Читать книгу Tropy - Franciszek Mirandola - Страница 6
Świt
ОглавлениеCiemno. Wysoko, na gankach, nad przepaścią podwórza miejskiego zawieszonych jedne nad drugimi, za dnia snują się codzienności, dudniąc obcasami, szmer spódnic dolata stamtąd… Teraz cicho. Deski tylko tu i ówdzie rozsunięte, tak iż z dołu widzisz przez szpary niebo, a w dzień, idąc gankiem, patrzysz ze strachem wprost w kałużę, nisko pod tobą na ziemi.
Ciemno. Nie głosi życia ruch ni szmer ciągły, który jest za dnia bytu znamieniem… ciemno, czerń zaś ta, zda się, leży wprost na piersiach twoich, jak ziemia na rzuconym w dół i zasypanym psie bezpańskim.
Ciemno. Nie wybiła godzina wstawania nowych radości, a czarność leczy rany wczorajsze… chowa pomarłe stworzenia… dobra jest bowiem dla tych, co już wyrośli spod opieki słońca… dojrzeli do WIELKIEJ PODRÓŻY.
Ciemno. Ale choć oczom, co mają po ziemi szukać swych pożytków… uciech… i miłości, światła za mało, patrzmy, czy na bezjawej pustaci nie zalśni tu kędyś ślad PRZEWODNIKA.
Nad miastem wysoko Bóg-Orzeł przed świtem, Bóg-Orzeł mocny, dalekowidz nad dalekowidze wisi na rozpostartych skrzydłach i patrzy.
Nim świat się z nicości wychyli, idzie z dołu niby oddech śpiącego, gorąca fala, mdła, niemiła.
Linie zaczną nabierać znaczenia, staną się znakami, z plamy wstanie kształt, rzecz żywa, stwora śpiąca albo rzecz, co kryje w sobie żywe.
On, patrzący z góry, wie dobrze, że to wszystko jeno symbol. Kontur światłem określony, plam parę. Tajemnica na przykład słońca przez to, że na nią patrzymy co dnia, nie staje się dzięki temu jasną… my jeno, my patrzący kujemy słowa i stajemy się dewotkami, co skutkiem częstego sypiania po kościołach mniemają, iż mogą z familiarnym uśmiechem patrzyć, jak się w rękach kapłana dokonywuje przemiana prochu ziemi w BOGA żywego…
On też patrzy, chcenie swe twórcze odsunąwszy ręką od działania, jak się odsuwa natrętne dziecko. Patrzy na zjawę błędną, co dziwną, zygzakowatą drogę zakreśliwszy, od wczoraj spadła ot tu… po wiekach czy sekundach, nie wiadomo… pod bramę kamienicy dotąd zamknioną38 i drżąc ze zimna, przytulona u proga czeka… czeka smutnie, by wpaść co żywo… co żywo… i nie płacąc ODŹWIERNEMU-LOSOWI, który otworzy skrzypliwe wrota, co prędzej wbiec na schody… po dwa… po… trzy… skacząc do siebie do łóżka… do codzienności, watowanej cichością półmroczną, do spokoju, odrętwienia.
On się nie złudzi niczym, choć wnet się „życie” wynurzy, to jest to, co ja, ty, on, my, wy, oni… zwiemy znanym i bliskim… my, kiepscy astronomowie, co nie świadomi pokrewieństwa gwiazd, tworzymy konstelację pozorów, fakty, majaki, nicość na nicości, głuszę w milczeniu, ciemń na czerni… słowa.
Coś leci pustymi ulicami. Coś tętni donośnie, pogłos wzrasta… przybliża się.
Jakiż to wczesny znak życia?
Nie jest to pewnie wóz-śmietnik, bo dzwoni inaczej, sunie powoli… wiedząc, że co krok zatrzymać mu się trzeba, by nowe brzemię nabrać na się.
Nie pora mu zresztą jeszcze. Jeszcze ciemno i wóz śpi cicho, czyściuteńko wymieciony z wczorajszych obrzydliwości…
Coraz to głośniejszy tętent. To podkowy. Koń leci po nierównym bruku… rzuca się naprzód jak ryba we wodzie… pędzi wśród nocy.
