Читать книгу Kolos - Finn Alnæs - Страница 4
ОглавлениеSŁOWO WSTĘPNE
BRAGEGO BRAGESSONA
Promienie kuli świecącego gazu mają dziś wolną drogę na ziemię, a gdy patrzę na topniejący śnieg, przychodzi mi na myśl, że jest to kula o średnicy jednego miliona czterystu tysięcy kilometrów i jej odległość od śniegu wynosi w tej chwili mniej więcej sto pięćdziesiąt milionów. Od miliardów lat paliła się w przestrzeni i jeszcze miliardy lat będzie się palić, lecz oto pewnego dnia albo pewnej nocy – cóż to będzie za dzień! cóż za noc! – jej energia wyczerpuje się, kula gaśnie, krzepnie, i z ziemi znów widać gwiazdy. Nic nie jest niezniszczalne, nawet słońce. Zamiera, jak moje serce.
Nigdy mnie nie męczy podziwianie słońca. W największe zdumienie wprawiają mnie jednak nie dane naukowe o nim, owo minione stadium w naszej świadomości, lecz fakt, że ono tam jest: że słońce tam jest!
Nazywam się Brage Bragesson i jestem kozłem górskim. Czasami czuję się nim całkiem dosłownie: jak kozioł. Kozioł. Kozioł. Podoba mi się ta nazwa. Zresztą pewna stara wiedźma powiedziała mi niedawno, że w październiku czy listopadzie mimo wszystko, mimo wszystko, czeka mnie jakaś nowa i wielka, wielka miłość.
Coś łagodnego i czułego dla kozła. Niezwykłe. Niezwykłe.
O, kocham te stare wiedźmy, które rozwiązują różne moje problemy, lubię potem pogadać sobie z nimi przy rocznym bilansie: proszę bardzo! W styczniu nie zainteresowałem się czarnowłosą dziewczyną. W lutym nie wzbogaciłem się, wręcz przeciwnie, a na wiosnę wcale mnie nie spotkał szczęśliwy ożenek, bo moja jasnowłosa ukochana w Wielką Sobotę zniknęła, a ja wtedy siedziałem w ciupie. No? Jak? Dostanę forsę z powrotem, czy nie?
Ale potem w rozmarzeniu stykamy się głowami. – W październiku albo listopadzie, powiada pani? Czy to możliwe? I szczęśliwie? A kto to jest, można wiedzieć? Wampuś? Rzepka? Ruth albo Smokcia, albo jeszcze coś nowego? Ho, ho, zobacz, czy ma duże piersi i tęgie uda? Zobacz, stara! Co pani mówi, widzi to pani? Wielkie nieba, wielkie nieba! O Jezu, dziękuję pani!
Tak, nazywam się Brage Bragesson i urodziłem się 15 stycznia 1932. Gdy rozpoczynam to sprawozdanie, mam lat dwadzieścia osiem, nie posiadam stałego miejsca zamieszkania, jestem stanu wolnego i bezdzietny. Mój tytuł brzmi: były student, były narciarz, były marynarz i były więzień. Jest majowy dzień roku 1960.
Nie mam pojęcia, dokąd zaprowadzi mnie to sprawozdanie. Nie mam żadnego innego celu, któremu mógłbym się poświęcić, i opiszę te wydarzenia, jakie uważam za najważniejsze w swoim życiu: proces 1955, późniejsze wypadki i przeżycia podczas zamieci śnieżnej 1960... historię kilku ampułek szybko działającej insuliny.
To jest moje zadanie. Nie wymaga ono rzeczy niewykonalnej: żebym był obiektywny. Wymaga czegoś przeciwnego: żebym w tym opowiadaniu odbił swój wewnętrzny krajobraz tak, aby stał on przede mną jak coś w rodzaju lustra. Ale w celu zachowania pewnej dozy obiektywizmu – który wprowadzam, bo mnie samego to bawi – mam przed sobą na biurku dokumenty z rozprawy sądowej, wycinki prasowe i trochę innych papierów. Użyję ich wszystkich po to, aby w przybliżeniu pokazać swój obraz widziany oczyma opinii publicznej. Nie mam jednak zamiaru wiązać się chronologią procesu, sam ustalam swój własny porządek: tu trochę przemówienia, tam trochę przesłuchania, tu trochę pisaniny z gazet, ówdzie trochę opinii rzeczoznawców – krótko mówiąc, biorę wszystko, co uważam za najważniejsze, w porządku, który wydaje mi się najwłaściwszy, a przy tym tu trochę opuszczam, a ówdzie trochę dodaję.
Ale sprawozdanie musi się przecież od czegoś zacząć i wielu ciągle jeszcze uważa, że najmądrzejszą taktyką jest zacząć od dzieciństwa – szczególnie, jeśli było smutne – tak jakby w nim można znaleźć przyczyny postępowania dorosłego człowieka – szczególnie wtedy, gdy było smutne.
Mnie jednak taka taktyka nie interesuje, uważam bowiem, że dorosły człowiek w żadnym wypadku nie jest prostym zadaniem arytmetycznym. Uważam, że najbardziej zasadniczych spraw nie można określić w związku czasowym i przyczynowym, ponadto zaś babranie się dorosłego człowieka w swoim własnym lub cudzym dzieciństwie wydaje mi się nieprzyzwoite. Gdy to się dzieje w imię nauki, świadczy również o zarozumiałości: człowiek wyobraża sobie, że udało mu się znaleźć klucz do zagadki świata, i w zapale rozwiązywania, rozwiązywania problemów, rozwiązuje je, lecz czyni to z punktu widzenia swoich malutkich i lekkomyślnych założeń, nie może więc zauważyć, że dziecko w dorosłym człowieku jest tym, czym nasz system słoneczny we wszechświecie: małą wielkością w bezmiarze wielkości.
Jeżeli jednak rozpoczynam od sylwetek rodziców, robię to nie dlatego, bym widział w nich jakieś ważne, współdziałające czynniki mego życia, tak jak ono się układa, lecz dlatego że mgliste wspomnienie tych dwojga ludzi po prostu mnie wzrusza.
Mimo wszystko ma się przecież rodziców. Choć trudno to pojąć, miał ich nawet Führer i deprawator Trzeciej Rzeszy. No bo proszę: o godzinie pół do siódmej wieczorem, dnia 20 kwietnia 1889, w małej gospodzie „Gasthof zum Pommer”, w miasteczku Braunau nad rzeką Inn, pewna kobieta imieniem Klara naprawdę urodziła chłopca, którego ochrzczono i wpisano do księgi metrykalnej jako Adolfa Hitlera! Może łatwiej byłoby to wszystko zrozumieć, gdyby tych dwoje turystów, Alois i Klara – o nazwiskach kojarzących się dla Norwega z czymś w rodzaju pumpernikla i kiełbasy, czyli Schicklgruber i Pölzl – natknęło się na to stworzenie u stóp jakiegoś świeżo wybuchłego wulkanu, tak że później można by było uznać, że znajda był rodem z piekła.
I uwinęli go w pieluszki, i ułożyli go w koszu, a potem pospieszyli do domu w Braunau nad rzeką Inn nie przewidując, ile nieszczęść spadnie kiedyś przez to na świat.
A więc do dzieła. Mam dość czasu, bo ciągle jeszcze jestem rekonwalescentem po obrażeniach, jakich doznałem podczas zamieci śnieżnej 25 lutego tego roku, właśnie w tym czasie, kiedy – według amatorsko-astrologicznych przepowiedni mojej wiedźmy – miałem się wygrzewać w gorącym słońcu Południa.