Читать книгу Trzeci Front - Filip Molenda - Страница 6
Оглавление17 września 1939, niedziela, godz. 3.00, Warszawa
Od kilku tygodni odnosił wrażenie, że świat postanowił go zabić.
Zaczęło się jeszcze w sierpniu, gdy na placu Teatralnym omal nie rozjechał go rozpędzony tramwaj. Uszedł z życiem jedynie dzięki temu, że jakiś uważny przechodzień pociągnął go za marynarkę. Niespełna kilka dni później, na rogu Pierackiego i Nowego Światu napadł go nożownik. Niby nic dziwnego – kilka godzin po północy, po wyjściu z kawiarni – ale napastnik zamiast zwyczajowego pytania o pieniądze, portfel czy zegarek, zadał od razu cios. Na szczęście dość rozpaczliwe machnięcie płaszczem niesionym na ramieniu wybiło napastnika z rytmu, a powtórzenie ataku uniemożliwili idący ulicą przechodnie. W następnym tygodniu zaczęto używać przeciwko niemu broni palnej. Z perspektywy kilku kolejnych dni przestało go to dziwić, nastąpiła bowiem eskalacja środków zagłady. Stał się regularnym celem dla ognia karabinów maszynowych, obrzucano go bombami, strzelano do niego z armat i haubic, a teraz użyto broni chemicznej.
Świat oszalał.
Znad ulicy podnosiły się w górę opary gazu, przypominające drobne niteczki mgły. Widział je wyraźnie nawet z okna trzeciego piętra, choć jedynym oświetleniem nocnego nieba była łuna pożarów trawiących Warszawę. Zabójczej mgły było coraz więcej. Przeszło mu przez myśl, że to Niemcy po dziesięciu dniach oblężenia stracili cierpliwość i użyli iperytu. Czuł się jednak bezpieczny – znajdował się kilkanaście metrów nad ziemią. Po chwili uświadomił sobie niedorzeczność pomysłu. Broni chemicznej użyto by w zupełnie inny sposób, na pewno nie o trzeciej nad ranem, na pewno nie w dzielnicy mieszkaniowej pełnej murowanych kamienic. Domniemane opary iperytu nie były zatem niczym więcej niż zwykłą mgłą. Poprzedniego dnia pogoda się popsuła – po wielu dniach upału zrobiło się chłodniej i zaczęło padać. Teraz z mokrej ziemi, betonu i asfaltu parowały resztki deszczu. Uspokojony wrócił do łóżka, aby jeszcze kilka godzin podrzemać.
*
Budzik zadzwonił przed siódmą. Była niedziela, ale Karol Krupski musiał iść do pracy. Czy może raczej – musiał pełnić służbę. Napił się herbaty i przegryzł kilka krakersów, licząc na to, że w kantynie dostanie coś bardziej treściwego. Dziś miał być oficerem dyżurnym, a więc musiał założyć mundur. W cywilnym garniturze był pracownikiem administracji państwowej, zwykłym urzędnikiem, który mógł rzucić robotę w diabły i w piwnicy doczekać zwycięskiego końca wojny. W mundurze zaś mógł w każdej chwili paść ofiarą pomyłki i zostać wysłany na front albo w jeszcze gorsze miejsce.
*
O ósmej był w biurze, a kwadrans później szef rozpoczął odprawę, na której przedstawił ostatnie wydarzenia. Ze względu na specyfikę sytuacji, miały różne stopnie aktualności. Najświeższe wiadomości dotyczyły zagranicy. Ich rzetelność była jednak pozorna – zależała od działalności agencji informacyjnych przygotowujących na ósmą wiadomości radiowe. Wieści z ratusza i sytuację w mieście poznawano z kilkugodzinnym opóźnieniem. Te informacje były jednak sprawdzone i dokładne, podobną jakość miały meldunki z dowództwa Armii „Warszawa”. Nie najlepiej przedstawiała się sytuacja w dziale krajowym. O wydarzeniach między Wartą a Dniestrem wiedziano w ubiegłym tygodniu niezbyt wiele.
Ale nie dziś. Dziś wiadomości było dużo – ciekawszych i pomyślnych.
