Читать книгу Zwyczajny szpieg. Powrót - Filip Hagenbeck - Страница 9

Оглавление

Rozdział 3

Witaj, Walencjo!

Po powrocie do Polski przez jakiś czas starałem się zachowywać operacyjną czujność. Ale ile można być w stanie ciągłego alertu? Wizyta wymoczkowatych prawników pokazała mi, że jeśli ktoś z Grecji miałby mnie ścigać, to już by mnie dopadł. Dlatego przeszedłem w tryb zrelaksowany i zająłem się doskonaleniem rzemiosła.

Wkrótce zostałem poddany próbie. Kuszenie nadeszło w postaci telefonu. Od Bolka.

Bolek zadzwonił pod mój domowy numer. Poznałem jego głos natychmiast. Nie powiem. Lekko się zdumiałem. Czego chce ode mnie dawny kolega? Okazało się, że Bolo dzwoni z propozycją nie do odrzucenia.

– Filipie, okazuje się, że kierownictwo Firmy popełniło błąd. Miotła zamiatała zbyt zamaszyście – Bolo naprawdę mówił jak zmartwiony szpieg – i teraz brakuje nam doświadczonej kadry. Wielu kolegów z grupy, której początkowo nie przyjęto do Zarządu Wywiadu UOP, teraz wraca do służby. Niejako automatycznie, bez specjalnych ceregieli. Wracaj!

– Ooo… – zdziwiłem się, czując, jak ogarnia mnie uczucie zbliżone do goryczy zdradzonego męża.

Nie bardzo wiedziałem, co na taką propozycję odpowiedzieć.

– Hmm… Bolo, a jaką oferujecie pensję takiemu jak ja? – zapytałem. Liczyłem, że oferowane apanaże powalą mnie na kolana.

– Ja jako zastępca naczelnika mam trzy i pół miliona. – Bolo był szczery do bólu, choć przecież mógł trochę pofantazjować.

– He, he, a ja w swojej firmie mam teraz cztery. A za moment będzie pięć – tu zaszarżowałem bez pokrycia.

– Filip, pietruszkę możesz sprzedawać zawsze. A ta oferta nie będzie aktualna wiecznie – kusił Bolek.

Prawie się obraziłem za tę pietruszkę. Bolo oczywiście miał rację. Ale byłem uparty jak osioł. Podobała mi się wymierność mojej pracy u Cezarego. I nie podobała całkowita nieprzeliczalność na konkrety służby w wywiadzie.

– Bolo, dzięki za telefon, ale nie skorzystam. – Mój osobisty osioł wyglądał na odpornego na racjonalne argumenty.

Bolo odpuścił. Dzwonił potem jeszcze kilka razy. Zawsze spotykał się z osłem.

Tymczasem życie oferowało mi kolejne niespodzianki.

Gdańska Fundacja Kształcenia Menedżerów dostała intratne zlecenie. Prowincja Walencja w Hiszpanii zwietrzyła swoją szansę w postkomunistycznej Polsce. Korzystając ze względnej swobody gospodarczej, lokalny rząd tej prowincji założył w Polsce spółkę Polvalen. Jej zadaniem było nawiązywanie kontaktów biznesowych korzystnych dla tamtejszych przedsiębiorców. Na pierwszy ogień poszły polskie firmy ze sfery agrobiznesu. Hiszpanie za pośrednictwem Polvalenu oferowali nowo powstałym polskim firmom szkolenia biznesowe za niewielkie pieniądze. Przez pierwsze kilka tygodni miały się one odbywać w Gdańsku. A potem przez miesiąc w Walencji.

Cezary szybko zorientował się w wartości takiej oferty. Natychmiast wezwał do siebie panią Ewę, moją szefową.

– Jedź! – polecił jej bez zbędnego ględzenia.

Niestety, spotkał się z grzeczną odmową. Pani Ewa była rozwódką i jedyną opiekunką małoletniego syna, którego nie miałaby z kim zostawić. Dłuższy wyjazd, czy to krajowy, czy zagraniczny, nie wchodził u niej w grę. Cóż było robić?