Mignął w kopcącym świetle latarni dalekiej cień i poszła od zaułka do zaułka pogłoska:
Na rozpędzonym koniu, jeździec… do ciała przywiązany duch… duch jeszcze przed chwilą promienny, teraz poczerniały jak ośniedziałe złoto.
Lecą. W omdlałym ręku ducha nad ranem zwolniały wodze, czy chciał może doświadczyć siły swej… i uległ? Nie wiadomo. Koń niesie jeźdźca. Ratunku nie ma… Noc… ciemno… pusto… ni żywego człeka…
Pędzą… tam… ku… rzece… czy dokądś…
Może w ostatnią przed świtem kałużę użycia, świadomi, iż powstydzić się przyjdzie słońca…
Nie. Pędzą w dół, ku rzece… Niechby się wreszcie bestia i zatopiła… rzeka się dziwnie szybko sama oczyszcza.... ale duch… duch… kto odwiąże ducha?
Łomocą po bruku podkowy, odbłysk skier krzesanych dolata… zniszczała cała cisza przedświtowa. Błędny tułacz pod progiem, który śnił o domu, nie mając czym doń wejścia opłacić, zbudził się i uczuł, że zimno, że bardzo zimno… Huczy po ulicach przeraźnie39, a echa echom podają gryzące, pilne pytanie:
Ale duch… duch… kto odwiąże ducha?
Zza węgła domu, ze szpary pomiędzy murem a parkanem ogrodu wypełzło coś. Leciuteńkie, szarawe tony przylgnęły już do ścian, choć na niebie zmian nie widać wyraźnych ku jasności. Zda mi się, widać łeb. Wieczysty, pretensjonalny żal, jaszczur zielony powraca z łowów nocnych.
Rusza się, miele żuchwami jaskry, stokrocie… Jada wszystko, mówią… wszystko, co się zjeść daje, tylko baczy, by nikt nie widział… przecież on „żal”.
Widzę go. Napęczniały, opity wodą, lśniący stoi w niepewnej, rodzącej się poświacie, u okienka piwnicznego i czeka na coś.
Jeszcze noc… jeszcze się liczy noc, jeszcze nikt nie widzi, że oto nażarł się znowu, że syty i dlatego to nie ginie… żyje ciągle, ciągle…
Syty? Wstyd… wstyd… Spaliłby się ze wstydu, okryłby się płomieniem przed oczyma człowieka, który by dostrzegł, że jada po nocy… do… sytości… Skandal!
Podniósł łeb… miele gębą, a z paszczy zwisają mu pęki ziela rozmaitego, nasiąknione40 wodą.
Wszyscy wiedzą, iż on… on… to tak zwana: „potrzeba duszy”… No, tego by jeszcze brakło.
Łypie oczami i spoziera w górę… Patrzy w górę. No, Boga nie wstyd mu chyba… któż się tam Boga wstydzi… to się nie liczy… to się nie liczy…
Spojrzał raz… drugi… i postąpił krok jeden, drugi i wsunął się do piwnicy.
Ale Bóg-Orzeł nie patrzył na niego.
Rozmawiał właśnie z wiatrem, który zerwawszy płachtę jakąś ze szczytu wieży ratuszowej, rzucił ją na plecy czekającemu pod progiem, zmarzłemu na poły.
Już świta, świta. Czuję, że kędyś hymny płyną, trąby grają. Modlitwa poważna, zamyślona. Jakie to JUTRO, to wstające… nie wiadomo wcale… może to wielkie…
Wznoszę się na fali modłów, jak dym pod obłoki.
Tu cicho jeszcze i pusto, nic nie gra… przywidziało się.
Jasność tylko rozlewa się z wolna, prostuje, kładzie na ziemi i patrzy z niska, skośnie po samej powierzchni ziemi.
W dole, słychać skrzyp. Otwarto drzwi starej wieży. Idzie stary dzwonnik ogłaszać dzień nowy.