Radio Moskwa podało, że oddziały mongolskiej armii ludowo-rewolucyjnej, wspierane przez bratnią Armię Czerwoną, rozpoczęły walkę o wyzwolenie narodowe i społeczne Mongolii Wewnętrznej. Z perspektywy siedemnastego dnia wojny z Niemcami była to dobra wiadomość, bo skupieni na problemach Dalekiego Wschodu Sowieci będą robić wszystko, aby zachować stabilność na swoich zachodnich rubieżach. Jednocześnie potwierdzało to pogłoski o rozpadzie sojuszu sowiecko-chińskiego. Kolejną dobrą wiadomością było załamanie się pogody. 16 września zaczęło padać. Aktywność lotnictwa niemieckiego znacznie spadła. Marsz grupy armii generała Tadeusza Kutrzeby w stronę Warszawy był kontynuowany przez Puszczę Kampinoską, a grupa armii generała Kazimierza Sosnkowskiego dotarła właśnie do Lwowa. W tym kierunku maszerowały także armie generałów Tadeusza Piskora i Stefana Dęba-Biernackiego – znajdowały się podobno na Zamojszczyźnie i Lubelszczyźnie. Były to dobre wieści dla Rzeczypospolitej, ale nie dla Warszawy – większa część polskich sił oddalała się od stolicy, szanse na odsiecz malały, a sytuacja miasta stawała się coraz trudniejsza. Przygnębiająca była też cisza na zachodzie Europy.
– Panowie, dzisiaj jest niedziela, jak na razie nie ma zbyt wiele do zrobienia. Proszę o pozostanie tylko tych, którzy mają terminowe prace do wykonania, reszta niech wróci do domów i zadba o rodziny. Poszukajcie, proszę, w swoich płytotekach nagrań z muzyką chińską, mogą się przydać do audycji radiowych, a teraz taka chińszczyzna to prawdziwy rarytas. Spotkajmy się jeszcze raz o osiemnastej – zakończył odprawę szef – a pana Krupskiego proszę o rozmowę, mam sprawę.
Z salki konferencyjnej powoli wychodzili uczestnicy spotkania. Kilku wyszło szybko, kilku straciło nieco czasu na zebranie rozłożonych na stole papierów, trzy czy cztery osoby przerzucały się wzajemnie żartami i komentarzami na mało istotne tematy towarzyskie.
– Proszę do mnie – powiedział nad ich głowami szef.
Gdy tylko znaleźli się w gabinecie szefa, ten sięgnął po leżącą na biurku kopertę i wyjął z niej list. Przyjrzał się mu, zacisnął szczęki tak mocno, że niemal słychać było zgrzyt zębów, odetchnął, próbując się uspokoić, i zapytał:
– Panie Karolu, pan się przyjaźni z Malanowskim?
Niespotykana forma spotkania, lakoniczny styl wypowiedzi szefa, dziwny brak poszanowania konwenansów, pominięcie zwyczajowego słówka „pan” przed nazwiskiem podwładnego znaczyły, że stało się coś poważnego.
– Tak. Co się stało, panie kierowniku?
– Wczoraj pełnił służbę, wychodził jako jeden z ostatnich. Zostawił mi na biurku list. Przeczytam go panu:
Szanowny Panie Kierowniku,
chciałbym złożyć wymówienie z terminem natychmiastowym.
Z poważaniem,
Piotr Malanowski
Krupski poczuł, jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę.
– Eeee – to jedyne, co był w stanie powiedzieć.
– „Eeee” – przedrzeźnił go szef. – Tylko tyle?
– Panie kierowniku, jestem porażony tą wiadomością… To jakiś żart albo pomyłka… Widziałem się z Piotrkiem w piątek i wszystko było w porządku. Chyba dałby mi znać, gdyby coś takiego planował…
– Dałby znać? Nie znaliście się zbyt długo.
– Od roku, odkąd zaczęliśmy organizować Komitet. Ale chyba byłem jego najbliższym kolegą w Warszawie… Na pewno w pracy… Miał tu jakąś daleką rodzinę…
– Zachowywał się jakoś tak… hm… niezwyczajnie? – spytał szef.
– Wszyscy ostatnio zachowują się niezwyczajnie. Wojna jest.
– Jak się skończy, to go dorwę i krzywdę zrobię…
– Ale, panie kierowniku, może ten list to rzeczywiście żart. Może trzeba sprawdzić, wysłać kogoś do domu…
– Ja ten list przeczytałem o szóstej rano. O wpół do siódmej byliśmy z panem Wincentym u Malanowskiego w mieszkaniu. Otworzyła nam jego gospodyni. Malanowskiego nie ma, nie ma części ubrań. Mówiła, że bardzo martwił się o swoich rodziców w Krakowie, że chciał tam jechać. Zawiadomiłem żandarmerię i policję, ale nie mają personelu, aby zajmować się takimi sprawami. Dlatego to ja przesłuchuję pana, nie oni. Nic pan nie wiedział o planach Malanowskiego?
– Nic, przecież już mówiłem.
– Pan mi takiego numeru nie wykręci, panie Krupski! – Atmosfera w gabinecie zrobiła się niemal lodowata.
– Nie, ja do Krakowa się nie wybieram. Wolę Warszawę.
– Dziękuję panu. – Szef, urodzony w grodzie Kraka, zakończył rozmowę prawdziwym warknięciem: – Proszę zabrać się do pracy.