Cezary musiał dokonać wyboru, czy wysłać mnie czy też Elę. Bo warunkiem uczestnictwa była znajomość angielskiego. Padło na mnie. Ela była bardziej potrzebna w kraju.

Pojechałem więc do Gdańska. Spędziłem tam chyba ze trzy tygodnie, intensywnie się szkoląc z tematyki biznesu. Było to naturalne przedłużenie kursu z handlu międzynarodowego, jaki ukończyłem kilka miesięcy wcześniej w Warszawie. A na deser czekała na mnie Walencja.

Zakwaterowano nas w jakimś internacie szkoły zawodowej. Gdzie odbywały się same szkolenia? Już nie pamiętam. Gdzieś w Sopocie lub Gdyni. Ale pamiętam dotkliwy ból zęba.

Podjąłem bohaterską decyzję, aby pojechać na ostry dyżur stomatologiczny. Była niedziela, a ząb bolał mnie coraz bardziej. Nie wiem, dlaczego uznałem, że nie mogę jechać do dentysty kolejką średnicową ani tramwajem. Postanowiłem przetestować swój urok osobisty i poprosiłem koleżankę z kursu o pożyczenie mi na dwie godziny… samochodu. No, może przesadziłem z tym samochodem. Pożyczyłem malucha. Młodemu czytelnikowi winny jestem wyjaśnienie. Mowa o fiacie 126p.

Przerażona koleżanka wielokrotnie upewniała się, czy aby na pewno potrafię prowadzić takie cudo. Nie wiem, dlaczego uparłem się na malucha. Ale poganiany bólem chwyciłem kluczyki i dowód rejestracyjny. I ruszyłem przez puste ulice Trójmiasta. Niedziela. Maluch gnał jak szalony. W granicach prawa, miałem nadzieję. A nadzieja jest matką… głupich.

Policjant z lizakiem wyrósł jak spod ziemi na prawym pasie Grunwaldzkiej. Dałem po hamulcach i zjechałem do chodnika. Grzecznie – na lekko zgrzytającym wstecznym – cofnąłem mój bolid, aby pan władza nie musiał daleko chodzić. Nie wiedziałem, jak należy się zachować. Czy jak na amerykańskich filmach grzecznie siedzieć, trzymając ręce na kierownicy, i czekać na dalsze polecenia? A może pokornie wyskoczyć z samochodu i położyć obie ręce na masce? Albo dachu…

Pamiętałem z Nigerii, że nie było żartów z patrolami policyjnymi porozstawianymi na dalekich trasach. Najpierw zastrzelą, a potem grzecznie przeproszą. Dlatego zachowałem się nieco chaotycznie. Uchyliłem okno i wystawiłem obie ręce na zewnątrz, sierżant mało nie posikał się ze śmiechu.

– Panie kierowco, niech pan mi tu Ameryki nie odstawia – powiedział, skinąwszy w stronę ustawionego w zatoczce dla taksówek samochodu z dumnym napisem „policja”. – Poproszę o przejście do radiowozu z dokumentami auta, prawem jazdy i dowodem osobistym.

Nie byłem wtedy w pełni władz umysłowych. Czułem, jak zgorzel w kanale górnej trójki właśnie zżera mi żywy jeszcze nerw. Pod nosem rosła mi gula wypełniona ropą. Każdy ruch potęgował ten ból. Kilka metrów w stronę radiowozu przeszedłem tak płynnie, jakbym był z baletu albo rewii na lodzie. Gładko i posuwiście.

Usiadłem na tylnym siedzeniu radiowozu obok sierżanta. Sięgnąłem do saszetki. Podałem mu papiery.

– Panie Filipie! – W głosie sierżanta brzmiała nieukrywana irytacja. – Co pan, jaja sobie ze mnie robi?!

– Jak to jaja? – Nie bardzo rozumiałem.

– No, a co TO, do cholery, ma być?! – Policjant trzymał w ręku zafoliowany kartonik z moim zdjęciem. Napisy po angielsku głosiły, że widoczny na fotografii osobnik może prowadzić pojazdy mechaniczne po drogach Federalnej Republiki… Nigerii.

