Читать книгу Lizbończyk - Fernando Sobral - Страница 7

1.

Оглавление

Nie można powrócić do domu. Manuel da Rosa rozejrzał się dookoła, podczas gdy samochód powoli sunął w dół. Zobaczył stare, chylące się ku ruinie budynki, na które nikt nie zwracał najmniejszej uwagi. Nocą wszystko wydawało się jeszcze większym urojeniem. Nic z tego nie miało związku z rzeczywistością, która przed wieloma laty przestała stanowić część jego życia. Zanim jeszcze pojechał do Afryki i nauczył się rozkoszować cygarami, których aromat pozwalał inaczej spojrzeć na leżące przed nim ciała, kiedy wysychała na nich krew. Odkąd powrócił do Lizbony i wstąpił do policji, przejeżdżał tamtędy noc w noc w poszukiwaniu odległych śladów przeszłości, lecz wiele spośród miejsc, które pamiętał, już nie istniało. Gdy opuszcza się wielkie miasta, już nigdy nie można powrócić do domu.

Rozświetlone ogłoszenia kłamały. Zaczarowane miasto z jego młodości nie istniało. Z przeszłości pozostały jedynie podobne do niego zjawy, próbujące nie zasypiać pomimo koszmarów. Miasta umierały. Tak jak ginęli ludzie, bo ktoś wystrzelił do nich bez powodu albo dlatego, że w niewłaściwy sposób spojrzeli na człowieka, którego pistolet czekał uśpiony w kieszeni spodni. Już dawno zrozumiał, że próba odkrycia prawdy to strata czasu. Dlatego tylko nocą mógł dostrzec powolną śmierć przemierzanych za młodu dzielnic.

Para wodna, która wznosiła się znad asfaltu jak podczas występu magika, sprawiała, że Lizbona przypominała krajobraz z majaków. Samochód spokojnie sunął wzdłuż ulic ziemi niczyjej, która dawniej była dzielnicą portową żyjącą dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z tamtych czasów pozostały jedynie popadające w ruinę domy, opuszczone kina, baraki z rozwalonych cegieł, pokryte tagami i graffiti. Niewinność nie istniała. Ukrywała się za fasadą. Wszystko zniszczyli wandale. W tym miejscu nie było się ani w centrum, ani na obrzeżach. Młodzi ludzie o wyglądzie koczowników snuli się, brali narkotyki, słuchali muzyki dochodzącej z ciemnych zaułków, okradali i bili każdego przechodzącego tamtędy nieznajomego.

Detektyw Manuel da Rosa zmniejszył jeszcze prędkość swojej furgonetki i czuł dziesiątki ukradkowych spojrzeń utkwionych w samochodzie. Nie widział ich, ale je wyczuwał. A oni patrzyli na niego i przeczuwali, że nie należy do tego świata. Smród potu i wątpliwej jakości alkoholu, zmieszany ze swędem smażeniny, wdarł się przez otwarte okno pojazdu i zagnieździł w jego nozdrzach. Spojrzał raz jeszcze na zniszczone budynki, zamieszkiwane przez bezdomnych i młodych ludzi myślących wyłącznie o chwili obecnej. Termometry wskazywały pomiędzy trzydzieści pięć a czterdzieści stopni. Po twarzy spływały mu krople potu. Klimatyzacja nie działała, więc otworzył drzwi. To kawałek ukrytej Lizbony, której wielu nie znało lub ze wszelkich sił starało się nie poznać. Słychać było bezsensowne hałasy. Tak brzmiał upadek miasta.

Leżące w bezładzie śmieci świadczyły o tym, że nikt nie chciał się tą dzielnicą zajmować. Tutaj liczyły się tylko przekręty. Od czasu do czasu, gdy przejeżdżał tędy za dnia, odkrywał nocne zjawy, które budziły się i zakładały na siebie symbole wolności: markowe adidasy i bluzy. „Przeszłość nie ma znaczenia”, powiedział mu jeden z nomadów, którego złapał na handlu heroiną. Gdy to mówił, uśmiechał się bez wyrzutów sumienia. Wiedział, że wcześniej czy później wróci na ulicę i będzie robił to, co do tej pory. „Wszystko jest zgodne z prawem, dopóki nas nie złapią”, dodał.