Droga do dowództwa obrony stolicy była krótka. W kościele świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży kończyło się nabożeństwo i ludzie grupkami rozchodzili się w różne strony. Widok ten podniósł Karola na duchu. Zniszczeń nie było widać, centralne dzielnice miasta ucierpiały na razie niewiele. Niemcy skupiali swoją uwagę na liniach komunikacyjnych, fabrykach i pozycjach obronnych. Zresztą przez pierwszy tydzień wojny Warszawa była broniona przez lotnictwo, a nieliczne niemieckie wyprawy bombowe, które przedarły się nad miasto, starały się zniszczyć przede wszystkim mosty. Później nastąpiło kilka dni, kiedy osłony powietrznej nie było, a naloty zdawały się dużo bardziej bolesne. Nie „silniejsze”, „bardziej niszczycielskie”, ale właśnie „boleśniejsze” – pewnie dlatego, że w tych dniach polskie samoloty stanowiły rzadki widok. Od tygodnia – od rozpoczęcia walk przez Kutrzebę i Bortnowskiego – niemieckich samolotów było wyraźnie mniej, co niektórych ucieszyło. Tych, którzy mieli za mało wyobraźni, aby zrozumieć, że samoloty, które nie bombardują Warszawy, bombardują jakiś inny cel.
Po chwili był w gmachu na rogu Alei i Nowego Światu. Zasalutował wartownikom, zameldował się u dowódcy warty i podpisał się u niego w księdze wejść. Zszedł do podziemi, do oficera dyżurnego i powtórnie wpisał się do podobnej księgi. Teraz mógł udać się do pomieszczeń przeznaczonych dla pracowników Komitetu, aby podpisać kolejne księgi i dokumenty, przede wszystkim te o przejęciu służby, dokumentacji, kluczy i plomb… W nocy służbę pełnił młody chłopak, zatrudniony tuż przed wojną. Karol musiał spojrzeć w papiery, aby przypomnieć sobie, jak się nazywa: Władysław Czechowski. Był za młody nawet na służbę wojskową, toteż pracował w garniturze cywilnym.
– Coś ciekawego działo się w nocy? Jakieś nowe wiadomości? Podpisaliśmy pokój? – pytał Karol w czasie przekazywania dokumentacji.
– Nie, proszę pana, nic ciekawego. No, może tylko to, że są kłopoty w Puszczy Kampinoskiej, no i sukces Sosnkowskiego pod Lwowem nie był wcale taki wielki.
– A to skąd wiadomo?
– A bo mnie, młodemu, coś dokładnie powiedzą? Usłyszałem przypadkiem w wucecie. – Władek uśmiechnął się. – A mówiąc poważniej: nasłuch radiowy nie wykrył niepokoju wśród niemieckich łącznościowców. Czyli Niemcy nie wiedzą, że Sosnkowski rozbił im całą dywizję pancerną. Czyli nie rozbił. Z kolei od rana panuje nerwowa atmosfera, bo próbują się połączyć z Kutrzebą lub Bortnowskim i nie mogą. Zresztą o dziewiątej jest odprawa, to się pan dowie. Ja teraz wracam na Książęcą, bo szef chce się ze mną widzieć.
Kolejna tego dnia odprawa była przeprowadzona w jeszcze gorszych warunkach niż poprzednia. Oficerowie pracowali ciężej i dłużej niż cywile, mieli więc mniej czasu na zadbanie o siebie. Mundury wielu z nich parowały wilgocią z porannego deszczu i wszyscy palili. Wentylacja nie radziła sobie najlepiej, mimo że – jak zauważył Karol – zamontowano dodatkowe wyciągi. O ich słabej wydajności przekonywało to, że nie zdążyły się uporać z dymem papierosów nawet wówczas, gdy oficerowie zgasili je na czas przekazywania obowiązków. Z drugiej jednak strony odprawa przebiegała szybko i sprawnie.