Nigeryjskie prawo jazdy! Nie mam pojęcia, dlaczego je trzymałem w saszetce ani dlaczego dałem je policjantowi razem z resztą dokumentów.

– I na dodatek zapomina pan, że prędkość zabija! A pan pędził jak szalony! Tu wolno jechać tylko pięćdziesiąt na godzinę! – Policjant miał bardzo poważną minę. Ale wtedy coś mnie natchnęło.

– Panie sierżancie, bardzo przepraszam – zacząłem błagalnym tonem – ale to jest moje nigeryjskie prawo jazdy. Polskie ma pan tu! Moja pomyłka. Jestem byłym dyplomatą z Nigerii. A tam zabijała nie nadmierna prędkość, ale zbyt wolna jazda.

Sierżant obracał w palcach nigeryjskie prawko. Patrzył na zdjęcie, na którym najwyraźniej widniała moja facjata. Widziałem, że się waha…

– Wie pan, tam musiałem często zwiewać zwyczajnym bandytom – kułem żelazo póki gorące – bo polowali na kogokolwiek, byle bogatego. Może dlatego odruchowo obawiam się poruszać zbyt wolno… – tłumaczyłem. – Wie pan, że szybko jadącego trudniej trafić… – Rozglądałem się wokoło, jakby za każdym rogiem czyhał na mnie snajper z Nigerii.

Sierżant również podjął wzrokową inspekcję okolicy. Snajperów nie było. Musiałem się więc przyznać!

– Panie sierżancie, teraz gnam po ratunek do dentysty! Ząb mnie okropnie napiernicza, o tu – pokazywałem palcem na miejsce pod nosem nad górną wargą – cholernie spuchłem. O, jaka gula urosła! To dlatego jadę tak dynamicznie…

Sierżant chwilę podumał. Spojrzał na nigeryjskie prawo jazdy. Dyskretnie po raz wtóry sprawdził, czy gdzieś nie czają się ciemnoskórzy bandyci z bronią długą.

– No dobra, panie Filipie… Co ja mam z panem zrobić? – Popatrzył na mnie pytającym wzrokiem. – No dobra. Niech pan już jedzie, tylko nie tak szybko. Moi koledzy stoją z drugim radarem trzy przecznice dalej! – Oddając mi dokumenty, tylko kiwał w zadumie głową.

W niedzielę rano kolejka do dentysty była nad podziw krótka. Nadzieja na szybką pomoc podtrzymywała mnie na duchu. Mimo to szarpiący ból w górnej szczęce sprawiał, że kiwałem się na plastikowym krzesełku w poczekalni, starając się zaczarować to coś, co rozpychało mi się tuż pod nosem. Siedzący obok współtowarzysze niedoli patrzyli na to moje kiwanie ze współczującym zrozumieniem. Bo kto gna na niedzielny dyżur dentystyczny? Ból gna…

Pani doktor – z wyglądu tak młoda, jakby dopiero co opuściła mury gdańskiej Akademii Medycznej – najpierw bez litości zleciła prześwietlenie. To, co oboje zobaczyliśmy na zdjęciu, nie napawało optymizmem. Byłem starym wyjadaczem „dentystycznym” od czasów, gdy oberwałem w dziób metalowym siedzeniem od huśtawki. Miałem wtedy jedenaście lat i walnięte wówczas zęby jeden po drugim umierały. Ale ten dzisiaj chyba spóźnił się z reakcją na cios huśtawką o jakieś dwadzieścia pięć lat. Nikomu nie życzę takiej przygody z wielokrotnym leczeniem kanałowym i usuwaniem nie do końca zatrutych nerwów. Dlaczego o tym opowiadam? Bo zapewne z powodu spotkań z dentystami stałem się trochę bardziej niż przeciętny dzieciak oswojony z dojmującym bólem. I to zostało mi do dziś. Cierpię jak każdy, ale rzadko zaczynam wariować i chodzić po ścianach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zwyczajny szpieg. Powrót

Подняться наверх