas na kanapach typu czarna dziura, w którą człowiek wpada, sam nie wie kiedy. Trudno się stamtąd wydostać, broda dotyka do piersi, można obserwować własne kolana – koszmar. Zawsze siadam na brzeżku takiej kanapy i mam wrażenie, jakbym siedziała na sedesie.
Każdy trzymał w ręku ankietę wielkości namiotu, z setką pytań i rubryk, w które należało wpisywać komentarz na temat kolejnych adwersarzy. Jak to zrobić w dwie minuty, wliczając w to rozmowę, nie powiedziano. Szybko zignorowałam ankietę, co spotkało się z ostrą reprymendą ze strony organizatorów. Ratowało mnie chyba tylko to, że jestem kobietą, i to kobietą w sukience.
Kolejni mężczyźni, z którymi rozmawiałam, jakże różni pod względem wyglądu, wieku, wykształcenia i zainteresowań, prezentowali jedną wspólną cechę: brak pewności siebie. Zrodziła się we mnie refleksja, czy ja też tak jestem odbierana? Jako mało pewna siebie? Czy też chcę ukryć zakłopotanie pod pozorem rozluźnienia, żartów, hałaśliwej wesołości?
Zirytowało mnie, gdy minęły dwie minuty, a ja chciałam kontynuować rozmowę z pewnym chłopakiem. Był dużo młodszy ode mnie, ale odnalazłam w nim coś intrygującego, mądrego. „Siedź, jeszcze nie skończyliśmy rozmowy! Niech inni się przesiadają!” – powiedziałam głośno. On się zawahał, ale spodobała mu się moja stanowczość. Niestety, ta niesubordynacja kosztowała mnie upomnienie, że jeśli jeszcze raz naruszę zasady...
Potem była część taneczna. Na moje nieszczęście, ja umiem tańczyć, ale większość z obecnych panów nie potrafiła. Najpierw podpierali ściany jak w podstawówce, co mnie od razu odmłodziło, a potem nieznośnie deptali po palcach. Za karę nie mogłam tańczyć z tym chłopakiem od rozmów. Organizator złośliwie chyba sparował mnie najpierw z dwumetrowym koszykarzem, któremu sięgałam do pachy, potem z dwustukilowym sześcianem, który zmiażdżył mi palce u nóg, wreszcie z jakimś strasznie nerwowym typem, który ciskał mną na wszystkie strony, prawie wyłamując mi ręce ze stawów. Moja koleżanka, która grzecznie rozmawiała w przepisowym czasie, „dostała” miłego pana w zbliżonym wieku, który spokojnie sunął po parkiecie.
Uwieńczeniem wieczoru był taniec z pewnym brunetem w fioletowej koszuli, który – o zgrozo! – rozpoznał we mnie wróżkę. Okazało się, że telefonował kilka razy. Że też ja na tym profilowym zdjęciu nie doczepiłam sobie wąsów i brody! Fioletowy amant uznał od razu, że ów bal dla singli to doskonała okazja do bardziej wnikliwego wróżenia, i zaczął zadawać mi pytania. Był tak zaaferowany faktem poznania mnie osobiście, że nawet nie zauważył, iż nie mam przy sobie kart, a nawet gdybym miała, to jakim cudem mogłabym jednocześnie tańczyć i je rozkładać. Muzyka głośno grała, on jeszcze głośniej wrzeszczał, po chwili ustawiła się już kolejka chętnych do wróżenia. Z butów chyba! W rezultacie wyrzucili mnie na zbitą twarz z balu dla singli!
1O listopada, niedziela
Fiolet telefonował z samego rana. Pytał, kiedy spotka miłość swojego życia. Nie powiedziałam mu prawdy, zasugerowałam, aby poszedł na kolejny bal dla singli. Moja sąsiadka kogoś tam jednak poznała. Sprawdziłam, to nie facet dla niej, karty przestrzegały przed nieuczciwością. Ale kto słucha ostrzeżeń, będąc w pierwszej fazie zauroczenia! Niestety, udzieliło mi się, i kilka kolejnych osób profilaktycznie ostrzegałam przed wszystkimi i przed wszystkim. Dopiero gdy powiedziałam pewnej pani, żeby uważała na bruneta, który sypia z nią w jednym łóżku, bo będzie chciał ją zdominować, a ona – zupełnie poważnie – odrzekła, że tym brunetem może być jej sznaucer, który już wygnał z sypialni jej męża, a teraz przymierza się, żeby zrobić to samo z nią, zastanowiłam się, co mówię.
No cóż, bal dla singli mam już zaliczony, pora na portal randkowy. Karty znów wesoło orzekły, że będzie ciekawie i że powinnam spróbować. To już jutro, dziś pełna koncentracja i profesjonalizm. Telefon dzwoni. Bolek czeka w skupieniu!