Karol udał się następnie do adiutantury generała Juliusza Rómmla, dowódcy Armii „Warszawa”. Czekało na niego zadanie – napisanie komunikatu o wynikach bitwy grup armii Kutrzeby i Bortnowskiego. Dostał odpowiednie materiały, zmartwione spojrzenie adiutanta i potwierdzenie pogłosek przekazanych przez młodego Czechowskiego:
– Wie pan, poruczniku, zdaje się, że oni nie dojdą do Warszawy. Pan przygotuje warszawiaków na najgorsze…
*
Takie właśnie było jego zajęcie. Jego i całego Komitetu. Instytucję tę zaczęto organizować jesienią 1938 roku, zaraz po wyzwoleniu Zaolzia. Niemal cały świat potraktował tamto wydarzenie jako agresję na Bogu ducha winnych Czechów, a nie jako wzięcie pod opiekę Polaków prześladowanych przez reżim w Pradze. Konieczne było zadbanie o odpowiednią oprawę informacyjną polskiej polityki zagranicznej i wewnętrznej. Początkowo nowa instytucja miała nosić nazwę „Ministerstwo Propagandy”, ale szybko uznano, że takie miano będzie się źle kojarzyć, a poza tym lepiej, aby polityka informacyjna była stabilna i niezależna od zmian rządu. Powstał zatem Doradczy Komitet Polityki Informacyjnej przy Prezydencie RP. Skomplikowana nazwa maskowała prawdziwy charakter Komitetu, który nie doradzał, tylko nakazywał oraz nie był ciałem kolegialnym, tylko instytucją silnie scentralizowaną. Na jej czele postawiono Leona Berbeckiego, emerytowanego dopiero co generała broni, co samo w sobie wiele mówiło o znaczeniu instytucji. Generał miał siedemdziesiąt pięć lat, wszystko jednak wskazywało, że dożyje setki – był rześki, sprawny, energiczny.
Narodziny Komitetu wywołały wiele plotek. Różnych. Na początku mówiono – celowała w tym opozycja – że jest to pierwszy krok w stronę wejścia sanacji na orbitę nazizmu. Komitet miał przygotować społeczeństwo do porozumienia z III Rzeszą. W kwietniu ci sami ludzie zaczęli krzyczeć, że owszem, Komitet jest agresywnym narzędziem sanacji, ale wymierzonym przeciwko pokojowi światowemu, i jego zadaniem jest przygotowanie społeczeństwa polskiego do agresji na miłujące pokój Niemcy. Latem zaczęto wyrażać opinię, że prawdziwym zadaniem jest przygotowanie Polaków do podpisania przez sanację zdradzieckiego sojuszu z bolszewikami, a tuż przed wojną partie opozycyjne żyły nadzieją, że Komitet ma przygotować powstanie rządu zgody narodowej.
Mylili się. Komitet miał oczywiście za zadanie wpływać na bieżące sprawy, ale miał być instytucją państwowotwórczą, pozapartyjną. Jego działania tylko częściowo były skierowane do Polaków. Inaczej być nie mogło w kraju, w którym przestrzegano prawa; w kraju, gdzie każdy mówił to, co mu się żywnie podobało; w kraju, w którym nie funkcjonowała nawet cenzura prewencyjna. Można było sugerować, nie można było nakazywać. Dużo łatwiejsze – ku zdumieniu wszystkich – było wpływanie na zagraniczne środki przekazu. Wystarczyło odpowiednio szybko reagować i nadawać własne nazwy wydarzeniom dotyczącym Rzeczypospolitej. W ten sposób narzucało się polski punkt widzenia obcym agencjom prasowym, obcym komentatorom, obcym politykom... Wykorzystywano podporządkowaną Komitetowi Polską Agencję Telegraficzną z zespołem jej korespondentów, a przede wszystkim autorów biuletynów informacyjnych i komunikatów. Od 1 kwietnia 1940 roku miały być uruchomione dodatkowe fundusze przeznaczone na bezpośredni wpływ na zagranicznych autorów przez attaché prasowych w wybranych polskich ambasadach i poselstwach, a już 1 października 1939 roku miał się rozpocząć ostatni etap programu pilotażowego. Wybuchła jednak wojna i Komitet miał inne obowiązki na głowie.
Dbanie o przyziemne, bieżące sprawy.
O bitwę grupy armii generałów Kutrzeby i Bortnowskiego.
Poprzedniego dnia w gmachu Komitetu na Książęcej zastanawiano się, jak ma zostać nazwana ta batalia. Niemieckie radio użyło sformułowania „Schlacht bei Kutno”, a w dowództwie Armii „Warszawa” popularne było określenie „bitwa nad Bzurą”. Może były to nazwy odpowiednie, ale tydzień wcześniej. Natomiast 17 września walka toczyła się już na podejściach do Puszczy Kampinoskiej. Przede wszystkim jednak zadaniem grupy armii Kutrzeby było związanie niemieckiej Grupy Wojsk „Południe” na tak długo, aby pozostałe polskie armie – „Prusy”, „Lublin”, „Kraków” i „Karpaty” – mogły oderwać się od pościgu. Nazwa „nad Bzurą”, „pod Kutnem” nasuwała myśl o próbie irracjonalnego przedarcia się do Warszawy drogą obsadzoną już przez wroga czy o jeszcze głupszej chęci samodzielnego wygrania wojny przez Kutrzebę i Bortnowskiego.