Nie zapowiadało się, żeby upał miał ustąpić. O tej godzinie miasto zdawało się poruszać w zwolnionym tempie. Jacyś bezdomni leżeli na kawałkach kartonów, układali się i czekali, aż miną kolejne godziny. Nieliczne krążące po okolicy samochody przejeżdżały z dużą prędkością, a wraz z nimi techno na cały regulator, i nie zatrzymywały się na światłach, które, co ciekawe, nadal działały. W dali widać było reklamy w tych niewyraźnych miejscach, gdzie kończyła się jedna Lizbona, a zaczynała druga, sprawiająca wrażenie szczęśliwego miasta. Tam, na budynkach przekształconych w biurowce, światło paliło się bez przerwy. Widać było nieruchome cienie stojące blisko przy wejściach. To spędzający tam noc ochroniarze. Cienie chroniące przed cieniami, pomyślał detektyw.

Manuel da Rosa znał te ulice jak zakamarki własnej kieszeni. Domy były jak blizny, które nosił na ciele: pamiątki przywołujące wydarzenia z przeszłości. Przez wiele nocy nie mógł zmrużyć oka. Zbyt wiele nocy. Wsiadał do samochodu i snuł się po ulicach znajdujących się daleko od dzisiejszego centrum Lizbony, wypiwszy wcześniej ostatni kieliszek wina w Sol da Meia-Noite, skromnym barze, do którego uczęszczał z prawdziwą gorliwością i w którym podawali najlepsze tosty z serem i szynką, jakie znał, oraz oliwki doprawione jak nigdzie indziej. Przemierzał ulice, a potem jechał zobaczyć pierwsze docierające do Lizbony pociągi podmiejskie. Patrzył na ludzi, na ich zaspane twarze. Był to dla niego najlepszy sposób, żeby pojąć, co dzieje się w mieście. Czego chcieli od życia? Dzięki temu rozumiał drobnych przestępców napotykanych każdego dnia: najlepsza metoda na przekonanie kogoś, żeby zobaczył świat takim, jakim ty go widzisz, to spróbować zobaczyć świat tak, jak widzi go on, pomyślał. Ludzie zmierzali pospiesznie do swojego celu i czuli się zagubieni.

Spostrzegł grupę młodych, ubranych jak z teledysku w MTV, którzy przyglądali mu się z podejrzliwością. Przyspieszył. Nie chciał pakować się w kłopoty. W końcu nie był już na służbie i nieprzemyślane działanie mogłoby zakończyć się nieprzyjemnie. Jak objaśnił mu pewien sierżant, gdy wstępował do policji: „Łatwo nauczyć żołnierza strzelać, ale czy nie powinniśmy mieć pewności, że trafi, w kogo trzeba?”. Z upływem lat, odkąd wrócił do Lizbony, coraz lepiej rozumiał to, co zmieniło się w życiu mieszkańców dużych miast. Można by o tym powiedzieć wszystko, tylko nie to, że cokolwiek zmieniło się na lepsze. To bez sensu wrzucać człowieka do wzburzonego morza, a potem kazać mu własnymi siłami utrzymać się na powierzchni, pomyślał. To właśnie widział w ludziach pospiesznie wysiadających z pociągów: w ochroniarzach, sprzątaczkach, robotnikach. Wszyscy starali się jakoś przetrwać, podczas gdy nocą na ulicach pozbawiona nadziei młodzież miała swój własny sposób na przeżycie. Spojrzał raz jeszcze na ściany. Tagów i graffiti było coraz więcej. Wyznaczały granice stref wpływów poszczególnych gangów albo nastolatków chcących pokazać, że istnieją w mieście, które jest bezbronne. Jeden z nich zwrócił jego uwagę. L. Ville, la cité tricouleur. Francuski. Dziwny język w mieście, które stworzyło własną gwarę. Coś pomiędzy portugalskim i angielskim, z akcentem hinduskim, brazylijskim lub afrykańskim, zapisane po chińsku.

Zadzwonił telefon. Detektyw spojrzał na wyświetlacz – posterunek. Poczuł, że jest na łasce przełożonych. Telefon komórkowy to wynalazek uniemożliwiający nieobecność, a także samotność, prywatność i próby ukrycia się. W wielkich miastach nie ma ciemności. Telewizory działają przez całą dobę, komputery również. My też, pomyślał, odbierając telefon. Nikt nie ma już prawa do snu. Nikt nie chce już spać.

– Nie, nie śpię. Gdzie go zabito? W domu, niedaleko doków przy wschodnim wybrzeżu? Okej, jadę tam.

Rozłączył się. Światła nadal się paliły, ale wszystko wydało mu się dziwnie ciemne. To nie było już to samo miasto, które niegdyś znał.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Lizbończyk

Подняться наверх