Ptaka zaśnionego41 na ramieniu nie zbudził. Jak spał w fotelu, wstał i idzie. Idą razem głosić dzień nowy, ach… jaki dzień… jaki… czyli nie ów… ów, o którym się potem śpiewa dzieciom w kołyskach leżącym… dzień-baśń szczęścia…
Wstawaj ze snu, dzwonie.
Zwieszony kielich dzwonu jest jak kwiat o stulonych płatkach korony, w ten szary przebrzask.
Śpi. Szemrze wiatr, słabo coś na rąbku spiżowym wygrywając. Szarpnięcia trzeba. Drżąca ręka starca spoczęła na ramie okiennej, dzwonnicy, siwa głowa zwrócona ku wschodowi. Stoi.
Serce uprzedziło dzień, przymusiło stare nogi, ręce… Serce bywa czasem dokuczliwe.
Szarość się srebrna rozpłynęła wokół, a z tej topieli wynurzać się powoli zaczęły zębate szczyty, ostre igle, długie grzbiety nasiekane i spuściste garby dachów.
Jako prawda uznane i dlatego natrętne, co dnia się narzucające panowanie złudy pocznie się niebawem.
Chociaż kto wie… nie powiedziano wyraźnie, po czym to poznamy ów świt inny, upragniony.
Ostatnie momenty skupienia w ciszy i bezkształcie, kiedy dusza nie rwie się jeszcze w stu sprzecznych kierunkach.
Słyszę pacierz poranny obłoków poważnie sunących, ledwo zarysowanych na niebie.
Dzwonnik czeka z ptakiem zaśnionym na ramieniu.
Bóg-Orzeł posłyszał oddech przyspieszony, gorączkowy. Tam w dole pracował człowiek, śpieszył się…
Z wysiłkiem, z napięciem całej woli pracował ów człowiek łopatą. Wbijał ją w twardy, kamienisty grunt i wyrzucał w powietrze czarne, rozlatujące się gruzły.
Padały z ciężkim łoskotem, podobnym do westchnienia.
Tak, tak, pomyślał, śpieszy się… a wiedząc, iż mu ulży i sił doda, pytając (bo człekowi pomaga rozmowa o wielkim celu), zagadnął:
– Hej! Jakże tam robota?
Gruzły przestały padać, łopata szczękła42 o bruk, a z dołu doszły wyrazy wyrzucone ze zdyszanych piersi:
– Idzie… idzie… bo ja wiem zresztą… Może… gdyby noce dłuższe… gdyby długo, długo pożyć…
– Albo mieć komu zostawić łopatę…
– Hm… to trudno… trudno… Wolałbym dożyć…
– Nie bój się! Nie bój! Dożyjesz… myślę, że dożyjesz…
– Tak myślisz… ano to i dobrze…
Znowu rozległo się pośpieszne kopanie. Człowiek pracował, by nagrodzić czas paru sekund na rozmowie zmarnowany… Tętniło o kamienie żelazo, padały z ciężkim postękiem wielkie gruzły ziemi… a nad pracującym coraz to się robiło jaśniej i jaśniej.
– Co on robi? – spytałem wszystkowidza43 zawieszonego wysoko.
I usłyszałem werset znany, ach znany… ale zapomniany werset z pieśni O krzyżowaniu Tęsknoty.
„I dam im moc wytrwania, iż ze świata ducha uczynią przekop w życie codzienne, a wody niebiańskie spłyną i omyją, i użyźnią je… i pięknym się stanie”.
Zawieszony na skrzydłach wysoko Bóg-Orzeł patrzył na wznoszący się, to znów chylący grzbiet pracującego z wysiłkiem i przytakiwał głową jego ruchom.
38
zamkniony (daw.) – dziś: zamknięty. [przypis edytorski]
39
przeraźnie – dziś popr.: przeraźliwie. [przypis edytorski]
40
nasiąkniony (daw.) – dziś: nasiąknięty. [przypis edytorski]
41
zaśniony (neol.) – dziś raczej: uśpiony. [przypis edytorski]
42
szczękła – dziś popr.: szczęknęła. [przypis edytorski]
43
wszystkowidz (neol.) – wszystkowidzący. [przypis edytorski]