To było kolejne pole zainteresowań Komitetu. Nie był to obowiązek statutowy, ale wszyscy pracownicy za punkt honoru postawili sobie, aby ich decyzje wpływały także na przyszłe badania historyczne. Było to w gruncie rzeczy logiczne rozwinięcie innych nałożonych na nich obowiązków. Historii nie tworzą wodzowie, lecz kronikarze. W tym przypadku organ nadzorczy kronikarzy, czyli Doradczy Komitet Polityki Informacyjnej przy Prezydencie RP.
Karol zakończył pracę nad tekstem:
”W zeszłym tygodniu grupa armii generała Tadeusza Kutrzeby zaatakowała skrzydło niemieckich wojsk nacierających na Warszawę. W wyniku ataku Wojska Polskiego przeprowadzonego na zachód od Puszczy Kampinoskiej rozbity został jeden z niemieckich korpusów. Wróg poniósł znaczne straty, do niewoli wzięto kilka tysięcy jeńców, w tym wielu oficerów. Polski atak zmusił także armie przygotowujące się do szturmu na Warszawę do odstąpienia od miasta. Po zażegnaniu niebezpieczeństwa grożącego stolicy, grupa armii Tadeusza Kutrzeby przerwała pierwszą fazę Bitwy o Puszczę Kampinoską, oderwała się od nieprzyjaciela i podjęła marsz w kierunku Warszawy”.
Tekst komunikatu operacyjnego musiał być jeszcze zaakceptowany przez szefa propagandy w dowództwie Armii „Warszawa”. Stanowisko to pełnił pułkownik Wacław Lipiński, porządny i rzetelny oficer. Rzadko kiedy widywało się go wzburzonego. Tym razem był w furii. Wywołała ją Instrukcja w sprawie grzebania osób cywilnych poległych na skutek działań wojennych. To był sposób prezydenta Starzyńskiego na uniknięcie epidemii w oblężonym mieście. Nie pomyślał, że wydanie takich zarządzeń będzie miało fatalny wpływ na uczucia warszawiaków. Trzeba było interweniować, wszczynać awantury w drukarni, robić zamieszanie w biurach prezydenta, budzić Starzyńskiego, budzić Rómmla, wyjaśniać, tłumaczyć, odkręcać zamieszanie…
Tak właśnie wyglądały dyżury. Z reguły nie było wiele pracy, a godziny mijały na plotkach, pracy papierkowej i gromadzeniu informacji. Prawdziwe problemy pojawiały się rzadko, lecz wtedy trzeba było radzić sobie z nimi jak najszybciej i jak najsprawniej.
18 września 1939, poniedziałek, godz. 17.00, Warszawa
W poniedziałek pogoda poprawiła się i od rana grzało słońce. Do Śródmieścia jedynie od czasu do czasu dochodziły odgłosy wybuchów. Dzięki nim można było się zorientować, że walki trwały na Pradze lub na Grochowie. Kilka razy odezwały się polskie armaty dalekonośne, chyba tylko dla efektu rozlokowane w samym środku miasta, w Parku Saskim. Dwa razy zrobiło się nieco głośniej, gdy w głąb Warszawy próbowały wlecieć krążące nad frontem samoloty rozpoznawcze. Wówczas odzywały się armaty przeciwlotnicze, a później dołączały do koncertu karabiny maszynowe. Jeden z samolotów przedefilował nad miastem, zrzucając nad Starówką, placem Teatralnym i Marszałkowską deszcz ulotek, w których – oprócz gramatyki zaczerpniętej chyba wprost z poezji futurystów – nie znajdowało się nic ciekawego.
Miasto żyło całkiem normalnie, i choć większe niż zwykle były kolejki do sklepów, to wciąż działały kawiarnie, cukiernie i ich ogródki. Spokój ten Warszawa zawdzięczała walkom, które toczyła grupa armii Kutrzeby. Jej próby wyjścia z okrążenia nie zakończyły się dotychczas powodzeniem, ale właśnie tam skupiał się wysiłek Luftwaffe. Krupski dowiedział się o tym na porannej odprawie, na którą nie musiał zresztą przychodzić, bo po „mundurowej” służbie należały mu się dwadzieścia cztery godziny odpoczynku. Zamierzał je zresztą w pełni wykorzystać – w południe zjadł na Długiej rodzinny obiad z ciotką i jej mężem, a później udał się na zaaranżowanego przez nią „fajfa”, na Koszykową.