12 listopada, wtorek
Uznałam, że powinnam zadbać o bardziej atrakcyjny, nowoczesny wygląd. W tym celu udałam się do salonu fryzjerskiego, aby przejść metamorfozę. Nigdy wcześniej tam nie byłam, ale przecież salon fryzjerski to nie rzeźnia. Przywitał mnie gadatliwy młody człowiek, nieprzeciętnie chudy i dziwnie uczesany, tak jakby jego głowa była do połowy kwadratowa, a od połowy okrągła. Spojrzał na mnie z niesmakiem i powiedział:
– No tak, średniowiecze. Zabobon absolutny na głowie. Kto panią tak urządził?!
– Natura – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Na głowie noszę bowiem własne włosy, długie do pasa, w odcieniu, który przydzielił mi los. Tego dnia uczesałam je w koński ogon. Przyznam jednak, że zrobiło mi się cokolwiek nieswojo. Od razu poczułam się stara i nieatrakcyjna.
– No niee… – mamrotał fryzjer, z niechęcią mierzwiąc mi włosy. – Musimy to zmienić, koniecznie! Ten brąz się absolutnie nie nadaje! To jakaś porażka. Zmieniamy! Absolutnie.
Zostałam zaprowadzona do mycia, gdzie fryzjer wykonał nowatorski masaż głowy. Przez parę minut szarpał mnie za włosy, aż mi głowa odskakiwała, potem masował tak mocno, że łzy popłynęły mi z oczu, na koniec zawiązał mi ręcznik tak, że straciłam czucie w tym rejonie. Wreszcie posadził mnie w fotelu i orzekł:
– Farbujemy na gorący płomień.
Domyśliłam się, że ma na myśli rudy, więc stanowczo zaprotestowałam. Fryzjer zastygł z tubką farby w ręce.
– Ależ to jest dla pani jedyna opcja, absolutnie jedyna!
Nie zgodziłam się i fryzjer z dezaprobatą wziął do ręki inną tubkę. Orzechową czekoladę. Dobrze. Napaćkał mi to świństwo na włosach, uformował coś w rodzaju wielkiego posklejanego kopca w kolorze zaschniętej kupy i przesunął mnie razem z fotelem pod okno. Prawdopodobnie za karę zostałam wystawiona na widok publiczny. Przechodnie ciekawie spoglądali w witrynę wystawową, a ja nie wiedziałam, gdzie oczy podziać. Wreszcie nadeszła pora zmycia farby. Znowu masaż, trzęsawka, znowu ucisk i wszystko za moje własne pieniądze. Potem wyrwał mi połowę włosów, próbując je rozczesać. Wreszcie przyjrzał się krytycznie i orzekł:
– Obcinamy.
Poprosiłam, by nie ścinał za mocno.
– Nie, tylko końcówki – uspokoił mnie fryzjer.
Pół godziny później nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Moje włosy były zielone i sięgały do ramion. Asymetryczne obcięcie było wyjątkowo nietwarzowe, zaś dziwaczna grzywka nadawała mi głupkowaty wyraz. Zatkało mnie. Odebrało mi mowę. Fryzjer, kontent ze swojej pracy, chciał mi jeszcze tył podtapirować.
No, teraz to mogę pracować jako wróżka na wizji, myślałam, biegnąc ulicą i błagając w duchu wszystkie anioły opiekuńcze, aby znajdujący się kawałek dalej salon fryzjerski był jeszcze otwarty. Takiego dziwoląga wszyscy będą się radzić. Jestem do niczego niepodobna, na pewno dlatego, że stale przebywam w jakimś transie. Z UFO obcuję!
Fryzjer z drugiego salonu, starszy pan – niech mu Bozia da zdrowie – już zamykał, ale gdy mnie zobaczył, bez słowa zapiął mi pod szyją ochronny fartuch. Stał przez chwilę zasępiony, po czym powiedział:
– Blond, nie ma innego wyjścia. Jako brunetka z tymi czarnymi oczami będzie pani straszyć dzieci w parku. No, i muszę ściąć bardziej, żeby nadać fryzurze jakąś linię.
Byłam gotowa zgodzić się na wszystko, z wyjątkiem trwałej i ścięcia na zapałkę. Nożyczki w ręku prawdziwego fachowca tylko migały. Tego samego wieczora zobaczyłam siebie w zupełnie nowej odsłonie. Oto ja, świecie. Nadchodzę!
Dla porządku notuję: Boluś mało sobie dzioba nie urwał ze śmiechu, gdy mnie zobaczył, a Kornelia, mój pies o podwójnej tożsamości, uciekła do szafy i boi się wyjść. Nie poznała mnie, biedaczka.