Ciotka bowiem uparła się, aby go ożenić. Siostry ojca trzeba było słuchać, szczególnie gdy nie było ani ojca, ani matki. Tym bardziej, że charakter cioci Klotyldy mógł służyć do wbijania gwoździ w betonową ścianę, a przynajmniej tak go określano w kręgu rodziny i znajomych. Powszechnie uznawano, że charakter ów – czy może „charakterek” – jest zemstą za imię, które otrzymała na chrzcie. Chociaż znaczy ono „sławna w boju”, to skończyło się na zwyczajnym „ciocia Klocia”. Co ciekawe, ciotka nie zajmowała się wydawaniem za mąż panienek, natomiast ożeniła już wielu swoich siostrzeńców i bratanków. Za odpowiedni wiek do tego kroku uważała ostatnie lata przed trzydziestką, gdy przyszły małżonek miał już wykształcenie, zawód, zdobył nieco doświadczenia, także tego nieco bardziej… intymnego. Casus Karola Krupskiego bardzo ją denerwował. Nie licząc jednego z kuzynów, który poszedł do ojców salezjanów na księdza, Karol był najstarszym kawalerem w rodzinie i dawno przekroczył najlepszy wiek do żeniaczki. Regularnie zatem prezentowała mu kwiat warszawskich dziewcząt, ciągając go do znajomych na herbatki, kawki, fajfy, koktajle, a także prowadzając po cukierniach, kawiarniach i restauracjach. Zgadzał się potulnie na te wizyty. Ciotka była miłym kompanem, szczodrym i nie kazała płacić za siebie, co więcej, czasami opłacała wspólne rachunki. Bawiło go to i pozwalało zamawiać różne wydumane, egzotyczne potrawy. Jedno popołudnie w tygodniu stale poświęcane na tego rodzaju wyjścia nadawało jego życiu przynajmniej pozór uregulowania. Oglądanie porządnych panien na wydaniu było zajęciem ciekawym samym w sobie – choć zupełnie niepodniecającym. (Ekscytujące były z kolei wieczory spędzane na dancingach w towarzystwie dziewcząt, których rodzice nie pilnowali tak skrupulatnie). Wreszcie od pewnego czasu nie miał nic przeciwko temu, aby znaleźć jakąś pannę, która nadawałaby się na jego żonę.
Po herbatce miał pełnić służbę, tak więc kolejny raz założył mundur. W przeciwieństwie do wielu znajomych lepiej wyglądał w garniturze cywilnym. To, że regulaminowy mundur khaki pasował mu fatalnie, zauważył już w podchorążówce, we Włodzimierzu. Szczególnie niekorzystne były wysokie, stojące kołnierze, w których jego szyja wyglądała na przykrótką, a on sam na tęgiego. Później dostał przydział do pułku na Okęciu i kilkakrotnie był tam powoływany na ćwiczenia rezerwistów. Z prawdziwym entuzjazmem przyjął wprowadzenie w lotnictwie modnych, stalowych mundurów i szybko sprawił sobie elegancki komplet. Kosztowało go to prawie całą pensję, ale było warto. Dużo lepiej prezentował się w nowej marynarce lotniczego munduru: szytej na wzór cywilnej, z wykładanym kołnierzem. Żałował jedynie czapek, bo okrągła angielka nie pasowała mu tak dobrze jak rogatywka.
Fajf to fajf. Nawet w czasie oblężenia. Równo o piątej wspinał się na schody kamienicy na Koszykowej. Drugie piętro, od frontu. Otworzyła pokojówka, ładna dziewczyna, z takich, które zabrałby na dancing. Dzisiejszego wieczoru postanowił ponownie, po dwóch dniach przerwy, oprzeć rękę na temblaku. Chociaż rana zadana dwa tygodnie temu niemal się zagoiła, uważał, że wygląda dzięki temu dużo bardziej dramatycznie. Warto było, dziewczyna patrzyła w niego jak w obrazek. Zabrała czapkę, rękawiczki, wprowadziła na pokoje.
– Dzień dobry pani, uszanowanie paniom, witam serdecznie. – Ukłonił się towarzystwu. Gospodyni, którą znał dzięki ciotce, siedziała w fotelu, piła herbatę i rozmawiała z dwiema damami po pięćdziesiątce. Ich córki, trzy panny w wieku około dwudziestu lat, stanowiły niewielką grupkę skupioną wokół radia po drugiej stronie pokoju. Dwóch panów siedziało przy drugim stoliku nad karafką i kieliszkami.
Gospodyni zerwała się z fotela i podbiegła do Karola.
– Och, witam pana porucznika, witam. Proszę państwa, poznajcie porucznika Karola Krupskiego, jest bohaterem, ranili go Niemcy, proszę, proszę nam wszystkim opowiedzieć, co się wydarzyło – paplała bez chwili przerwy.
– Strzelił pan do jakiegoś Niemca, czy tylko oni do pana strzelali? – przerwała jej jedna z panien.
– Panno Krystyno... – Krupski poznał już tę złośliwą bestię, córkę gospodarzy. – Nikt do mnie nie strzelał, zostałem ranny w wypadku samochodowym.
– Uciekał pan… bohaterze?
– Nie, wprost przeciwnie.
– Szarżował pan? Samochodem? Widać samolotów nie dali…
– Muszę panienkę rozczarować, nie jestem pilotem.
– Nie jest pan lotny?
– Gdzieżby mi było z panienką konkurować.
Krystyna uśmiechnęła się z tryumfem w oczach.
– Proszę więc nam opowiedzieć, co się wydarzyło – zezwoliła łaskawie.
– Niewiele jest do opowiadania...
– Ba! Nie dziwota!
– …jechałem samochodem, nagle na drogę wyskoczyło kilku niemieckich żołnierzy i dało mi znak, żebym się zatrzymał.
– A byli przynajmniej uzbrojeni?
– Jeden z nich wymachiwał szablą.
– Jaka szkoda, że lotnicy mają takie małe instrumenty… do walki wręcz… jak one się nazywają… kordziki?
– Nie liczy się wielkość, tylko umiejętności. – Krupski postanowił zakończyć rozmowę na własnych warunkach.
– I co pan zrobił? Umiejętnie pokroił ich pan kordzikiem?
– Nie. Rozjechałem ich dziesięciotonowym Saurerem. Niestety, resztki jednego z nich zaplątały się między drążki sterownicze i wyrżnęliśmy w drzewo. Drugiemu uderzenie wyrwało szczękę, która poharatała mi ramię. Ot i cała historia…
Panna Krysia zrobiła się zielona i mrucząc coś pod nosem, wybiegła z pokoju.
– Bardzo, ale to bardzo pana przepraszam – tłumaczyła się jej matka. – Krysia jest młoda i zadziorna. Brat jej, mój syn, jest na froncie, bardzo się o niego niepokoimy… Proszę, ciasteczko, drożdżowe, wie pan, wojna…
– Wszystko będzie dobrze, nie pierwsza to wojna w naszym życiu. W dwudziestym bolszewicy też stali pod Warszawą. Musimy tylko cierpliwie czekać na atak Francuzów – jeden z mężczyzn włączył się do rozmowy.
– Och, przepraszam – po raz kolejny sumitowała się gospodyni. – Przez to zamieszanie nie przedstawiłam panu porucznikowi gości…
Panie u boku gospodyni były matkami, a ich córki – studentkami. Jedna z dziewcząt prosiła, aby mówić do niej Janka, a druga – Janina. Janka studiowała na Akademii Wychowania Fizycznego i lubiła malować akwarele, a Janina uczyła się w Akademii Sztuk Pięknych i wprost uwielbiała turystykę pieszą. Obie były wysokie, dobrze zbudowane i ubrane w kostiumy – modne, ale nie dodające uroku. Krupskiemu bardzo szybko obie dziewczyny się pomieszały. Nieco bardziej oryginalni byli mężczyźni. Jeden z nich wyglądał na chorego i osłabionego, odzywał się z rzadka i cicho. Był naczelnikiem wydziału w urzędzie wojewódzkim w Poznaniu, ale rozchorował się podczas ewakuacji i został w Warszawie u rodziny. Drugi był starszy, ale wyglądał znacznie lepiej, twarz miał ogorzałą i rześką. Przeszedł już na emeryturę i osiadł na Pomorzu ni to na gospodarce, ni to w leśniczówce – zajmował się organizowaniem polowań. Robił wrażenie dość dobrze zorientowanego w sytuacji wojskowej i politycznej, przynajmniej na tyle, aby nie prowadzić na ten temat publicznych rozmów.
Do towarzystwa dołączył jeszcze jeden oficer. Widać było, że przed wojną często gościł w tym domu. Młody, przystojny profesjonalista, przyjęty jeszcze w czasach pokoju. Należał do gatunku, który podoba się zarówno pensjonarkom, paniom w wieku balzakowskim, jak i mężczyznom tęskniącym do kariery wojskowej. Krupski kariery w wojsku robić nie zamierzał i jemu nowy gość się nie spodobał. Zainteresowanie wzbudziła natomiast jego towarzyszka. Nie była pensjonarką ani studentką i niemal we wszystkim różniła się od Janki i Janiny. Przedstawiła się jako Barbara.
– Został pan ranny? – zapytała, wskazując rękę na temblaku.
– Proszę mi darować, przed chwilą opowiadałem o moich przewagach wojennych, więc powiem krótko: zabiłem siedmiu za jednym zamachem.
– Jak ten sławny krawczyk? – zapytała z uśmiechem Barbara.
– I tym samym narzędziem: szmatą.
– Dają za to królestwo?
– Ani pół.
– To może przynajmniej królewnę?
– Ani pół.
Roześmiała się.
– Nie zawsze był pan oficerem.
– Każdy żołnierz nosi w plecaku marszałkowską buławę – odparł Karol.
– Znam pana sprzed wojny. Zauważyłam pana tego lata. Nie odwiedzał pan Adrii w mundurze...
Pochlebiło mu to, tego lata był w Adrii tylko raz.
– Proszę wybaczyć, ale nie bywam tam tak pijany, żebym nie zapamiętał takiej dziewczyny jak pani…
Roześmiała się raz jeszcze.
– Och nie, nic z tych rzeczy. Siedzieliśmy przy sąsiednich stolikach. W pańskim towarzystwie był mój kuzyn, Piotrek Malanowski. Znacie się?
– Rzeczywiście, pracujemy razem.
– Coś się stało? – Wyczuła w jego głosie rezerwę.
– Tak. Wczoraj Piotr wyjechał z Warszawy do Krakowa.
Wyglądała na bardzo zdziwioną tą wiadomością.
– O, a ja myślałam, że Warszawa jest otoczona.
– Nie, nadal utrzymujemy kontakt z Modlinem. Zresztą, jak ktoś chce uciec z Warszawy, to może uciec i przez linie wroga.
– Jak to „uciec”?… Piotrek uciekł? – zapytała z niepokojem.
– Na to wygląda. Zostawił naszemu szefowi list, że jedzie. Swojej gospodyni powiedział, że jedzie do Krakowa, do rodziców, i tyleśmy go widzieli…
– Niemożliwe! Rodzice Piotra siedzą od lata we Lwowie. Wątpię, żeby pchali się do Krakowa.
– Może to tylko wymówka, może nie mógł wytrzymać w oblężonym mieście? Może stchórzył?
– A może się zmienił… – zawiesiła głos.
– Wojna zmienia człowieka.
– Wojna – wtrąciła się gospodyni, roznosząca po pokoju kieliszki wina. – Wygramy ją?
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości… – odpowiedział Karol.
Do dyskusji włączyli się inni. Niemal wszystkie spotkania towarzyskie wyglądały w ten sam sposób: zaczynało się od wojny, sloganami, że ciężko, ale bywało gorzej. Następnie odbywała się cześć rozrywkowa, aż nagle znów pojawiały się tematy wojenne. Później chwilę prowadzono rozmowy o niczym, a po jakimś czasie wracano do narzekań na wojnę. Za każdym razem, gdy poruszano bieżące sprawy, atmosfera stawała się poważniejsza, a wyciągane wnioski były coraz smutniejsze. Herbatka w mieszkaniu na Koszykowej nie różniła się znacznie od innych spotkań towarzyskich, które odbywały się niemal w całej Warszawie. Może jedynie liczba wojskowych przypadających na metr kwadratowy była tu nieco większa. Drugi z obecnych w pokoju oficerów perorował o taktyce, strategii, tłumaczył, jak wyglądają czołgi, jak atakuje artyleria, puszył się i tokował. Z zachwytem wpatrywały się w niego wszystkie damy. Opowiadał o walkach swojego pułku przy granicy z Prusami, o odwrocie do Modlina, marszu do Warszawy, walkach na Grochowie. Pocieszał, że chociaż odwrót był ciężki, a pułk poniósł straty, to jednak w Warszawie, w rodzinnym garnizonie, odbudował się ponad stan.
Po trzech godzinach takiej zabawy, poważnych dyskusji przerywanych żartami – głównie z panną Krysią i z panną Barbarą – Krupski pożegnał się z towarzystwem i ruszył na Książęcą, do gmachu Komitetu.
Po drodze, na Mokotowskiej, wszedł do apteki. Zadzwonił stamtąd do ciotki Klotyldy. Zdał jej relację ze spotkania, pochwalił gospodynię, skomplementował jej córkę i pozwolił sobie wyrazić chłodną opinię o tych dwóch bezbarwnych dziewuchach. Raportem zadowolił ciotkę – z gospodynią spotkania znała się od dawna, jej córkę uważała za dobrą partię, a te Janki czy Janiny dobrano tylko po to, aby były odpowiednim tłem dla Krysi. Niezadowolenie wywołała natomiast prośba o dowiedzenie się, co to za Barbara była na spotkaniu. Niemożliwe było bezpośrednie wypytywanie gospodarzy i gości. Wymagało to skomplikowanych zabiegów towarzyskich i podchodów, powinno więc dostarczyć cioci Kloci sporo rozrywki.
Było już ciemno. Nieopodal apteki był bar, w którym Karol zjadł kolację – zupę z tajemniczą wkładką i strasznie drogą podwójną porcję serdelków spod lady. Całe szczęście pieczywo okazało się całkiem dobre, bez trocin, a i piwo było wciąż dostępne. Kwadrans wcześniej, niż zamierzał, dotarł do gmachu Komitetu. Kolejna odprawa, kolejna służba, kolejna doba wojny.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.